Pishtaco Pishtaco
i
ilustracja: Karyna Piwowarska
Opowieści

Pishtaco

Dante Castro Arrasco
Czyta się 24 minut

W deszczowych Andach grasuje niebezpieczne stworzenie. Giną ludzie, giną zwierzęta hodowlane. Plony marnieją pod zwałami błota, górskie potoki zmieniają się w rwące rzeki. Czy plagi ustaną, gdy winnego brutalnych morderstw spotka kara?

Ktoś powiedział Mateo Ramosowi, że po polach na drugim brzegu rzeki kręci się Pishtaco. „Ignoranci” – pomyślał i rechocząc, oddalił się w stronę swojego gospodarstwa. To był ostatni raz, kiedy napił się wódki z żywymi. Znaleziono tylko jego głowę, na twarzy zastygło mu zdziwienie wywołane konwulsją śmierci.

Venancio Paredes opowiadał, że to była najgorsza rzecz, jaka go spotkała po pijanemu – odnalezienie tej porośniętej włosami kuli gdzieś na poboczu drogi. Głowa Mateo leżała pod pniem spalonej palmy, miała wyciągnięty język i wpółprzymknięte oczy. Venancio zebrał się jednak na odwagę, podniósł ją za czuprynę i wrócił do sklepiku Dimasa, żeby powiadomić resztę pijących o najnowszym wyczynie Pishtaco.

– I pomyśleć, że Mateo to naprawdę był twardy gość – skomentował Indianin Castro.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

– Pijanego go dopadli, ot co. Kto by dał radę obronić się w takim stanie?

– Wcale nie miał aż tak w czubie. Nie wierzył w opowieści i teraz leży tu jego głowa. Tylko gdzie się podziała reszta? – zastanawiali się.

W słabym świetle wnętrza lokalu Dimasa zebrani przyglądali się makabrycznym szczątkom tego, który raptem godzinę temu ośmielił się wracać sam do domu. Tamtej nocy nikt nie zmrużył oka.

Pora deszczowa nie chciała zostawić lesistego Tambochaque w spokoju. Kiedy już się wydawało, że nie będzie więcej padać, chmury nawracały z jeszcze większym impetem i znów zawisały na wiele godzin nad dachami nielicznych w okolicy domostw. Nie mogli chłopi iść w pole do pracy, a tym bardziej na coś zapolować. Cristina Tarazona patrzyła na deszcz i nie była w stanie przestać myśleć ani o ostatniej rozmowie z Mateo, ani o jego dłoniach i ludzkim cieple. „Nie ma żadnego Pishtaco, Cristino. To bajka wymyślona przez możnych, żeby odbierać ziemię biedakom” – powiedział jej.

Siedząc pod dachem z blachy falistej, kobieta wspominała męża i gapiła się na nieubłaganą ulewę. Tak bardzo zmieniony wrócił z miasta. Przyniósł dziwne pomysły, chciał nawet zakładać spółdzielnię plantatorów kawy w Tambochaque. Cristina wzdychała, dokładając suche patyki do kuchennego pieca. Tak mijały pierwsze deszczowe dni marca, a straszny Pishtaco przestał się pojawiać. Ludzie nauczyli się zachowywać czujność nawet przez sen.

– Dobrze, że choć fasola mi została – komentował Indianin Castro. – Inaczej nie miałbym czym dzieci nakarmić.

– Wczoraj upolowaliśmy pakę, z psem tylko, ale w polu nic się zrobić nie dało… W taką pogodę tylko w domu siedzieć – odezwał się Venancio Paredes.

Dimas podał dwa kieliszki wódki. Wszyscy mieli smutne twarze. Deszcze i Pishtaco zjawili się w tym roku razem, jak te nieszczęścia, co chodzą parami.

– Podobno Pishtaco to dusza Hiszpana. Hiszpanie zabijali mnóstwo Indian, dlatego wszyscy poszli do piekła. I tylko od czasu do czasu Rogaty przysyła tu jednego, żeby pozabijał jeszcze trochę Peruwiańczyków. Morduje ich bez spowiedzi, więc może porywać dusze prościutko do piekła – opowiadał stary Enrique Ataucusi.

– A z tłuszczem to co, don Enrique? – dopytywał Venancio Paredes, częstując zebranych tytoniem.

– Daje nam do jedzenia tłuszcz chrześcijanina, bo jak zjemy choć trochę ciała bliźniego, nie będziemy już tacy sami. Wiadoma rzecz! Staniemy się podli, jeden przeciw drugiemu. Kto wie, czy niebawem nie zaczniemy się tu między sobą awanturować. Pishtaco jest biały, jasną ma brodę, spryciarz jeden; wysoki i krzepki.

To jednak Cristina Tarazona zastanawiała się najwięcej, jak poradzić sobie z Pishtaco. Sama na gospodarstwie, opiekuje się dziećmi z dwóch małżeństw i karmi kury resztkami kukurydzy, co została w spichlerzu. Ulewy uniemożliwiają zbiory. „Myśl, Cristino, myśl” – powtarza sobie podczas domowych czynności. Trójkę ma potomstwa, ale tylko jedno wspólne dziecko z Mateo. Najmłodszy chłopczyk ma szerokie czoło po ojcu i to samo nieufne spojrzenie. Odsyłała go, żeby bawił się gdzieś dalej, w jakiejś błotnej kałuży, żeby go nie mieć przed oczami i żeby jego widok nie przywoływał ciągle wspomnień. Czasami przychodził z chmarą kolorowych motyli we włosach i wtedy tylko wzdychała. „Myśl, Cristino, myśl: męża ci już zabrał, co ci jeszcze odebrać może”.

