Papierowa menażeria Papierowa menażeria
i
ilustracja: Daniel de Latour
Doznania

Papierowa menażeria

Ken Liu
Czyta się 20 minut

Miłość jest największym darem, jaki dziecko może dostać od matki. Miłością można tchnąć życie. Udowadnia to ta magiczna opowieść.

Jedno z moich najwcześniejszych wspomnień zaczyna się od tego, że płaczę. Rodzice bezskutecznie próbowali różnych sposobów, żeby mnie uspokoić.

Tata się poddał i wyszedł z pokoju, lecz mama zabrała mnie do kuchni i posadziła przy stole.

Kan, kan – powiedziała, zdejmując z lodówki arkusz papieru prezentowego. Przez lata starannie rozcinała opakowania prezentów bożonarodzeniowych i odkładała je na sporą stertę na lodówce.

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Położyła papier niezadrukowaną stroną do góry i zaczęła go składać. Przestałem płakać, obserwując ją z zaciekawieniem.

Odwróciła arkusz i ponownie go złożyła. Plisowała, zaginała, podwijała, rolowała i skręcała, aż papier zniknął w jej złączonych dłoniach. Potem przysunęła papierową paczuszkę do ust i nadmuchała ją jak balonik.

Kan – powiedziała. – Laohu. – Położyła ręce na stole, a po chwili je odsunęła.

Stał przede mną mały tygrys z papieru, miał wielkość dwóch złączonych pięści. Jego sierść pokrywał ten sam wzór co papier do pakowania prezentów: czerwone laski cukrowe i zielone choinki na białym tle.

Wyciągnąłem rękę w stronę dzieła mamy. Ogon drgnął i tygrys swawolnie rzucił się na mój palec.

– Sz-grraur! – zawarczał. Przypominało to coś pomiędzy dźwiękiem wydawanym przez kota a szeleszczeniem gazet.

Roześmiałem się zaskoczony i pogłaskałem go po grzbiecie. Papierowy tygrys zamruczał, drżąc pod moim palcem.

Zhe jiao zhezhi – powiedziała mama. – To się nazywa origami.

Wtedy o tym nie wiedziałem, lecz origami mamy było wyjątkowe. Ożywiała je, dzieląc się z nim swoim oddechem. To były jej czary.

***

Tata wybrał mamę z katalogu.

Gdy chodziłem do liceum, pewnego razu spytałem go o szczegóły tej historii. Próbował mnie nakłonić, żebym znowu zaczął rozmawiać z mamą.

Zgłosił się do agencji matrymonialnej wiosną 1973 roku. Przeglądając katalog strona po stronie, poświęcał każdej z nich najwyżej kilka sekund, dopóki nie zobaczył mamy.

Nigdy nie widziałem tego zdjęcia. Znam je z opisu taty: mama siedziała na krześle, bokiem do aparatu, ubrana w obcisłe qipao z zielonego jedwabiu. Twarz zwróciła w stronę obiektywu, tak że jej długie, czarne włosy ułożyły się kunsztownie na klatce piersiowej i ramieniu. Patrzyła na niego oczami spokojnego dziecka.

– To była ostatnia strona katalogu, jaką widziałem – powiedział.

Pod zdjęciem mamy napisano, że ma osiemnaście lat, uwielbia tańczyć i dobrze mówi po angielsku, ponieważ pochodzi z Hongkongu. Wszystkie te informacje okazały się nieprawdziwe.

Napisał do niej, a ludzie z agencji pośredniczyli w ich korespondencji. W końcu poleciał do Hongkongu, żeby się z nią spotkać.

– Jej listy pisał ktoś z agencji. Potrafiła powiedzieć po angielsku tylko hellogoodbye.

Jaka kobieta zamieszcza swoje zdjęcie w katalogu, wystawiając się na sprzedaż? W liceum wydawało mi się, że pozjadałem wszystkie rozumy. Pogarda smakowała równie dobrze jak wino.

Zamiast wparować do biura i zażądać zwrotu pieniędzy, tata zapłacił kelnerce w hotelowej restauracji, żeby tłumaczyła ich rozmowę.

– Kiedy mówiłem, mama patrzyła na mnie oczami wyrażającymi coś pomiędzy strachem a nadzieją. Później powoli się uśmiechała, gdy kelnerka zaczynała tłumaczyć moje słowa.

Wrócił do Connecticut i zaczął składać wnioski o dokumenty, dzięki którym mogłaby do niego przylecieć. Urodziłem się rok później, w roku Tygrysa.

