Witajcie w nowej dekadzie, witajcie w latach dwudziestych! Zacznijmy je od banału: chrześcijańskie święto Bożego Narodzenia obchodzone jest dokładnie w przesilenie zimowe. Przesilenie zimowe – dla tych, którzy już zapomnieli lekcje geografii – to moment, w którym Ziemia, mówiąc popularyzatorskim łamańcem, przechodzi przez „najbardziej północny” punkt swojej orbity. Półkula południowa wychyla się w stronę Słońca maksymalnie, jak może – trwa na niej najdłuższy dzień i najkrótsza noc. Półkula północna odwrotnie, odchyla się od Słońca najdalej, jak może – trwa na niej najkrótszy dzień i najdłuższa noc. Od momentu przesilenia dnia – na półkuli północnej – tylko przybywa (na półkuli południowej odwrotnie).
To wszystko twarde fakty. Faktem jest też, że Boże Narodzenie zupełnie nieprzypadkowo obchodzone jest w przesilenie zimowe – zostało ono „podłączone” pod starszą, przedchrześcijańską symbolikę przesilenia, związaną ze Słońcem i pogańskim spojrzeniem na cykl naturalny. Jest dla mnie intuicyjnie zrozumiałe, że dawne ludy obchodziły dni przesileń jako święta. Tak w czerwcu, kiedy wiadomo, noc kupały („nie kochać w taką noc – to grzech” – jak mówi szafarka pogańskich odpustów w Andrieju Rublowie Tarkowskiego), jak i w grudniu. Jedna rzecz, która – wybaczcie – przekonuje mnie słabo, to opowieść o tym, że dzień przesilenia obchodzono kiedyś jako „narodziny światła”. Po prostu tego nie widzę. Może gdzieś nad Morzem Śródziemnym, Sol Invictus, te sprawy. Ale nie u nas, nie na północ od Karpat. W naszej strefie geograficzno-klimatycznej czas grudniowego przesilenia to czas najgłębszej, najbardziej ponurej ciemności, ołowianych chmur i zmroku zapadającego o trzeciej po południu. Nie wierzę po prostu, żeby komuś się to mogło kiedyś skojarzyć z tym, że światło się właśnie rodzi. W przesilenie jest go akurat najmniej. Nic się nie rodzi. Wszystko schodzi pod ziemię.
Ale potem przychodzi taki dzień, jakich już było parę teraz, na początku stycznia, gdy niebo się niespodziewanie klaruje, wychodzi chwilami słońce i…, nawet mimo braku śniegu, jakoś człowiekowi lepiej na duszy. 7 stycznia, jeśli dobrze pamiętam, był właśnie taki dzień, nadspodziewanie jasny, przejrzysty. I rzucało się już w oczy, że jest trochę dłuższy. Liczby to potwierdzają: przesilenie tej zimy wypadło 22 grudnia rano. Tego dnia w Warszawie Słońce było nad horyzontem 7 godzin i 42 minuty. 7 stycznia to już 7 godzin i 56 minut. Niby mało, ale nie tak mało – widać różnicę. Trochę nie chciałoby się, a trochę właśnie chciałoby się powiedzieć, że to może nie jest przypadek, że 7 stycznia, bo to przecież nic innego jak właśnie… Boże Narodzenie, tyle że w obrządku prawosławnym. Czy kalendarz juliański przechował tu jakąś głębszą prawdę, że może tak właśnie to miało działać, że nie tyle samo przesilenie, ile te jakieś dwa tygodnie po przesileniu jest to narodzenie światła, chmury się rozwiewają, i doświadczamy organoleptycznie, że jasności jest więcej?
Nie dziwią Was, mam nadzieję, te analizy. Stoicyzm inspirował się pitagoreizmem, a pitagoreizm to – wiadomo – matematyka, stosunki liczbowe. Wiele się zmieniło od czasów starożytnych, wiele rzeczy rozumiemy inaczej, ale harmonii sfer ciągle szukamy. Trochę na własny rachunek, a trochę wspólnie. I w którykolwiek kalendarz wierzymy, którakolwiek arytmetyka do nas przemawia – jest faktem obiektywnym, że teraz, w styczniu, światła już będzie tylko przybywać. Miejmy nadzieję, że nie tylko tego słonecznego.