Rano Cristina wyszła z domu bardzo wcześnie, żeby zostawić całą trójkę u kumy z naprzeciwka. Pokonała rzekę, przeprawiając się na drugą stronę w prowizorycznej kabinie zawieszonej na linie i patrząc na toczące się na dole z hukiem brunatne wody. Potem pchnęła sznur na drugą stronę, żeby złapało go najstarsze z dzieci i żeby mogły do niej dołączyć.

– Mam dla nich tylko parę bananów, żeby miały co jeść, kumo. Tu je kładę – powiedziała do pani Epifaníi, wręczając jej worek, a następnie ruszyła w stronę sklepu Dimasa, żeby tam poczekać na jakiś transport, który mógłby ją zabrać do miasteczka. Czekała pod zadaszeniem przed lokalem. Kiedy ulewa przybrała na sile, ganiające luzem po zagrodzie zwierzęta Dimasa podbiegły schronić się obok niej, szukając ciepła jej ciała. I tak jej mijały najpierw minuty, potem godziny, zza zasłony deszczu nie wyłaniał się żaden pojazd, toteż czekała, przyglądając się tylko zwierzętom, jak się do siebie tulą, walczą, a nawet parzą raz czy drugi tuż przy jej boku. Wreszcie hałas silnika sprawił, że się podniosła tak szybko, że aż spłoszyła jednego wieprzka szukającego schronienia pod jej spódnicą i ptaki, które rozbiegły się po terenie. Była to ciężarówka wypełniona pasażerami, którzy zasłaniali sobie głowy i ramiona kolorowymi plastikowymi pelerynami.

– Proszę wsiadać! – Pomogli jej się wspiąć na tylną część pojazdu. Popychana, chwiejąc się, jakoś się w końcu usadowiła. W krótkim czasie wysłuchała relacji o najróżniejszych nieszczęściach spowodowanych przez ulewy: szosą nie dało się przejechać, wezbrany potok zmył most, autobus „Los Andes” stoczył się ze zbocza. „Wielu zabitych” – dodała wystraszona staruszka. Wszyscy rozmawiali o zniszczeniach po zimie, ona jednak nie chciała dzielić się swoimi troskami, jakby z góry wiedząc, że ludzie z takich rzeczy po prostu będą kpić: Pishtaco…

– Lata cię nie widziałem, Cristino Tarazona. Złe wiatry pewnie cię tu przywiały – odezwał się znachor, który jak zwykle ­siedział w kucki przed swoim domem. Wyglądał jak ciemny i guzowaty korzeń.

– Chciałabym zasięgnąć rady liany, don Julio – wymamrotała Cristina, nie podnosząc oczu.

– Dziewiąta wieczorem to dobra pora. Jeśli niczego od rana nie jadłaś, będziesz mogła się napić. Będą ją z tobą przyjmować jeszcze dwie osoby.

Cristina poszła do domu swojej matki chrzestnej. Staruszka we własnej małej klitce gotowała juanes i tamales, potem sprzedawała je nocnym przechodniom. Cristina spędziła resztę dnia, pomagając jej ładować ciasto do bananowych liści. „Myśl, Cristino, myśl. Potem przyjdzie czas na dzieci” – powtarzała sobie w głowie podczas pracy. Ani chrzestna, ani kręcące się przy nogach koty nie umieli odczytać przyczyny jej melancholii.

– Co się dzieje, Cristino? Dzieci ci chorują?

– Nie, nic, matko chrzestna. Ten deszcz mnie tak przygnębia.

Gospodyni wyszła z towarem na targ, a ona zdrzemnęła się przy ogniu w nadziei, że tak godziny szybciej popłyną. Kiedy się obudziła, spojrzała na stary zegar ścienny. Został jeszcze kwadrans. Narzuciła na ramiona pelerynę i wyszła w stronę ostatnich domów na obrzeżach miasteczka. Deszcz nie ustępował, a jej żołądek skręcało z głodu.

– Usiądź, Cristino, jesteś trochę wcześnie. To dobrze. – W świetle świeczki wyraźnie widziała szczupłe i żylaste ramiona znachora, przypominały suche gałęzie z lasu. Obok siedzieli młody chłopak i dojrzała kobieta.

– Dobry wieczór – przywitała się z nieznajomymi, na co ci odpowiedzieli niechętnie, jakby zawstydzeni swoją tam obecnością.

– Pani i pan będą uczestniczyli razem z nami.

Starzec wyjął butelkę z gęstym płynem w środku, w drugiej dłoni trzymał mocno już zużyty plastikowy kubek, w którym miał podawać napój zebranym. Najpierw nalał starszej kobiecie, szepcząc cichutko nad płynem jakieś modlitwy, ledwie docierające do uszu.

– Proszę wypić jednym haustem – powiedział. Kobieta przełknęła, ale nie była w stanie ukryć obrzydzenia.

– Teraz pan, młody człowieku – wyciąg­nął kubek w stronę chłopaka, wymamrotawszy wcześniej modlitwę. Wywołany zebrał się w sobie, pohamował pierwotny wstręt i potem uśmiechnął się do zebranych.

