„Ograniczenia wyzwalają kreatywność” – to jeden z tych nieznośnych komunałów, który w wypowiedziach artystów ustępuje chyba tylko „wychodzeniu ze strefy komfortu”. Daruję sobie ten frazes również dlatego, że artysta, o którym chcę dzisiaj wspomnieć, nie ma sobie równych w posługiwaniu się słowem.
Stephin Merritt od 30 lat pisze piosenki, które zachowują lekkość pomimo nadbagażu środków stylistycznych. Przy czym lider The Magnetic Fields buduje sensy w niepodrabialny sposób. Bo któż potrafi tak sprawnie mieszać patos i ironię na dystansie wersu lub dwóch? Morrissey? Berman? Może Reed? Niewielu więcej. Natomiast, jeśli chodzi o porównania… to już brakuje mi porównania. Nie bez przyczyny angielskie słowo witty poznałem w dniu, w którym zacząłem słuchać The Magnetic Fields.
Merritt jest nie tylko niezrównanym tekściarzem, ale też artystą, który stale nakłada na siebie ograniczenia. Jednak nie robi tego dlatego, aby wypełnił się komunał z pierwszego wersu tej recenzji. Będący spadkobiercą starej szkoły songwriterów artysta, musi się ograniczać, by nie nagrywać 20 płyt rocznie, zamieniając w piosenki wszystko, co go otacza. Nie pamiętam dokładnie genezy 69 Love Songs, ale to arcydzieło było owocem nie tylko geniuszu, ale także niewinnego żartu ze strony wytwórni, kiedy jeden z jej pracowników na pytanie o liczbę piosenek na następną płytę, miał rzucić: „sto”. Kiedy po dłuższym milczeniu zleceniodawcy zagaili Merritta o postępy w pracy nad płytą, ten miał już gotowych ponad 50 numerów.
Mam więc wrażenie, że Merritt wyznacza sobie kolejne zadania, bo pisanie piosenek przychodzi mu zbyt łatwo. Stąd na minionych albumach tekściarz i kompozytor ograniczał się do brzmień akustycznych, do tematyki podróży lub formatu piosenki o miłości. W 2017 r. z okazji 50. urodzin nagrał 50 Song Memoir – dwuipółgodzinny album, na którym każdy kolejny utwór odpowiada jednemu rokowi z jego życia. Tegoroczne Quickies natomiast jest płytą składającą się z piosenek o krótkim metrażu: od 17 sekund po dwie minuty z hakiem. To dobra formuła dla błyskotliwego twórcy. Kompozytora, który nie potrzebuje rozpędu, by przykuć uwagę chwytliwą melodią i aforysty, który nie stracił umiejętności pisania wersów momentalnie wywołujących zachwyt i zazdrość każdego, kto zawodowo posługuje się słowem. Bo któż inny mógłby napisać o zagubionych, bezradnych kochankach: „You and me, baby, we are like Kraftwerk in a blackout”? No właśnie.
Ku mojemu rozczarowaniu na najnowszej płycie Merritt niezbyt często wspina się na wyżyny swojego literackiego geniuszu. Pozbawione myśli przewodniej, nieuczesane Quickies dryfuje od przyrodniczych obserwacji (Song of the Ant) po polityczne manifesty (The Day the Politicians Died), od romantycznych relacji z demonami (You’ve Got a Friend In Beelzebub) po sentymentalną wycieczkę do czasów minionej prostytucji (I Wish I Were a Prostitute Again). Przy czym zbyt wiele tu przyciężkawego humoru i literackiej przesady. Quickies znacznie lepiej wypada na poziomie kompozytorskim. Trzymając się akustycznych instrumentów, The Magnetic Fields raz to nagrywają uduchowiony folk, który błyszczałby na płycie Sufjana Stevensa (Come, Life, Shaker Life!), raz piosenkę, jak z repertuaru Lou Reeda (I Wish I Were a Prostitute Again). Są tu również numery, które mogłyby się znaleźć na nagraniach grupy ze złotych lat 90. (Castle Down a Dirt Road, When She Plays the Toy Piano). Większość z nich z pewnością nie zmieściłaby się jednak na tamtych płytach.
Ostatecznie Quickies stanowi dość chaotyczną mieszankę wspaniałych, sympatycznych i zbędnych piosenek. Za dużo kreatywności, za mało ograniczeń.