Choć nie lubię zaczynać od usprawiedliwień, muszę zaznaczyć, że recenzowanie płyt Jamesa Blake’a nie jest prostym zadaniem. A to dlatego, że siła jego – monotonnych z reguły – piosenek tkwi w detalach. Kompozycyjnych niuansach, rytmicznych przesunięciach, przefiltrowanych wokalizach, które tak łatwo przeoczyć, słuchając kolejnej ballady na szlachetny baryton i dostojną linię pianina. Tym trudniej zachować uważność, że od czasów pierwszych wydawnictw Blake’owi wciąż przybywa naśladowców. Wejdźcie do eleganckiej kawiarni w dużym mieście. Takiej, gdzie 10 lat temu puszczano nu jazz albo Nouvelle Vague. W ich aktualnym asortymencie znajdują się: Chet Faker, Sampha, Kwes, Sam Smith (jeśli macie pecha) lub Blood Orange (jeśli macie szczęście). Wrażliwcy, którzy dobrze czują się zarówno przy akompaniamencie pianina, jak i wycyzelowanego bitu. Do tańca i do różańca.
Na Assume Form Blake wciąż trzyma się tej dwutorowości, choć bity, które wykorzystuje, dawno już nie odnoszą się do brytyjskiej sceny basowej, lecz do amerykańskiego hip-hopu i trapu. Brytyjczyk sięga zresztą nie tylko po rytmy i sample nawiązujące do tych stylistyk, lecz także po głośne nazwiska związane z tymi scenami. Muszę mu oddać sprawiedliwość, że w przypadku gości trafił podwójnie. Po pierwsze, owe kooperacje wnoszą do płyty – tak potrzebną w tej zgranej formule – różnorodność i dynamikę. Elegancki baryton Blake’a zyskuje nowy wymiar w angielsko-hiszpańskim duecie z Rosalią czy gwiazdą trapu (lada moment występ w przerwie Super Bowl) Travisem Scottem. Odświeżająco wypadają również utwory, w których za warstwę muzyczną odpowiada jeden z najbardziej utalentowanych amerykańskich producentów – Metro Boomin. Z pewnością utwory te brzmią lepiej niż prostolinijny Where’s The Catch?, który świetną zwrotką musi ratować znany z Outkast André 3000.
W stanowiących większość albumu utworach „solowych” Blake chwyta się sprawdzonych sztuczek. Pojawiają się one jednak w innym kontekście. Wiele z utworów Assume Form to de facto piosenki o miłości, które, jak wiemy z debiutu Cool Kids of Death, „są takie banalne”. I rzeczywiście, mimo zaskakującej melodii syntezatora w Are You In Love? czy podniosłego, niemal gospelowego refrenu Power On wiercę się z nudów, słuchając miłosnych wyznań Blake’a. Pewien dyskomfort powodują również od czasu do czasu pisane przez niego teksty: te o bosonogich spotkaniach w parku i oddychaniu przez nos podczas zbyt długich pocałunków. Być może rzeczywiście rację miał łódzki zespół, a wina nie leży po stronie Brytyjczyka, a natury opisywanych uczuć. Takie myśli pojawiają się przynajmniej w mojej głowie, gdy kilka numerów dalej Blake śpiewa o depresji czy egocentryzmie, a jego spostrzeżenia momentalnie stają się dojrzalsze i sprawniejsze literacko.
Diagnoza stojąca za powyższym akapitem byłaby niefortunna dla Blake’a, sugerując, że w zagubieniu i smutku pisze lepsze piosenki. Na szczęście wieńcząca Assume Form kołysanka Lullaby For My Insomniac – jeden z najpiękniejszych utworów w karierze Brytyjczyka – wystarcza, by zadać kłam tej rzekomej zależności. Przyjmuję więc, że uczuciowe spełnienie jest dla muzyka relatywnie nowym stanem, z którym musi się jeszcze oswoić, by go zgrabniej opisać. A jeśli tak, to perspektywa staje się nagle optymistyczna. A mnie pozostaje trzymać kciuki, by Blake’owi nie zabrakło powodów do szlifowania swoich, wciąż nierównych, piosenek o miłości.