– Teraz ty, Cristino Tarazona. Zakląłem twoją ayahuascę, żebyś zobaczyła to, co zobaczyć chcesz. Znajdziesz, jeśli chcesz znaleźć.

Cristina wypiła zawartość kubka szybko, nie zdradzając najmniejszych oznak obrzydzenia. Ostatni opróżnił kubek czarownik.

– Teraz będziemy spokojnie czekać, aż zaczną się zawroty głowy… W tym czasie pogadamy sobie i tak się lepiej poznamy. Chłopak nie wie, dlaczego zawsze wstaje taki zgaszony i nie ma siły do pracy. Podejrzewa, że ktoś mu zaszkodził, i wierzy, że jeśli ayahuasca zechce pomóc, to znajdziemy rozwiązanie. Starsza pani ma problemy zdrowotne i choć uczęszcza do lekarza, ten nie umie zaradzić. Przyjdzie do nas wizja i wtedy odkryjemy, czy ktoś próbuje cię jakoś wykorzystać, poznamy metodę leczenia. Ayahuasca podpowie, jakim ziołem, jakim składnikiem mam leczyć pacjentów… Ale ty, Cristino Tarazona, ty szukasz czegoś bardzo specjalnego. Słusznie nie chcesz mi wyjawić swoich trosk. Zaśpiewam, żebyś znalazła odpowiedź.

Uśmiechał się w migotliwym świetle. Po słowach czarownika nikt nie miał nic do dodania. Zebrani wymienili tylko puste i nieufne spojrzenia. Słychać było łomot deszczu o blaszany dach i odległe szczekanie psów.

– Chyba już się zaczyna – chłopak przerwał ciszę.

– Tak, zaczyna się – przytaknęła kobieta. Don Julio zgasił świecę i ogarnęła ich ciemność oraz drżenie wprawiające w dygot nawet drewniane ściany.

– Pishtaco już się nie pokazuje, co? – wypytywał Dimas swoich stałych klientów.

– Podobno widziano go w Playapampie, jak łaził ze strzelbą i maczetą. O szóstej go zauważono, zmrok już był prawie – odezwał się Indianin Castro.

– Jak to mówił Ataucusi: wysoki i z jas­ną brodą – uściślił Venancio Paredes. – Podobno widziano go też, jak się kręcił na tych ziemiach, co to je Blitz uprawia.

– Bardziej mnie dziwi, że Blitza nie ubił… Facet sam mieszka na gospodarstwie, syna ma chyba, co się uczy w Huánuco, i tyle.

– Czy człowiek sam, czy z kimś, dopaść każdego może.

– Od kiedy się zmienił gubernator, nikt już nam tu policji nie przysyła. Zresztą w miasteczku oni tam nie wierzą w Pishtaco. Szydzą, jak im się powie.

– Gorzej, sąsiedzie. Oni gadają, że to my sami się zabijamy, że o ziemie nam idzie. „Tacy są ci górale”. „Lepiej niech w górach siedzą”. Tak o nas mówią. W pishtacos nikt nie wierzy. Samemu trzeba będzie sprawiedliwość wymierzyć, ot co.

– Bóg wybaczy to, co powiem – odezwał się Indianin Castro, jakby do spowiedzi przystępował – ale na mój rozum to tym Pishtaco musi być Blitz.

– Na nic takie gadanie, sąsiedzie Castro, na nic. Grzech oskarżenia rzucać bezpodstawnie – stwierdził właściciel lokalu, przerywając skręcanie papierosa z mocnego tytoniu.

– Cholera! Jaja dam se urwać, jeśli to nie on. W końcu nie jest gringo? Nie ma odpowiedniego wzrostu?

– No ale brody nie nosi – stwierdził Venancio Paredes, dolewając piwa do szklanki. Wymienili się niepewnymi spojrzeniami. Nad górami przetoczył się grzmot, a błyskawice oświetlały szosę.

– Może sobie przyprawia sztuczną. Są takie rzeczy. Poza tym chciał wykupić te ziemie, do których się zgłosiliśmy. Każdemu chyba oferował pieniądze.

– To się zgadza, prawdę mówisz. Ale być może rzucamy oskarżenia na porządnego człowieka. Niebezpiecznie jest prowadzić takie rozmowy, przyjacielu Castro – upierał się Dimas.

– Dobry wieczór – huknął im za plecami ochrypły głos. Twarz gospodarza pobladła w świetle naftowej lampy. Oczy pijących spoczęły na przykrytej czarnym płaszczem przeciwdeszczowym postaci, woda ciekła z niego strumieniami, a oni przełknęli ślinę na widok dwulufowej strzelby, którą przybysz dzierżył w dłoni. Na blaszane dachy w Tambochaque lała się chyba cała woda świata.

Kobieta zwymiotowała kilka razy. Chłopak z kolei leżał na ziemi w tej samej wygodnej pozycji, jaką przyjął na początku. Don Julio cały czas śpiewał, rytmicznie szeptał coś pod nosem, powtarzał do upad­łego. Nagle przerwał i zaczął mówić.

– Teraz to widzę, Cristino Tarazona. Widzę to, co i ty widzisz.

– Ja tego już widzieć nie chcę – odpowiedziała ona.