***

Na moją prośbę mama zrobiła z papieru prezentowego także kozę, jelenia i bawołu indyjskiego. Biegały po salonie, a Laohu gonił je, warcząc. Złapane zwierzęta przyciskał do ziemi, aż uchodziło z nich powietrze i stawały się po prostu płaskimi, poskładanymi kawałkami papieru. Później musiałem znowu w nie dmuchać, żeby z powrotem wypełniły się powietrzem i nadal mogły biegać.

Czasami zwierzęta wpadały w tarapaty. Pewnego razu bawół indyjski wskoczył podczas kolacji do postawionego na stole naczynia z sosem sojowym. (Miał ochotę się potaplać jak prawdziwy bawół). Szybko go stamtąd wyjąłem, lecz wskutek podciągania kapilarnego jego łapy zdążyły porządnie nasiąknąć ciemnym płynem. Zmiękczone sosem, nie mogły go utrzymać i runął na stół. Wysuszyłem go na słońcu, ale łapy się przez to powykrzywiały i okulał. W końcu mama owinęła je folią spożywczą i odtąd mógł się taplać do woli (nie tylko w sosie sojowym).

Poza tym Laohu lubił polować na wróble, gdy obaj bawiliśmy się na podwórku za domem. Pewnego razu zdesperowany ptak, zapędzony w kozi róg, odpowiedział atakiem na atak i naderwał mu ucho. Laohu pojękiwał i drgał z bólu, gdy ja go przytrzymywałem, a mama sklejała mu ucho taśmą. Potem unikał ptaków.

Któregoś dnia zobaczyłem w telewizji film dokumentalny o rekinach i poprosiłem mamę, żeby zrobiła mi rekina. Spełniła moją prośbę, lecz papierowy rekin smętnie trzepotał się na stole. Napełniłem zlew wodą i włożyłem go do środka. Zaczął wesoło pływać w kółko. Po chwili jednak przemókł, zrobił się przezroczysty i powoli opadł na dno, gdzie zupełnie się rozprostował. Włożyłem rękę do wody, żeby go uratować, ale wyjąłem tylko mokry kawałek papieru.

Laohu oparł się przednimi łapami o krawędź zlewu i położył na nich łeb. Stuliwszy uszy, wydał z siebie cichy, gardłowy pomruk, który wywołał we mnie poczucie winy.

Mama zrobiła mi nowego rekina, tym razem z folii aluminiowej. Rekin zamieszkał szczęśliwie w olbrzymim kulistym akwarium. Lubiliśmy z Laohu siedzieć obok i patrzeć, jak ściga złotą rybkę – Laohu przystawiał pysk do szyby po przeciwnej stronie, tak że widziałem jego oczy, powiększone do rozmiarów spodków, wpatrujące się we mnie zza akwarium.

***

Gdy miałem dziesięć lat, przeprowadziliśmy się do nowego domu na drugim końcu miasta. Przyszły dwie sąsiadki, żeby nas powitać. Tata podał im napoje, a potem przeprosił, mówiąc, że musi pędzić do gazowni, by wyjaśnić sprawę rachunków poprzedniego właściciela.

– Proszę się rozgościć. Moja żona słabo mówi po angielsku. Niech panie nie myślą, że się nie odzywa, bo jest nieuprzejma.

Czytałem coś w jadalni, a mama wypakowywała rzeczy w kuchni. Sąsiadki rozmawiały w salonie i raczej nie starały się zachowywać cicho.

– Sprawia wrażenie całkiem normalnego mężczyzny. Dlaczego to zrobił?

– Z takiego mieszania się chyba nigdy nie wynika nic dobrego. Mały wygląda, jakby był niedokończony. Skośne oczy, biała twarz. Potworek.

– Myślisz, że on rozumie po angielsku?

Kobiety zamilkły. Po chwili weszły do jadalni.

– O, dzień dobry! Jak masz na imię?

– Jack – powiedziałem.

– Brzmi niezbyt chińsko.

Do jadalni weszła mama. Uśmiechnęła się do tych kobiet. We trzy stały wokół mnie, tworząc trójkąt, uśmiechając się i kiwając do siebie głowami. Nie miały nic do powiedzenia, dopóki nie wrócił tata.

***

Mark, jeden z chłopaków z sąsiedztwa, wpadł do mnie kiedyś ze swoimi ruchomymi figurkami z Gwiezdnych wojen. Miecz świetlny Obi-Wana Kenobiego świecił, a Obi-Wan Kenobi umiał machać rękami i mówić metalicznym głosem: „Użyj mocy!”. Według mnie figurka nie bardzo przypominała prawdziwego Obi-Wana.

