Szedłem i byłem pewien, że już ktoś tak szedł. Przystawałem, ale ktoś już tak przystawał. Patrzyłem, ale w tym też nie byłem pierwszy.
Juszkowy Gród
Bodźce docierające z Juszkowego Grodu wywoływały mnie z widoku. Jak światło obraz z kliszy. Jak obraz znikąd, tak mi wracała świadomość z zamyślenia. Było to bardzo dziwne, wciąż nie mogłem się do tego przyzwyczaić. Zwyczajnie zgodzić na to powstawanie obrazu. Na dźwięki grane przez bębenek i trąbkę. Na pianie koguta, brzmienie mowy. Mówili po prawosławnemu. Przez to znowu czułem się na tym Podlasiu jak jakiś lewosławny. Dobre to było, takie istnienie dzięki otoczeniu. Z samych wrażeń. Ale chyba ja też, patrzący też powoływał ten świat. Bo wystarczyło zamknąć oczy i Juszkowego Grodu nie było.
Cztery krowie placki tworzyły konstelację ciemnych gwiazd, którą przyjąłem sobie za drogowskaz. Jak Kasjopeję i Niedźwiedzicę, pomiędzy którymi można iść na północ. Świadczyły też o tym, że gdzieś tu są krowy, nasze czarne ciepłe matki. Ospałe madonny łąkowe. Bo szedłem dziś cały dzień wzdłuż Narwi, od mostu w Ploskach do Juszkowego Grodu, i spotkałem tylko sześć krów. Łąki zarastały, a krów było coraz mniej. Bardzo chciałem tamtego dnia spotkać krowę. Albo byka. Jakieś ciepłe zwierzę z rodziny wołowatych, dla którego ludzie w średniowieczu zamieniali puszczę nad Narwią na łąki. A które to łąki zaczynały właśnie zarastać i znowu zamieniać się w puszczę. Najpierw wydawało się, że to przez lekkonasienne gatunki drzew i tę ich wiatrosiewność. Przez koczownicze nasiona wierzby, olszy i brzozy, ale przyczyny były bardziej złożone.
Chciałem dotknąć ciepłego wymienia krowy. Wydoić nawet, tylko trochę, jak w szczenięctwie. Chwycić za sterczące u dołu strzyki, naobciągać jak cielę i strzelić na język albo w garść. Ale zwierząt nie było. W Ploskach, Kaniukach, Puchłach. Krowy były dopiero w Odrynkach. Gospodarz powiedział, że będą zabite. Z około 100 krów we wsi większość pójdzie na mięso. Ponieważ przeciętny Polak musi zjeść nawet 90 kg mięsa rocznie. Jak można zabić krowę? I zjeść? Odkąd zamknięto je w oborach koncentracyjnych, zniknęły z pastwisk. Straciliśmy też przez to tysiące hektarów łąk. Te łąki były potrzebne ptakom z rodziny siewkowatych, chociażby czajce. Ale i rycykom, brodźcom krwawodziobym, kulikom wielkim. A pod lasami to nawet brodźcom samotnym.
Napiłem się więc wody i szedłem przez Podlasie. Myśląc o krowie i o czajce. O biologii czajki. O tym, że te opisy ptaków w atlasach są niezwykle literackie, epickie nawet. I o tym, że zawsze dzieją się w czasie teraźniejszym, nie przyszłym czy przeszłym. Tak, w albumach i przewodnikach tkwisz pomiędzy przeszłym a przyszłym, jak na jakiejś miedzy. Zatem: czajka jest wielkości gołębia. Zawsze. Ogon ma biały z czarnym pasem. Skrzydła w locie książkowato rozłożone, szczególnie u samczyka to widać. W czasie toków fika kozły – nie, nie na ziemi, lecz w powietrzu, wydając przy tym ostre okrzyki: kiwit!, kiwit! Wygląda to, jakby ktoś książkami rzucał i wiwatował z radości. Nie dziwota, że po białorusku nazywają go knihołka, czyli książeczka.
Gniazdo książeczki to zaledwie rys miejsca, nie budowla, lecz niecka, wyściełana źdźbłem i piórkiem. Trochę guana, żeby się nie rozleciało. Ptak składa tam cztery małe jajka kształtu gruszki, ale tej polnej, zwanej pierdziołką. Jajka mają brązowy kolor i są czarno nakrapiane, jak pisanki. Na suchej trawie niezwykle trudno je dostrzec, więc w czasie poszukiwań łatwo zdeptać. Taki zdeptany lęg czajki zostaje w pamięci na długo. A właściwie w tej części pamięci, którą katolicy i prawosławni nazywają sumieniem.
Tak sobie szedłem przez Podlasie, aż zatrzymał się samochód. Odrynki? Tak, to tutaj. Byli Ślązakami, ale nie tymi, co to chcą się oddzielić od Polski. Przyjechali na spływ. Zmartwiło ich, tak zrozumiałem, że wszędzie tu cerkwie. Że w enklawie między Puszczą Białowieską a Knyszyńską nie ma już kościołów. Że sami prawosławni i że często mówią „po rusku”. Zmartwiło ich to wyraźnie, jakiś smutek czy zawód dało się zauważyć na ich śląskich, piastowskich twarzach. Tak pomyślałem, choć w czym ta piastowskość miałaby się wyrażać, nie umiałbym powiedzieć. „Jest kościół! – krzyknąłem nagle, chcąc pocieszyć strapionych. – A nawet dwa! W Jałówce!”. Kiedy przypomniałem sobie, że jeden leży w ruinie, już ich nie było.