– Musisz patrzeć dalej, nie możesz przestać. Patrz, jak biegnie między krzakami, żeby zabijać ludzi. Bydło też pozabija i wtedy przeniesie się w inne strony, dalej będzie robić to samo. Nie poznajesz go może?

– Nie.

– Przyjrzyj mu się. Powiedz, czy wiesz, kto to.

– Nigdy go nie widziałam.

– To widmo, nie człowiek. Trudniej poradzić sobie z tymi parszywcami, których Zły na nas nasyła. A tym bardziej, jak tak uciekają w chaszcze, nawet gałęzi taki nie rozsuwa, nie rąbie sobie przejścia, bo jemu nic nie staje na przeszkodzie. Widmo, widmo, jak złe widmo jesteś…

Kobieta jęczała, łapiąc się za brzuch, jakby znów brało ją na wymioty, choć nie miała już czego zwracać. Don Julio ponownie zatopił się w szepczących zaśpiewach, niestrudzenie powtarzał to samo, raz za razem. Deszcz bębnił w liście, dachy i ziemię.

– Dobry wieczór, powiedziałem – powtórzył niskim głosem przybyły.

– Sąsiedzie Blitz, nieźle nas pan nastraszył, tak się raptownie zjawiając. Pan wybaczy tym tutaj, pewnie za Pishtaco pana wzięli. – Dimas rozpoznał gościa i starał się zamaskować lęk. Tamten miał gumowe buty i prostą czapkę. Zrobił parę powolnych kroków na deskach i rozładował strzelbę, nie spuszczając zebranych z oka.

– Wszyscy zrobiliśmy się nerwowi przez te zabójstwa. O każdym mogą teraz powiedzieć, że Pishtaco. Dajże flaszkę wódki dla szanownych gości, może tak się otrząsną z przestrachu.

– Napije się pan z ludem, panie Blitz? – zagadnął Indianin Castro, przezwyciężywszy zaskoczenie.

– Jednego tylko, żeby rozgrzać kości po tej ciągłej wilgoci – powiedział, ściągając czarną pelerynę z ramion.

– Z całym szacunkiem, sąsiedzie… Pan pozwoli, że zapytam – odezwał się Venancio Paredes. – Wciąż pan jest zainteresowany tymi terenami po naszej stronie rzeki?

– Jestem zainteresowany i kupię je – odparł ów oschle, nalewając wódki jedynym o tej porze klientom baru. Zapach alkoholu wypełnił przestrzeń między ścianami. Wznieśli wspólnie toast.

– Wciąż z całym szacunkiem, panie Blitz. Wszyscy się tu w Tambochaque zastanawiają: po co jednemu człowiekowi tyle ziemi na jednym i drugim brzegu? – zapytał Indianin Castro, dolewając sobie kolejnego. Blitz odsunął butelkę, którą mu podawali, i przez chwilę lustrował wzrokiem pytającego.

– Już zaspokajam twoją ciekawość. Pewne produkty można eksportować za granicę: koszenilę, kakao, kawę. Żeby na tym zarobić, trzeba obsiać spory teren. Tutaj nikt tak nie robi. Każdy sieje tyle, ile chce, ile może; nikt nie planuje, więc jak przyjdzie nieurodzaj, wszystko szlag trafia. To jest nasze nieszczęście, jedna wielka ignorancja… Dlatego tak kiepsko stoimy.

Butelka krążyła po raz trzeci i pijący, lekko już zamroczeni, starali się ogarnąć słowa starego. Był jednym z cudzoziemskich osadników, którzy zjawili się pierwsi i przetarli szlak następnym napływającym w Andy.

– Ci to tankują od dłuższego czasu – uśmiechnął się Blitz do Dimasa. Poprosił o suchary, baterie i papierosy. Gospodarz zapakował zamówienie w gazety i przyjął należność.

– Tylko pan płaci gotówką, sąsiedzie.

– Pewnie dlatego, że tak ciągle nie popijam jak ci Indianie tutaj – odparł tamten półgłosem. – No dobrze, panowie, miło było, ale muszę wracać do siebie.

Żaden z pijących nie odwzajemnił grzeczności. Patrzyli, jak znów ładuje do strzelby dwa naboje i narzuca sobie na ramiona płaszcz, by potem wyjść w ciemność. Lękliwe i zmarznięte psy pochowały się między nogami siedzących, a deszcz nieco zelżał, zmieniając się w gęstą mżawkę.

– Też się zbieramy, Dimasie. Dopisz mi jedną wódkę na drogę – rzucił Venancio Paredes, po którego twarzy znać było alkohol i kiepską noc. Indianin Castro także wydął usta w groteskowym grymasie. Chwiejnym krokiem wyszli obaj na drogę i oddalili się, wymijając kałuże. Dimas odetchnął z ulgą i zabrał się za zamykanie lokalu. Psy przypatrywały się jego krzątaninie obojętnie; były tchórzliwe, wycofane i nawykłe do próżniactwa. Wypędził je wyzwiskami i kopniakami, po czym zamknął mizerne drzwi.

– Cholera! – przeklął w mroku, rozglądając się za maczetą, która zawsze wisiała za drzwiami. Wyszedł na środek drogi, nie przejmując się kałużami, nad którymi roi­ły się ćmy. Maszerował żwawo, a jego oczy próbowały wypatrzeć w ciemnościach jakąś ludzką sylwetkę.