Patrzyliśmy, jak na stoliku do kawy powtarza swój repertuar pięć razy.

– Umie coś jeszcze? – spytałem.

Pytanie zdenerwowało Marka.

– Popatrz na te wszystkie szczegóły – powiedział.

Popatrzyłem na szczegóły. Nie byłem pewny, co powinienem zrobić.

Moja reakcja sprawiła Markowi zawód.

– Pokaż mi swoje zabawki.

Nie miałem żadnych zabawek oprócz papierowej menażerii. Przyniosłem Laohu ze swojego pokoju. Był już wtedy bardzo zniszczony, posklejany taśmą i klejem świadczącymi o naprawach przeprowadzanych od lat przeze mnie i mamę. Nie był już tak zwinny i skoczny jak dawniej. Posadziłem go na stoliku do kawy. Słyszałem szuranie pozostałych zwierząt przemykających korytarzem, nieśmiało zaglądających do salonu.

Xiao laohu – powiedziałem, ale szybko zamilkłem. Przeszedłem na angielski. – To jest tygrys. – Laohu podszedł ostrożnie do Marka i zamruczał, obwąchując jego ręce.

Mark przyjrzał się bożonarodzeniowemu wzorkowi na sierści Laohu.

– Wcale nie wygląda jak tygrys. Mama robi ci zabawki ze śmieci?

Nigdy dotąd nie myślałem o Laohu jak o „śmieciu”. Kiedy jednak spojrzałem na niego w tamtej chwili, zobaczyłem, że rzeczywiście jest tylko kawałkiem papieru do pakowania prezentów.

Mark znowu trącił głowę Obi-Wana. Miecz świetlny rozbłysnął, Obi-Wan zaczął poruszać rękami w górę i w dół. „Użyj mocy!”

Laohu odwrócił się i skoczył, strącając plastikową figurkę ze stolika. Spadła na podłogę i połamała się, a głowa Obi-Wana wturlała się pod kanapę.

– Grraur! – roześmiał się Laohu. Zawtórowałem mu.

Mark uderzył mnie pięścią. Mocno.

– Był bardzo drogi! Już nawet nie ma go w sklepach. Pewnie kosztował więcej, niż twój tata zapłacił za twoją mamę!

Straciłem równowagę i upadłem na podłogę. Laohu zawarczał i rzucił się Markowi do gardła.

Mark krzyknął, raczej ze strachu i zaskoczenia niż z bólu. W końcu Laohu był zrobiony z papieru.

Groźne warczenie tygrysa umilk­ło, gdy Mark złapał Laohu, zgniótł go w dłoni i przedarł na pół. Zrobił dwie kulki z papieru i rzucił nimi we mnie.

– Masz swoje głupie, tanie chińskie śmieci.

Po wyjściu Marka długo, lecz bezskutecznie próbowałem posklejać kawałki papieru, wygładzić je i pozaginać w tych miejscach co poprzednio, by odtworzyć Laohu. Reszta zwierząt powoli weszła do salonu i zebrała się wokół nas – mnie i podartego papieru prezentowego, który kiedyś był tygrysem.

***

Nie był to koniec mojej rozgrywki z Markiem. Mark był lubiany w szkole. Wolę nie myśleć o tych dwóch tygodniach, które potem nastąpiły.

Pod koniec tych dwóch tygodni wróciłem w piątek do domu.

Xuexiao hao ma? – spytała mama. Nie odpowiedziałem i poszedłem do łazienki. Spojrzałem w lustro. W ogóle nie jestem do niej podobny. W ogóle.

Podczas kolacji spytałem tatę:

– Wyglądam jak żółtek?

Tata odłożył pałeczki. Nigdy nie wspomniałem mu o tym, co się działo w szkole, ale chyba rozumiał. Zamknął oczy i podrapał się po nosie.

– Nie, nie wyglądasz.

Mama spojrzała na tatę, nie rozumiejąc. Potem znowu popatrzyła na mnie.

Sha jiao „żółtek”?

– Mów po angielsku – powiedziałem.

– Co się stać? – spróbowała.

Odsunąłem czekającą przede mną miseczkę i pałeczki: stir-fry z wołowiny i zielonej papryki z przyprawą pięciu smaków.

– Powinniśmy jeść amerykańskie potrawy.

Tata próbował przemówić mi do rozumu.

– Wiele rodzin przyrządza od czasu do czasu chińszczyznę.