Zatem Juszkowy Gród. I dalej. Tam i siam. Owędy. Na przełaj. Na przekór. Prawie że nigdzie. Zagumienną. Nadrzeczną. Miedzą pomiędzy polami ozimego żyta i jarego owsa. Między światami. Jak w atlasie ptaków. Powoli. Po własnej woli, bez przymusu. Szedłem i byłem pewien, że już ktoś tak szedł. Przystawałem, ale ktoś już tak przystawał. Patrzyłem, ale w tym też nie byłem pierwszy. Jakby ktoś tu jeszcze był. Nie, nie chodziło o kierowcę, który podwiózł mnie ostatnie 5 km do Jałówki.
Jałówka
Rzeczy, które wydarzyły się wieki temu, wciąż miały znaczenie dla teraźniejszości Jałówki. Były aktualne, w niewytłumaczalny sposób istotne. Sama nazwa „Jałówka” – pochodząca od jałowych pól. Droga przez wieś – pozostałość po szlaku królewskim do Wilna. Przyklejony do niej park – wspomnienie rynku dawnego miasta. Powstanie styczniowe, po którym zostało jedno drzewo. Zburzenie drewnianego kościoła. Zburzenie murowanego kościoła. Zburzenie domów żydowskich.
Zapisałem, że park był rynkiem czy też dawny rynek parkiem. Rosły tam lipy, które doskonale nadają się do zatykania pustych miejsc. Do budowania krajobrazu po ważnych wydarzeniach historycznych, takich jak wojna. Przyjście Niemców. Odejście Żydów. Rosły wspaniale, ponieważ wydarzenia, po których następowały, to nie była jakaś lokalna, ale światowa historia. Do konstrukcji dalszego ciągu dziejów użyto też dębu czerwonego, co odebrałem z niesmakiem, bo to jednak obcy gatunek, sprowadzony z Ameryki. Wokół rynku domki, drewniane i piętrowe, puste żydowskie działki. Chodnik wiódł do cerkwi, za dużej jak na Jałówkę. Jej złota butla wystawała z widoku niczym flaszka z kieszeni. Kilku podpitych rozmawiało o suszy, używając zbitki „kurwa-bliadź”. Jakże brakowało Żydów w Jałówce. Ich przedsiębiorczości i pomysłowości.
Młodzież, przyszłość Jałówki, koncentrowała się głównie przed sklepem. Niektórym dobrze patrzyło z oczu, innym źle – z tego wnioskowałem, że przyszłość może być dobra albo zła. Zachęcali do obejrzenia sławnych ruin kościoła, to była główna atrakcja miasteczka, bo czemuś chciało się Jałówkę nazywać miasteczkiem. Najistotniejsze tu wydało się więc to, czego już nie było, ale co można jakoś zobaczyć: ruiny. Zachęcali, żeby iść na skraj wsi, pod białoruską granicę, i oglądać to – te ściany, pozostałości. Kiedy ksiądz zobaczył skutki bombardowania, pękło mu serce i skonał pod lipami, co to rosną u wejścia do kościoła.
O tym i innych historiach rozprawialiśmy z panem M., którego poddasze doskonale nadawało się na nocleg. Wspominał czasy, kiedy za litr mleka mógł kupić litr benzyny. Ba, półtora litra ropy. Czasy, kiedy krowy dwie godziny szły przez wieś Zaleszany, tyle ich było. Kiedy w Jałówce mieszkało 200 rodzin, bo dziś to zaledwie 200 mieszkańców. A niedawno zabrakło organisty w kościele, tym, którego nikt nie zburzył, więc nauczył się grać na organach. „Gram jednym palcem” – dodał, już to chcąc powiedzieć, że to nic wielkiego, już to zaznaczyć własną skromność.
Ruiny
Wczesnym rankiem sarna spojrzała mi prosto w oczy. Zza drewnianego domu przy ulicy Zarzecznej. Ktoś wyjrzał, spodziewałem się podlaskiej babci, ale to była sarna. Pośrodku obejścia stały jeszcze dwie. Przyglądały się przechodniowi jak gospodynie. Nagle prysnęły: za dom, za stodołę, za szopę. Dokładnie wtedy, kiedy zobaczyłem oczy najbliższej, a była to ta sama chwila, kiedy ona zobaczyła moje. Tak, sarny rządziły na podwórkach. Nigdzie nie było krów. Z chałupy dobiegał głos sławnego spikera. Para czarnych gumofilców wygrzewała się w słońcu. Dwóch mężczyzn rozmawiało o wycięciu drzewa z gniazdem orlika, za co groziła kara. Z kościoła zabrzmiał psalm grany jednym palcem. A sarna patrzyła, jak człowiek z plecakiem opuszcza Zarzeczną i skręca w stronę ruin kościoła św. Antoniego.
W środku, jeżeli można mówić o środku, o wnętrzu – bo czym są ruiny, jeśli nie pośrednim stanem pomiędzy zewnętrzem a wnętrzem? – ani śladu sacrum. Dzikie wino, świerk, brzoza brodawkowata, klon pospolity. I dachówka. Już nie wiadomo, czy w środku, czy na zewnątrz, bo wszystko się przemieszało. Ta dachówka z pokrycia apsydy za ołtarzem tkwiła jednak dobrze, w przeznaczonym dla niej rowku, jakby położona wczoraj. Więcej architektury i trwałości zapamiętałem z cienia i koron sędziwych lip, które rosły niedawno przed wejściem na teren kościoła. Szczególnie dwie z nich istniały w niezwykle okazały sposób, tworząc topografię legendy o duchownym. Ale starych drzew nie było. Ktoś je ściął.