– Złodzieje! – krzyknął, nie zatrzymując się mimo wciąż padającego deszczu. Wreszcie zobaczył jakąś postać, kogoś, kto najwyraźniej nie dał rady alkoholowi i położył się na drodze.

– Ej, złodzieju jeden! Gdzie moja maczeta? – Chciał kopniakiem zmusić leżącego, żeby się obrócił, ale ten nie zareagował. Złapał go za ubranie, lecz nagle odskoczył przerażony. Mężczyzna miał czaszkę roztrzaskaną uderzeniami maczety. Kawałek dalej leżały paczka sucharów, baterie i papierosy, które pół godziny wcześniej sam temu człowiekowi podał.

– Pamiętasz, Dimas, co ci mówiłem? Jak tylko zjedzą tłuszcz chrześcijanina, zwracają się jeden przeciw drugiemu. Dla nikogo nie ma litości – powtarzał stary Enrique Ataucusi właścicielowi baru.

– A któż to niby handluje ludzkim tłuszczem, don Enrique? – Tamten poczuł się zaatakowany.

– A bo ty wiesz, skąd ci przywożą smalec? Znasz tego człowieka, co nim handluje? – stary zadawał pytania podniesionym głosem. – Od kogo ty sam kupujesz, żeby potem nam sprzedawać?

– Nie powinno się tak mówić, don Enrique. Nieładnie oskarżać bez żadnych dowodów.

Inni zebrani w barze mężczyźni obejrzeli się na właściciela. Powoli podchodzili do lady zaciekawieni dyskusją.

– Jedyne, co wiem, to że smalec przyjeżdża z Sogorno. Przywozi mi go jeden facet na swoich mułach, raz na trzy tygodnie, ale jego samego nie znam.

– No to co kupujesz u kogoś, skoro go nie znasz? – Zirytował się pijaczyna Pedregal.

– A od jak dawna ten typ sprzedaje ci smalec? – zaciekawił się inny klient.

– Parę miesięcy raptem. A co ja mam za wpływ na to, kto mi sprzedaje, a kto nie?

– No i tu leży pies pogrzebany. Możliwe, żeśmy już zjedli tłuszcz z Mateo Ramosa, Pascuala Huamaníego i innych nieboszczyków – spuentował staruszek. Dimas poczuł, że niebezpieczeństwo jest naprawdę blisko, tak blisko jak te twarze powtarzające gniewnie pytania i jednocześnie udzielające odpowiedzi. Głosy zyskiwały na sile, a zaciśnięte pięści co rusz unosiły się ku górze.

– Pora się zbierać, panowie. Sprawą będzie musiała się zająć policja. No już, wychodzimy, nie musicie płacić! Proszę opuścić lokal! Wynocha!

Rąbnął w stół laską z drewna palmowe­go, którą miał pod ręką, i zaczął wy­pychać ludzi na zewnątrz swojego skromnego ­lokalu. Nikt nie stawiał specjalnego oporu, wszyscy skorzystali z okazji, że nie trzeba płacić, ale też obawiali się kija, którym Dimas wymachiwał z impetem. Mimo to zwyzywali go solidnie, a paru nawet ­obrzuciło na pożegnanie kamieniami blaszany dach.

– Widzicie, kumo? Od kiedy ubili tego gringo Blitza, nie ma już w okolicy Pishtaco. Znać, że on to musiał być – komentowała Epifanía Rodríguez, rozmawiając z Cristiną.

– On nie był Pishtaco, możecie mi wierzyć. Kto inny to jest, a te bydlaki zabiły niewinnego, co nikomu krzywdy nie zrobił. Zaraz będzie więcej trupów w Tambochaque, tyle co jeszcze nigdy, wtedy zrozumieją, że popełnili grzech.

Rozmawiając, kobiety zerkały co chwilę na leśną stromą ścieżkę, która prowadziła do Pedregal. Mieli tamtędy wracać mundurowi ze straży obywatelskiej przeczesujący okolicę w poszukiwaniu mordercy. To w wyniku zgłoszenia Dimasa w Tambochaque zjawili się funkcjonariusze, zachęceni bardziej poczęstunkiem oferowanym przez sklepikarza niż z rzeczywistej chęci ustalenia sprawcy. Na wysokości sklepiku gromadzili się miejscowi. Wpatrywali się w stronę Pedregal. Jakiś przechodzień, który przeprawił się przez rzekę, twierdził, że tamci już dorwali Pishtaco.

– Wreszcie, cholera… – Dimas z ulgą przyjął wiadomość. Zebrani ludzie ucieszyli się na wieść o tym, że pojmano tego, który nękał okolicę. Nagle wiele palców zaczęło pokazywać w stronę, gdzie ścieżka z Pedregal łączy się z niebem i lasem, a wieś­niacy uśmiechali się zadowoleni, widząc, że nadciągający patrol prowadzi jakiegoś aresztanta. W miarę jak tamci schodzili coraz niżej, komentarze cichły i zmieniały się w potępiające okrzyki.

– I co to ma, kurczę, być? Co za niesprawiedliwość!

– Mistyka złapali? I cóż on złego niby zrobił?

– Przecież on niewinny… Izraelita.

– Świętego człowieka pojmali… – powtarzano.

Aresztowany kroczył obok mundurowych z rękoma spętanymi za plecami, zmęczenie wyraźnie odciskało się na jego twarzy. Miał długie, rozpuszczone włosy, a broda zwisała mu aż do piersi. Mówiono na niego powszechnie Mistyk, ze względu na pustelnicze obyczaje i wielką znajomość Biblii. Należał do sekty andyjskich Żydów osiedlających się w niektórych prowincjach.