– My nie jesteśmy jak inne rodziny. – Popatrzyłem na niego. W innych rodzinach nie ma mam, które tu nie pasują.

Odwrócił wzrok. A potem położył dłoń na ramieniu mamy.

– Kupię ci książkę kucharską.

Mama spojrzała na mnie.

Bu haochi?

– Po angielsku – odparłem, podnosząc głos. – Mów po angielsku.

Wyciągnęła rękę, by dotknąć mojego czoła i sprawdzić, czy nie mam gorączki.

Fashao la?

Odtrąciłem jej dłoń.

– Nic mi nie jest. Mów po angielsku! – krzyczałem.

– Mów do niego po angielsku – powiedział tata do mamy. – Wiedziałaś, że pewnego dnia to nastąpi. Czego się spodziewałaś?

Mama bezradnie opuściła ręce. Siedziała, spoglądając to na tatę, to na mnie. Próbowała coś powiedzieć, zamilkła, spróbowała jeszcze raz i znowu zamilkła.

– Postaraj się – powiedział tata. – Za mało od ciebie wymagałem. Jack musi się dopasować.

Mama spojrzała na niego.

– Jeśli mówię love, czuję tutaj. – Pokazała na swoje usta. – Jeśli mówię ai, czuję tutaj. – Przyłożyła dłoń do serca.

Tata pokręcił głową.

– Jesteś w Ameryce.

Mama przygarbiła się, przypominając bawołu indyjskiego w chwili, gdy dopadał go Laohu i wyciskał z niego życiodajne powietrze.

– Poza tym chcę mieć prawdziwe zabawki.

***

Tata kupił mi cały zestaw figurek z Gwiezdnych wojen. Oddałem Obi-Wana Kenobiego Markowi.

Włożyłem papierową menażerię do olbrzymiego pudełka po butach i wsunąłem je pod łóżko.

Nazajutrz rano zwierzęta wydostały się stamtąd i zajęły swoje dawne ulubione miejsca w moim pokoju. Złapałem wszystkie i zamknąłem z powrotem w pudełku, zaklejając je taśmą. Zwierzęta robiły jednak tyle hałasu, że w końcu zaniosłem pudło na strych i wcisnąłem je w kąt, jak najdalej od swojego pokoju.

Jeśli mama mówiła do mnie po chińsku, nie odpowiadałem. Po jakimś czasie starała się częściej używać angielskiego. Jej akcent i koślawe zdania wprawiały mnie jednak w zażenowanie. Próbowałem poprawiać jej błędy. W końcu w ogóle przestała się odzywać, gdy byłem w pobliżu.

Jeśli mama chciała mi coś powiedzieć, pokazywała to na migi. Próbowała mnie przytulać tak jak amerykańskie matki, które widziała w telewizji. Jej ruchy wydawały mi się sztuczne, niepewne, idiotyczne, pozbawione wdzięku. Zauważyła, że działa mi na nerwy, i przestała.

– Nie powinieneś traktować matki w taki sposób – powiedział tata. Mówiąc to, nie potrafił jednak spojrzeć mi w oczy. W głębi serca na pewno zdawał sobie sprawę, że popełnił błąd, biorąc sobie chińską dziewczynę ze wsi i oczekując od niej, że dopasuje się do przedmieść Connecticut.

Mama nauczyła się gotować po amerykańsku. Ja grałem w gry wideo i uczyłem się francuskiego.

Co jakiś czas widywałem ją siedzącą przy stole w kuchni, wpatrzoną w niezadrukowaną stronę arkusza papieru prezentowego. Później na mojej szafce nocnej pojawiały się nowe papierowe zwierzęta, które próbowały się do mnie łasić. Łapałem je, ściskałem, dopóki nie uszło z nich powietrze, a potem upychałem w pudle na strychu.

Gdy byłem w liceum, mama w końcu przestała robić zwierzęta z papieru. Do tego czasu jej angielski bardzo się poprawił, lecz ja osiągnąłem już wiek, w którym nie byłem zainteresowany tym, co miała do powiedzenia, bez względu na to, jakim językiem się posługiwała.

Czasami gdy wracałem do domu i widziałem jej drobną postać krzątającą się w kuchni, śpiewającą pod nosem jakąś chińską piosenkę, trudno mi było uwierzyć, że to ona dała mi życie. Nie mieliśmy ze sobą nic wspólnego. Równie dobrze mogłaby być z Księżyca. Szedłem szybko do swojego pokoju, gdzie mogłem kontynuować swoją na wskroś amerykańską pogoń za szczęściem.

