PIN
Przemyślenia

PIN

Mateusz Kołczinger
Czyta się 9 minut

Jak to jest, że człowiek zawsze chce więcej i więcej? I dlaczego tak trudno mu docenić to, co już ma?

Opiszę to na przykładzie. Otóż miałem kiedyś przyjaciela, którego poraził prąd, na szczęście niegroźnie. Na chwilę stracił przytomność, ale szybko doszedł do siebie. Coś zmieniło się jednak w jego ciele za sprawą tego wypadku: jego lewa dłoń nabrała niezwykłych magnetycznych właś­ciwości i mógł jej używać w sklepie zamiast karty zbliżeniowej.

Pamiętam, że początkowo nurtowały go pewne wątpliwości, zastanawiał się, czy to w porządku kupować w ten sposób. Ja jednak uważałem, że to zbyteczne skrupuły. Zapewniałem go, że skoro sklepy otrzymują pieniądze, gdy płaci przy użyciu swojej ręki, to nikt nie jest stratny, więc nie ma co na siłę wymyślać problemu. Przekonałem go łatwo.

Przyjaciel mój żył więc sobie dobrze, a zarazem skromnie, nie kupując nic, co by kosztowało więcej niż 50 złotych, aby nie przekroczyć limitu płatności zbliżeniowych. Obawiał się sytuacji, w której będzie musiał wstukiwać PIN, którego nie znał.

Informacja

Z ostatniej chwili! To ostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Czasami bał się także, że ktoś go zdemaskuje i jakaś rządowa agencja zamknie go w swoich kazamatach w celu przeprowadzenia badań nad niezwykłą dłonią. Udało mi się jednak przekonać go, że to tylko paranoiczne rojenia. Żadna rządowa agencja nie zainteresuje się przecież skromnym klientem osiedlowego sklepu robiącym zakupy za mniej niż 50 złotych. Dopóki będzie się utrzymywał poniżej tej kwoty, jest bezpieczny, tłumaczyłem mu.

Kilka miesięcy po owym wypadku z elektrycznością przyjaciel mój dołączył w Internecie do grupy dyskusyjnej zrzeszającej osoby, które los obdarował w podobny sposób. Większość z nich z radością i bez zachłanności korzystała ze swojego magnetyzmu. Były jednak przypadki ludzi, którzy wpadli w obsesję odgadnięcia PIN-u swojej dłoni.

Owi poszukiwacze i poszukiwaczki PIN-u to były jednostki najróżniejszego pokroju. Niektóre o wielkiej wiedzy naukowej i inżynieryjnej, otoczone wyrafinowaną aparaturą i wdrażające najsprytniejsze algorytmy na grubych klastrach procesorów. Inne przeciwnie, uskrzydlone ezoteryką, snami, przeczuciami, układami planet.

Mój przyjaciel nie należał do żadnej z tych kategorii. Ale nie miał też ambicji odgadywania PIN-u, bo był, jak już mówiłem, skromnym człowiekiem bez wyjątkowych potrzeb.

Coś go jednak podkusiło i któregoś dnia wyznał mi, że podczas owego wypadku, który namagnesował mu rękę, w momencie, gdy odzyskiwał przytomność, ujrzał wyraźnie cztery cyfry, które doskonale pamięta.

Aż wypuściłem widelec z ręki, kiedy to usłyszałem. Nie było wątpliwości – to musiał być PIN!

Wiedziałem, że przyjaciel jest osobą, która nie pragnie dóbr materialnych, dlatego roztoczyłem przed nim wizję następującą: dzięki ­PIN-owi do swojej magnetycznej ręki będzie mógł pomagać ludzkości, na co nieodmiennie jest zapotrzebowanie. Miękkie serce miał mój przyjaciel, przekonałem go szybko.

Na początek – zarządziłem – chodźmy do księgarni. Wyszło właśnie nowe wydanie słownika etymologicznego, musimy go koniecznie kupić. Tak na próbę. Więc już niedługo potem staliśmy przy kasie w księgarni. Wdychałem łapczywie zapach nowego słownika, podczas gdy mój przyjaciel dokonywał płatności. Z wprawą przeciągnął dłonią po terminalu. Drukareczka zaterkotała, sprzedawca oderwał paragon.

– Potwierdzenie potrzebne? – spytał.

– A nie trzeba wstukiwać PIN-u? – upewnił się mój przyjaciel.

– Podwyższyli limit płatności zbliżeniowych – wyjaśnił księgarz i uśmiechnął się pod maseczką. Mój przyjaciel też się rozpromienił i popatrzyli na siebie.

Minęło zaledwie kilka dni i wyjechali razem za granicę, gdzie wzięli ślub. Wrócili wprawdzie potem do Polski, ale kontakt nam się urwał. I przyznam, że nie zdarzyło mi się potem mieć druha tak serdecznego jak on. Został mi tylko ten słownik, do którego często zaglądam, ale to oczywiście nie to samo.

Czytaj również:

Sekretna promocja
Opowieści

Sekretna promocja

Mateusz Kołczinger

O ukrytej promocji w moim lokalnym supermarkecie nigdy bym się nie dowiedział, gdyby nie właściwa mi przenikliwość umys­łu. Akcja jest tajna w stu procentach – nie ma ulotek, reklam, nikt nikomu o niej nie mówi. Mimo to cieszy się wielkim powodzeniem, kilka razy dziennie uszczęśliwiając wybrańców niezwykłym trofeum.

Początek promocji jest zawsze podobny: na sali znajduje się dużo klientów, a kasjer tylko jeden. Albo mnóstwo klientów, a kasjerki są tylko dwie. W każdym razie otwartych kas jest za mało, żeby klientów płynnie obsłużyć. Nie jest to od razu ewidentne, zaczyna się niepostrzeżenie, tylko nieliczni już na tak wczesnym etapie widzą, że coś się szykuje.

Czytaj dalej