– Mistyk muchy by nie zabił. To skandal jakiś – mówiono wokół.

Kiedy strażnicy i zatrzymany znaleźli się już blisko zgromadzenia, ludzie woleli zamilknąć spłoszeni widokiem ciemnych karabinów. Dimas podszedł do oficera.

– Ten człowiek jest niewinny, szefie. Nikogo by nie skrzywdził. Nie widzi pan, że to izraelita?

– On, ten góral? To już ja mam więcej z izraelity niż on, cholera. Nie mówiliście, żebym szukał brodacza? No to proszę, on jeden nosi w okolicy brodę. Ci Indianie, kurczę! Kto ich, do cholery, zrozumie? ­– odparował oficer, prawie nie patrząc na rozmówcę. Wsadzili więźnia do furgonetki i odjechali w stronę miasta. Zre­zygnowany Mistyk pożegnał miejscowych długim spojrzeniem.

– Kolejny niewinny człowiek, którego biorą za Pishtaco, kumo – westchnęła Cristina.

Co trzy dni w zagrodach znajdowano martwe zwierzęta. Krowy, świnie, konie, podrzynane w porze, gdy wszyscy śpią, tak żeby właściciele nie zauważyli. Nieufność podminowywała przyjaźnie, jak się dotąd zdawało, nienaruszalne. Ludzie woleli trzymać się swojej ziemi i nie kręcić po okolicy, rezygnując z towarzystwa czy rozmowy. Tylko odważni i uparci zapuszczali się na miejscowe drogi i schodzili nad szosę, do baru, żeby – jak kiedyś – napić się z innymi.

– A dlaczego tak jest, że co trzy dni zdarzają się te nieszczęścia? – zastanawiał się Dimas, obsługując pijących.

– Któż to wie. Możesz se mieć strzelbę, możesz mieć oczy dookoła głowy, a Pishtaco i tak wyjdzie wcześniej – odparł Indianin Castro, zapinając kurtkę pod szyję. Na zewnątrz na niebie znów się błyskało.

– Dziwne tylko, że nie rusza wdowy po Mateo. Zupełnie przepadła, od kiedy chłop jej umarł. Jakby ją ziemia pochłonęła – zauważył Venancio Paredes.

– A niebrzydka wciąż z niej kobita. Niebezpiecznie tak samej z dziećmi. Psa nawet nie ma, żeby ostrzegał.

– A na cóż w sumie psy się przydają, przyjacielu Castro? Proszę spojrzeć tylko na te stosy kości, co tu trzymam. Żreć tylko potrafią! Jak się tu wdowa po Ramosie pojawi, z chęcią wszystkie trzy jej oddam.

– Mateo miał strzelbę. Ciągle polował… – przypomniał sobie Venancio.

– I taki był z niego myśliwy, że niezłą sobie sztukę przygruchał. Cholibka, jakbym nie był już żonaty, tobym… W tej chwili bym tam do niej popędził.

– Cóż to pan wygaduje, sąsiedzie Castro? – Uśmiechnął się Dimas. – Już żeście za starzy na takie rzeczy. Jak się tak będziecie plątać, to jeszcze i was Pishtaco poderżnie.

– Niezła babka, cholera. I ziemię też ma niczego sobie – stwierdził Venancio Paredes, patrząc na drugą stronę rzeki, jakby był w stanie przebić się wzrokiem przez tę deszczową zasłonę. Kury Dimasa gromadziły się pod ławkami, szukając ciepła bijącego od nóg pijących. Na zewnątrz trwała ulewa.

Tydzień po tym, jak Mistyk wrócił do domu, chłopi znaleźli jego głowę całą oblezioną przez mrówki. Wydobyło go z aresztu i przyprowadziło z powrotem kilku innych brodaczy, każdy ze swoją Biblią pod pachą. Kiedy wieść o jego śmierci rozniosła się po okolicy, ci sami długowłosi i brodaci mężczyźni wrócili po to, co z niego zostało. Niektórzy ciekawscy zeszli do sklepu Dimasa, żeby posłuchać religijnych pieśni i modłów odmawianych przez tych dziwnych ludzi, wznoszących wysoko ramiona podczas ceremonii. Potem odeszli tam, skąd przyszli, zabierając w worku głowę swojego brata w wierze.

Ktoś inny błąkał się po okolicznych ścieżkach z workiem w ręku. Ludzie z Tambochaque i Pedregal opowiadali sobie, że Cristina Tarazona wypytuje napotkanych o jakąś roślinę, a jej dzieci ciągle przesiadują u kumy Epifaníi Rodríguez.

– Chyba już ich nie chce… – zwierzała się kuma Dimasowi. – Od śmierci męża dziwna się zrobiła, biedaczka. Co też się z nią dzieje takiego?

– Ciągle deszcz i nowe trupy. Ludzie rozum tracą – odpowiadał sklepikarz, przyglądając się czarnym chmurom, które przesuwały się nad koronami drzew.