***

Staliśmy z tatą po obu stronach mamy leżącej w szpitalnym łóżku. Nie miała jeszcze nawet czterdziestu lat, ale wyglądała o wiele starzej.

Mimo bólu, który czuła gdzieś w środku, przez lata odmawiała pójścia do lekarza – mówiła, że to nic wielkiego. Gdy w końcu zabrała ją karetka, rak był tak zaawansowany, że chirurdzy rozkładali ręce.

Myślami byłem daleko od szpitalnej sali. Na kampusie trwały właśnie akademickie targi pracy i pochłaniały mnie cefałki, odpisy kart okresowych osiągnięć studenta oraz strategicznie konstruowane plany rozmów kwalifikacyjnych. Kombinowałem, jak najskuteczniej okłamać korporacyjnych rekruterów, by zapragnęli mnie kupić. Zdawałem sobie sprawę, że okropnie jest myśleć o takich rzeczach, gdy matka umiera. Zdawanie sobie sprawy nie oznaczało jednak, że potrafię zmienić to, co czuję.

Była przytomna. Tata trzymał jej lewą dłoń w obu swoich. Pochylił się, by pocałować ją w czoło. Zaskoczyła mnie jego słabość i starość. Uświadomiłem sobie, że wiem o tacie równie mało jak o mamie.

Uśmiechnęła się do niego.

– Nic mi nie jest. – Spojrzała na mnie, wciąż się uśmiechając. – Wiem, że musisz wracać na uczelnię. – Jej głos brzmiał bardzo słabo i trudno było ją dosłyszeć wśród szumu urządzeń, do których ją podłączono. – Idź. Nie martw się o mnie. To nic wielkiego. Najważniejsze, żeby dobrze ci szło na studiach.

Wyciągnąłem rękę, by dotknąć jej dłoni, ponieważ uznałem, że tego się ode mnie oczekuje. Czułem ulgę. Moje myśli już płynęły w stronę lotu powrotnego i jasnego kalifornijskiego słońca.

Szepnęła coś do taty. Kiwnął głową i wyszedł.

– Jack, jeśli… – Dostała ataku kaszlu i przez jakiś czas nie mogła mówić. – Jeśli nie uda mi się z tego wyjść, nie smuć się za bardzo, żeby nie odbiło się to na twoim zdrowiu. Skup się na własnym życiu. Ale zachowaj to pudełko, które trzymasz na strychu, a co roku w Qingming wyjmij je i pomyśl o mnie. Zawsze przy tobie będę.

Qingming to chińskie Święto Zmarłych. Gdy byłem mały, mama pisała w tym dniu list do swoich nieżyjących już rodziców, przekazując im dobre wieści z ostatniego roku swojego pobytu w Ameryce. Czytała mi go, a jeśli zgłosiłem jakąś uwagę, dołączała ją do listu. Potem robiła z niego papierowego żurawia i puszczała w stronę zachodu. Patrzyliśmy, jak żuraw trzepocze szeleszczącymi skrzydłami, wyruszając w długą podróż ku Pacyfikowi, ku Chinom, ku grobom najbliższych krewnych mamy.

Minęło wiele lat, odkąd ostatni raz brałem w tym udział.

– Zupełnie nie znam chińskiego kalendarza – powiedziałem. – Odpoczywaj, mamo.

– Wystarczy, że zachowasz to pudełko i raz na jakiś czas je otworzysz. Po prostu je otwórz… – Znowu zaczęła kasłać.

– Dobrze, mamo. – Nieporadnie pogłaskałem ją po ramieniu.

Haizi, mama ai ni… – Tym razem też przerwał jej kaszel. W mojej pamięci mignął obraz sprzed lat: mama mówiąca ai, a potem przykładająca dłoń do serca.

– W porządku, mamo. Nic więcej nie mów.

Wrócił tata, a ja powiedziałem, że muszę już jechać na lotnisko, bo nie chcę się spóźnić.

Umarła, gdy mój samolot był gdzieś nad Nevadą.

***

Po śmierci mamy tata gwałtownie się zestarzał. Dom był dla niego za duży i musieliśmy go sprzedać. Razem z moją dziewczyną Susan przyjechałem pomóc w pakowaniu się i sprzątaniu.

Susan znalazła na strychu pudełko po butach. Papierowa menażeria ucierpiała wskutek bardzo długiego przebywania w nieocieplonej ciemności, a kolorowe wzory na papierze prezentowym wyblakły.

