Chociaż PRL-owskie wydawnictwa dla dzieci mierzyły się z niedoborami w zakresie poligrafii, czasem i tak starały się eksperymentować z formą. Przyjrzyjmy się dwóm ciekawym przypadkom.
Dziś tego typu publikacje raczej trącą już myszką. Nadmiernie rozbudowana poetycka fraza, jakieś przerzutnie, historyczne dygresje, a nawet odwołania do muz. A które dziecko dziś wie, co to są muzy? Na dodatek to zwykle książki podszyte określoną wizją patriotyzmu i mniej lub bardziej nawiązujące do idei socjalistycznych. W tamtych czasach nie przejmowano się też sprzedażowym potencjałem publikacji, bo schodziło wszystko.
Ruchome ilustracje
Kiedy w 1967 r. w Bratysławie wystartowało słynne Biennale Ilustracji (w skrócie BiB) – najważniejsza impreza dla ilustratorów w Europie Środkowej – Polacy regularnie przywozili z niej nagrody i wyróżnienia. Szczęśliwie dla naszych artystów jury oceniało oryginalne prace, a nie wydrukowane książki. Gdyby patrzono na książkę jak na przedmiot, liczba nagród z pewnością by zmalała. Źle dobrane kolory, rozedrgana ostrość, przekłamania barw w stosunku do oryginału to grzechy główne polskich drukarni w czasach PRL-u. Narzekania na drukarzy i jakość maszyn płynęły właściwie z każdej strony: utyskiwali czytelnicy, krytycy, dziennikarze, a także sami artyści, którym zwyczajnie psuto robotę.
Jakość druku nie przeszkadzała jednak w tym, by od czasu do czasu zrobić jakiś eksperyment formalno-narracyjny. Dobrym przykładem jest książka Ireny Landau i Marii Mackiewicz pt. Pomagamy. To właściwie różnego rodzaju scenki rodzajowe: dzieci jadą wozem, podróżują tramwajem, wracają z zakupów, bawią się w przedszkolu. Na każdej rozkładówce mamy miejsce na nacięcie, w które wkładamy odpowiedni obrazek z kompletu dodatkowych ilustracji dołączonych do książki. Wkładając, a raczej nakładając tę dodatkową ilustrację, zmieniamy historię. Widzimy na przykład dziewczynkę, która sama niesie zakupy ze sklepu, a jej kolega Jacek stoi na drugim planie. Gdy dorzucimy do ilustracji dodatkowy element, historia się zmienia – Jacek pomaga Kasi i niosą zakupy razem. W innej scenie chłopiec ustępuje miejsca starszej pani, w jeszcze innej dziecko rozkłada parasol nad kotem, żeby czarny Mruczek nie przemókł. Pomysł prosty, ciekawy, ale wykorzystany, niestety, w dość banalnie dydaktycznych przykładach, a i literacko książka kuleje. Ratują ją tylko ilustracje Marii Mackiewicz: intensywne, ciepłe, z delikatnymi przejściami tonalnymi.
Pomagamy
autorka: Irena Landau
ilustracje: Maria Mackiewicz
wydawnictwo: Nasza Księgarnia, Warszawa 1965
Gra i książka w jednym
Podobny problem – czyli przerost konceptu nad warstwą literacką – znajdziemy w książce Płynie Wisła, płynie, która w zamyśle miała być połączeniem publikacji krajoznawczej dla dzieci z grą planszową. Mamy tu ciekawy miks – i wiersz, i odcinki Wisły podzielone na pola do gry, i swego rodzaju geograficzne „przystanki” z reportersko-historycznym tekstem opowiadającym o poszczególnych miejscowościach. A ponieważ czas publikacji to dekada gierkowska, zabytki i skarby architektury dawnej stoją tu na równi z osiągnięciami przemysłu. Gdy dzieci cumują w Krakowie, podziwiają zarówno Barbakan, jak i piece Huty im. Lenina, w Toruniu zaś na lewej stronie rozkładówki mamy trzy gotyckie zabytki, a całą prawą stronę zajmuje widok maszyn w zakładzie produkującym elanę. Zabawa zabawą, ale – jak widać – bez moralizowania i propagandy w tych zabawach się nie obeszło. Niemniej dla kolekcjonerów starych książek obie pozycje są bardziej niż obowiązkowe.
Płynie Wisła, płynie
autor: Czesław Janczarski
ilustracje: Bohdan Bocianowski
wydawnictwo: Nasza Księgarnia, Warszawa 1977