„Spal krowi róg, liść ruty, pędy ishangi rwanej w rowie. Smaruj się ludzkim kałem” – tak jej mówił czarownik Julio wtedy, w miasteczku, kiedy piła ayahuascę. „Jego zgubą jest lubieżność” – uprzedzał. I Cristina Tarazona zbierała potrzebne rzeczy, nikomu nic nie opowiadając. Kiedy ktoś wypytywał, oddalała się bez słowa i szła swoją drogą, wpatrzona w gąszcz, myślami jakby gdzie indziej.

– Chłopa jej potrzeba, żeby do rozumu wróciła… – powtarzał Indianin Castro. Współbiesiadnicy poparli jego opinię serią dość niestosownych żartów.

„Oni nie wiedzą, Cristino. Tylko taka kobieta jak ty może pojmać tego przeklętnika raz a dobrze”. Powtarzała to sobie w myślach i nadal błąkała się po ścieżkach z workiem na ramieniu.

Błyskawica rozjaśniła porośnięte drzewami grzbiety, podczas gdy Cristina, pochylona, wkładała do kuchennego pieca suche patyki. Potem rozebrała się, żeby obmyć ciało z ekskrementów, zniechęcona nieskutecznością recept czarownika Julia. Od wielu już dni robiła nieprzyjemne rzeczy, zaniedbywała dom i dzieci, stosując się do uciążliwych metod, które podpowiedział jej czarownik, a które miały przyciągnąć i wydać na zgubę Pishtaco – nic takiego jednak się nie działo. „Bzdury” – pomyślała, trąc skórę wilgotną szmatką, co chwilę namaczaną w misce z wodą. Drewno paliło się, strzelając iskrami. „Wariackie pomysły” – myślała, drżąc nagle od zimnego powiewu, który przeciskał się szczelinami pod blachą. Potem wiatr ustawał i w pomieszczeniu znów robiło się ciepło od pieca. Mydląc sobie stopy w misce, myślała o swoich dzieciach przebywających w domu Epifaníi Rodríguez, na drugim brzegu. Chciała się wyprostować, ale nie zdołała. Poczuła na plecach ostrze noża i wiedziała, że już po niej.

– No, w takim właśnie stanie chciałem cię zastać, moja gołąbeczko – odezwał się za nią chrapliwy głos.

Teraz Cristina nie dygotała już za sprawą wiatru spadającego ze szczytów. Przez kręgosłup aż po mózg przebiegło ją wewnętrzne drżenie, a kolana nie chciały się uspokoić.

– Nie zabijaj mnie – błagała, powoli się prostując. Strzelba Mateo stała w kącie, poza jej zasięgiem, była jak bezużyteczne wspomnienie.

– Jakże miałbym cię zabić, kiedy cię widzę w takim stanie? – powiedział odziany na ciemno mężczyzna. Chropowata dłoń pieściła jej plecy, piersi, pośladki. Na zewnątrz tylko czarna paszcza nocy, odgłosy żab i innych zwierząt nawołujących się w deszczu.

– Zaraz coś głupiego zrobicie, przyjacielu Castro. Lepiej wracajcie do żony, do dzieci idźcie – powtarzał tego samego wieczoru Dimas Indianinowi Castro, mocno już wstawionemu.

– Nie będziesz mi mówił, co mam robić! Facet jesteś czy nie jesteś? Pewnie i ciebie ta babeczka nęci, cwaniaku jeden. Bierzcie ode mnie te swoje łapy, cholera! – Indianin Castro szarpał się z właścicielem i starym Ataucusim, stojąc przy linowej przeprawie na drugą stronę.

– Nie kuście, bo zostawimy was tu samego i zaraz sobie kark skręcicie. Co to za pomysł przeprawiać się tam nocą i po pijaku? – odparował Enrique Ataucusi.

– Zostaw mnie, stary dziadu! A ty niby nie pijany, hę? Przyznaj lepiej, że się boisz. Chodźmy we trzech, zobaczymy, którego Cristina Tarazona wybierze. Ja jej tylko chcę powiedzieć, że mi się podoba i że jeśli zechce, to ją wezmę pod opiekę.

– Ciągle wódka przez was przemawia. – Dimas znów go chwycił.

– A ty może nie jesteś podpity, co? W takim razie niby z kim ja przez ten cały czas piłem? Boicie się przejść ze mną na drugą stronę, taka prawda! Pacany jedne!

– Normalnie chęć mnie bierze popatrzeć, jak się zabijesz. Może i stary jestem, ale jaja mam większe niż ty, Indiańcu pedalski! Przeprawiamy się, do cholery!

– No, i taka śpiewka to mi się podoba! – Indianin Castro upił ostatni łyk wódki i roztrzaskał flaszkę o głazy w rzece.

– Tam się może kręcić Pishtaco. Głową ryzykujecie. Wracajmy lepiej do sklepu, odważnym stawiam kolejkę… – Dimas podjął ostatnią próbę powstrzymania ich. Jednak stary Ataucusi mimo całkowitych ciemności wlazł już do ciasnej podwieszonej kabiny. Trzęsącymi się rękami wymacał sznur, żeby zacząć ciągnąć.

– Na tego całego Pishtaco mam ja tu dobrze naostrzoną maczetę! – Tyle zdążył powiedzieć, zanim oddalił się, sunąc po stalowej linie na drugi brzeg rzeki. Po kilku minutach Indianin Castro poszedł w jego ślady, a podczas przeprawy śpiewał niepewnym głosem refren tradycyjnej piosenki Biała gołąbka. Dimas uznał, że musi mieć oko na tych dwóch pijaków, więc kiedy kabina wróciła, także się przeprawił.