– Nigdy nie widziałam takiego origami – powiedziała Susan. – Twoja mama była wspaniałą artystką.

Papierowe zwierzęta nie poruszały się. Może ożywiająca je magia zniknęła, gdy mama umarła. Albo tylko sobie wyobrażałem, że dawniej te papierowe konstrukcje żyły. Nie należy ufać dziecięcej pamięci.

***

Był pierwszy weekend kwietnia, dwa lata po śmierci mamy. Susan wyjechała jako konsultantka do spraw zarządzania w jedną ze swoich niekończących się podróży służbowych, a ja byłem w domu i leniwie skakałem po kanałach telewizyjnych.

Zatrzymałem się na filmie dokumentalnym o rekinach. Nagle zobaczyłem oczyma duszy dłonie mamy zaginające raz po raz folię aluminiową, gdy robiła dla mnie rekina, a ja i Laohu się temu przyglądaliśmy.

Usłyszałem szelest. Odwróciłem głowę i na podłodze obok regału zauważyłem posklejaną kawałkami ­taśmy kulkę z papieru prezentowego. Podszedłem, żeby ją podnieść i wyrzucić.

Papierowa kulka poruszyła się, rozwinęła i zobaczyłem, że to Laohu, o którym od bardzo dawna nie myślałem.

– Sz-grraur!

Widocznie mama zdołała go poskładać z powrotem, gdy ja się poddałem.

Był mniejszy, niż pamiętałem. A może dawniej miałem po prostu mniejsze dłonie.

Susan poustawiała papierowe zwierzęta w naszym mieszkaniu dla ozdoby. Prawdopodobnie umieściła Laohu w jakimś mało widocznym kącie, ponieważ był w opłakanym stanie.

Usiadłem na podłodze i wyciągnąłem palec. Ogon Laohu drgnął i tygrys skoczył na mnie figlarnie. Roześmiałem się, głaszcząc go po grzbiecie. Laohu zamruczał pod moim dotykiem.

– Co słychać, stary przyjacielu?

Przestał dokazywać. Wstał, wskoczył z kocią gracją na moje kolana i zaczął się rozprostowywać.

Po chwili na jego miejscu leżał prostokątny kawałek pogniecionego papieru prezentowego zwrócony niezadrukowaną stroną do góry. Był gęsto pokryty chińskimi znakami. Nie nauczyłem się czytać po chińsku, lecz kojarzyłem znaki tworzące słowo „syn”, a właśnie one znajdowały się u góry, tam, gdzie należałoby się ich spodziewać w liście zaadresowanym do syna, nakreślone niezgrabnym dziecinnym charakterem pisma mojej mamy.

Podszedłem do komputera, by sprawdzić coś w Internecie. Tego dnia wypadał Qingming.

***

Zabrałem list do śródmieścia, ponieważ wiedziałem, że zatrzymują się tam autokary z chińskimi turystami. Zaczepiałem ich, pytając: Nin hui du zhongwen ma? – „Potrafisz czytać po chińsku?”. Tak długo nie używałem chińskiego, że nie byłem pewny, czy mnie rozumieją.

Jakaś młoda kobieta zgodziła się mi pomóc. Usiedliśmy razem na ławce i przeczytała mi list. Powrócił język, który od lat próbowałem zapomnieć, i poczułem, jak te słowa we mnie wsiąkają – przez skórę, przez kości – aż ciasno otoczyły moje serce.

***

Synu,

od dawna ze sobą nie rozmawialiśmy. Tak bardzo się złościsz, gdy próbuję Cię dotknąć, że aż się boję. Ból nie daje mi już spokoju i chyba oznacza coś poważnego.

Dlatego postanowiłam do Ciebie napisać. Będę pisała po wewnętrznej stronie papierowych zwierząt, które dla Ciebie zrobiłam i które kiedyś tak bardzo lubiłeś.

Gdy przestanę oddychać, one przestaną się poruszać. Jeśli jednak włożę w te słowa całe serce, zostawię w nich, na tym papierze, cząstkę siebie. I jeśli potem pomyślisz o mnie w Qingming, gdy duchom zmarłych wolno odwiedzać rodzinę, sprawisz, że ożyją także te cząstki mnie, które po sobie zostawię. Stworzenia, które dla Ciebie zrobiłam, znowu będą skakały, biegały i polowały, i być może wtedy zauważysz te słowa.

Muszę włożyć w nie całe serce, więc piszę do Ciebie po chińsku.