Kiedy znaleźli się w trójkę po tamtej stronie, ruszyli przed siebie po omacku.

– Normalnie bym tego nie robił, przyjacielu Castro… – skomentował nerwowo sklepikarz.

– Przyjdzie kwiecień i wreszcie skończą się te ulewy… – odparł Enrique Ataucusi, wpatrując się w gęste chmury, które przysłaniały chwilami księżyc. Świetliki migotały po bokach ścieżki.

– „Do Pacaichaki zabiorę cię, miła, do Pacaichaki zabiorę cię, do Jezusa z kordyliery o ciebie, do Jezusa pomodlę się” – nucił Indianin Castro.

– I co zamierzacie jej powiedzieć, co? Przyśpiewkę jej tylko zaśpiewacie? – zapytał kpiąco Enrique.

– Ja ci pokażę, dziadku, co mężczyźni z moich ziem robią z kobietami – odparł Castro, potykając się o kamień.

– Ten tego, zapewne – zasugerował ze śmiechem Dimas.

– No proszę, dobrze kombinujesz – odpowiedział Indianin. Przed sobą widzieli już słabo oświetlony dom, który

zbudował Mateo Ramos, nie myśląc wcale o swojej śmierci.

Ubrany na ciemno mężczyzna gwałcił ją po raz drugi, przytrzymując mocno rękami, żeby leżała na brzuchu. Upokorzenie, niemoc i ból rozlewały się od środka po jej ciele. Cristina Tarazona, rozłożona nago na podłodze, czekała już tylko na pchnięcie nożem, którym zabije ją gwałciciel, kiedy już sobie dogodzi. Nagle mężczyzna zatrzymał się, szybko zerwał na nogi i zapiął rozporek podniszczonych spodni. Podniósł nóż z podłogi i stanął za drzwiami. Oddychał bardzo szybko. Bezbronna Cristina płakała i dygotała w kącie. Chciała zobaczyć twarz tego, który ją zniewolił, ale mężczyzna zasłaniał ją sobie czarną chustką. Nocny wiatr przyniósł strzępy piosenki śpiewanej przez Indianina Castro, a także głosy jego towarzyszy.

– Pishtaco! Pishtaco! – krzyknęła rozpaczliwie, kiedy uznała, że znajdują się już tylko parę metrów od domu. Mężczyzna rzucił się na nią, zamachnąwszy się nożem, ale potem zawrócił w stronę drzwi. W ciemności zderzył się z wydatnym brzuchem Indianina, a potem ze szczupłą postacią Dimasa, który zdążył złapać go za nadgarstek. Cień padł na klepisko i stary Ataucusi celnym ciosem maczety rozpłatał mu czaszkę. Nie wiadomo, czy to z nerwów, czy przez skumulowaną przez niepewne ostatnie dni nienawiść, stary dobrą chwilę siekał ciało ostrzem.

– Nie do wiary, psiakrew! – wykrzyknął Indianin, zrywając chustkę z twarzy zabitego.

– Venancio… Venancio Paredes… – wyszeptał drżącym głosem staruszek. Maczeta także drżała mu w dłoni. Dimas wysoko trzymał pochodnię zaimprowizowaną z ostatniej płonącej szczapy wyciągniętej z pieca.

Cristina okryła się jakoś kocem i wyszła rozdygotana. Płakała.

Oxapampa 1986

Opowiadanie pochodzi ze zbioru Tierra de Pishtacos (Ziemia Pishtacos) wydanego w 1992 r.

ilustracja: Karyna Piwowarska
ilustracja: Karyna Piwowarska

Czytaj również:

Pishtaco wychodzi z Andów Pishtaco wychodzi z Andów
i
Machu Picchu, zdjęcie: Fábio Hanashiro/Unsplash
Wiedza i niewiedza

Pishtaco wychodzi z Andów

Tomasz Pindel

Na pozór – kolejny w galerii potworów, andyjski kuzyn wampira, zabobon, element folkloru. Rzecz w tym jednak, że jest prawdziwszy, niż mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać. I znacznie groźniejszy!

Jeśli polski czytelnik kiedykolwiek spotkał się z postacią pishtaco, to najpewniej za sprawą powieści Lituma w Andach Maria Vargasa Llosy. Wysłany w Andy, gdzie panoszą się terroryści ze Świetlistego Szlaku, tytułowy bohater próbuje odnaleźć się w obcym świecie i wyjaśnić zagadkę serii zaginięć mieszkańców. W samym Peru spora część tych, co identyfikują się z andyjskością, przyjęła powieść bardzo niechętnie. Trudno się dziwić. O rdzennych andyjskich kulturach oraz indygenizmie, czyli nurcie postulującym prymat indiańskiego, inkaskiego dziedzictwa nad pierwiastkiem hiszpańskim w tym kraju, pisarz nieraz się wypowiadał, i to z zasady w niezbyt życzliwym tonie, toteż podejrzliwość czytelników wydawała się wysoce uzasadniona. Część znawców kultury andyjskiej uznała jednak powieść za solidnie skonstruowaną i wartościową pod względem etnograficznym. W każdym razie pishtacos pojawiają się w Litumie… wielokrotnie, rzeczowo opisane współtworzą obraz obcego (dla bohatera powieści i jej autora) andyjskiego świata.

Czytaj dalej