Choć minęło wiele lat, nie opowiedziałam Ci historii swojego życia. Gdy byłeś mały, zawsze myślałam, że opowiem Ci ją, kiedy podrośniesz, żebyś mógł zrozumieć. Jednak z jakiegoś powodu nigdy nie nadarzyła się ku temu okazja.

Urodziłam się w 1957 roku w wiosce Sigulu w prowincji Hebei. Zarówno Twój dziadek, jak i Twoja babcia pochodzili z bardzo ubogich chłopskich rodzin mających niewielu krewnych. Zaledwie kilka lat po moich narodzinach Chiny nawiedziła klęska głodu, w czasie której zmarło trzydzieści milionów ludzi. Moje pierwsze wspomnienie dotyczy mamy: obudziłam się i zobaczyłam, jak je ziemię, by napełnić nią brzuch i zachować dla mnie resztkę mąki.

Potem sytuacja się poprawiła. Sigulu słynie ze sztuki zwanej zhezhi i matka nauczyła mnie, jak robić papierowe zwierzęta oraz je ożywiać. W naszej wiosce te czary miały praktyczne zastosowanie. Robiłyśmy papierowe ptaki, by przeganiały koniki polne z pól, i papierowe tygrysy, by chroniły nas przed myszami. W chiński Nowy Rok robiłam z koleżankami czerwone smoki z papieru. Nigdy nie zapomnę, jak śmigały ze sznurami eksplodujących fajerwerków na tle nieba nad naszymi głowami, by odstraszyć wszystkie złe wspomnienia z minionego roku. Byłbyś nimi zachwycony.

W 1966 roku zaczęła się rewolucja kulturalna. Sąsiad zwracał się przeciwko sąsiadowi, brat przeciwko bratu. Ktoś sobie przypomniał, że brat mojej matki, mój wuj, wyjechał w 1946 roku do Hongkongu i zajął się tam handlem. Posiadanie krewnego w Hongkongu oznaczało, że jesteśmy szpiegami i wrogami ludu, toteż należało nas zwalczać na wszelkie możliwe sposoby. Twoja nieszczęsna babcia nie mogła znieść upokorzeń i odebrała sobie życie, rzucając się do studni. Potem pewnego dnia jacyś chłopcy ze strzelbami myśliwskimi powlekli Twojego dziadka do lasu i już nigdy nie wrócił.

Zostałam dziesięcioletnią sierotą. Jedynym krewnym, jakiego miałam, był wuj w Hongkongu. Pewnej nocy wymknęłam się i wspięłam chyłkiem do pociągu towarowego jadącego na południe.

Kilka dni później w prowincji Guangdong jacyś mężczyźni przyłapali mnie na kradzieży jedzenia z pola. Gdy usłyszeli, że próbuję się dostać do Hongkongu, roześmiali się.

– Co za fart! Trudnimy się sprowadzaniem dziewczynek do Hongkongu.

Ukryli mnie w ciężarówce razem z innymi dziewczynkami i przemycili przez granicę.

Zabrali nas do jakiejś piwnicy, a potem kazali stać oraz wyglądać zdrowo i inteligentnie, żebyśmy znalazły nabywców. Rodziny chcące „zaadoptować” jedną z nas, płaciły właścicielowi magazynu i przychodziły nas oglądać.

Państwo Chin wybrali mnie do opieki nad swoimi dwoma synami. Codziennie wstawałam o czwartej i szykowałam śniadanie. Karmiłam i kąpałam chłopców. Kupowałam jedzenie. Robiłam pranie i zamiatałam podłogę. Chodziłam za chłopcami i wypełniałam ich polecenia. Nocą zamykano mnie w szafce w kuchni, bo właśnie tam spałam. Jeśli byłam powolna albo zrobiłam coś nie tak, bito mnie. Jeśli chłopcy zrobili coś nie tak, bito mnie. Jeśli przyłapano mnie na nauce angielskiego, bito mnie.

– Po co ci angielski? – spytał mnie pan Chin. – Chcesz pójść na policję? Powiemy, że przedostałaś się tutaj nielegalnie z kontynentu. Z radością zamkną cię w więzieniu.

Żyłam tak przez sześć lat. Pewnego dnia staruszka sprzedająca mi rano ryby na targu, wzięła mnie na stronę.

– Znam takie dziewczyny jak ty. Ile masz lat, szesnaście? Niedługo twój właściciel się upije, spojrzy na ciebie, przyciągnie i nie zdołasz go powstrzymać. Żona się o tym dowie i wtedy dopiero poczujesz, co to znaczy trafić do piekła. Musisz się stąd wydostać. Znam kogoś, kto może ci pomóc.

Powiedziała mi o amerykańskich mężczyznach szukających Azjatek, żeby się z nimi ożenić. Dodała, że jeśli umiem gotować, sprzątać i dbać o męża, taki Amerykanin zapewni mi dobre życie. Była to moja jedyna nadzieja. I właśnie tak znalazłam się w katalogu pełnym kłamstw, a potem poznałam Twojego ojca. To nieszczególnie romantyczna historia, ale tak to wyglądało.

Na przedmieściach Connecticut czułam się samotna. Twój ojciec był dla mnie dobry i łagodny, a ja byłam mu bardzo wdzięczna. Nikt mnie jednak nie rozumiał ani ja niczego nie rozumiałam.

Potem urodziłeś się Ty! Byłam taka szczęśliwa, gdy spojrzałam na Twoją twarz i zobaczyłam w niej cień mojej matki, mojego ojca i siebie samej. Straciłam całą rodzinę, całe Sigulu, wszystko, co kiedykolwiek znałam i kochałam. Ale miałam Ciebie, a Twoja twarz była dowodem na to, że oni istnieli naprawdę. Nie zmyśliłam ich.

Zyskałam kogoś, z kim mogłam rozmawiać. Mogłam Cię uczyć swojego języka i razem z Tobą odtworzyć cząstkę wszystkiego, co kochałam i straciłam. Gdy wypowiedziałeś do mnie pierwsze słowa – po chińsku i z takim samym akcentem, z jakim mówiłyśmy moja matka i ja – płakałam przez wiele godzin. Kiedy zrobiłam Ci pierwsze zwierzęta zhezhi i się roześmiałeś, wszystkie moje zmartwienia zniknęły.

Podrosłeś i zacząłeś mi nawet pomagać w rozmowach z Twoim ojcem. Wtedy naprawdę poczułam się jak w domu. W końcu ułożyło mi się w życiu. Żałowałam, że nie ma przy mnie rodziców, bym mogła dla nich gotować i o nich dbać. Oni jednak już nie żyli. Wiesz, co Chińczycy uważają za najsmutniejsze na świecie? Uczucie towarzyszące dziecku, które w końcu pragnie zaopiekować się rodzicami, lecz odkrywa, że oni już dawno odeszli.

Synu, wiem, że nie lubisz swoich chińskich oczu, które są moimi oczami. Wiem, że nie lubisz swoich chińskich włosów, które są moimi włosami. Zrozum jednak, ile radości sprawiło mi samo Twoje istnienie. Zrozum, co czułam, gdy przestałeś się do mnie odzywać i zabroniłeś mi mówić do Ciebie po chińsku. Czułam, że znowu wszystko tracę.

Synu, dlaczego nie chcesz ze mną rozmawiać? Ból jest tak silny, że trudno mi dalej pisać.

***

Młoda kobieta oddała mi kartkę. Nie potrafiłem spojrzeć jej w twarz.

Nie podnosząc wzroku, poprosiłem ją, żeby pomogła mi nakreślić u dołu listu znak ai. Potem pisałem go raz po raz, splatając pociągnięcia pióra ze słowami mamy.

Młoda kobieta wyciągnęła rękę i położyła dłoń na moim ramieniu. Potem wstała i odeszła, zostawiając mnie samego z matką.

Składając papier w miejscach starych zagięć, przywróciłem mu kształt Laohu. Wtuliłem tygrysa w zagłębienie łokcia, pokołysałem, a gdy zamruczał, ruszyliśmy w stronę domu.

ilustracja: Daniel de Latour
ilustracja: Daniel de Latour

Czytaj również:

Ken Liu: chiński łącznik Ken Liu: chiński łącznik
i
ilustracja: Daniel de Latour
Opowieści

Ken Liu: chiński łącznik

Marcin Zwierzchowski

Urodzony w Chinach amerykański pisarz Ken Liu to dziś jedna z najważniejszych postaci światowej fantastyki. Jako autor kolekcjonuje wszystkie możliwe nagrody, jako tłumacz otworzył chińskiej fantastyce drogę do sukcesów nie tylko w USA, ­ale także w Polsce.

Rokiem przełomowym dla Liu okazał się 2012, gdy za opowiadanie Papierowa menażeria otrzymał najbardziej prestiżowe nagrody: Hugo, Nebulę oraz World Fantasy Award. Jako pierwszy w historii ustrzelił taki „hat trick”.

Czytaj dalej