Pod lupą kwietnia Pod lupą kwietnia
i
zdjęcie: Philipp Deus/Unsplash
Przemyślenia

Pod lupą kwietnia

Julia Fiedorczuk
Czyta się 5 minut

W tym szczególnym momencie przejścia, kiedy już zniknął śnieg, a jeszcze nie ma trawy, kwiatów, liści na drzewach, wszystko jest boleśnie odkryte. To moment próby – konfrontacja z nagim życiem, życiem jako takim. 

„Najokrutniejszy miesiąc to kwiecień” – głoszą pierwsze słowa jednego z najsłynniejszych wierszy XX w., Ziemi jałowej Thomasa Stearnsa Eliota (tłum. Czesław Miłosz). Dlaczego? Bo „podnieca gnuśne korzenie, sypiąc ciepły deszcz”, pobudza bezosobowe życie, uruchamiając jeszcze jeden cykl narodzin i śmierci, wzrostu i gnicia, syntezy i rozpadu. Melancholijny podmiot liryczny poematu postrzega tę upartą siłę jako okrutną: energiczna przyroda sięga w głąb litościwie zamarzniętej gleby, „wywodzi z nieżywej ziemi łodygi bzu, miesza pamięć i pożądanie”, każe znowu żyć. Jednocześnie topniejący śnieg odsłania zgliszcza powojennej Europy, jej duchową pustynię, trupy wojennych ofiar. W tym szczególnym momencie przejścia, kiedy już zniknął śnieg, a jeszcze nie ma trawy, kwiatów, liści na drzewach, wszystko jest boleśnie odkryte. To moment próby – konfrontacja z nagim życiem, życiem jako takim.

Czy dla nas też? Kiedy przecieramy oczy zmęczone od smogu i błękitnawej poświaty ekranów, kiedy podnosimy głowę zbombardowaną informacjami, z którymi nie wiadomo, co zrobić, kiedy wychodzimy z domu, bo przecież mimo zmęczenia chce się o tej porze roku zwyczajnie pójść na spacer, kiedy więc wystawiamy się na działanie promieni tej wytrwałej gwiazdy – Słońca – co widzimy? Moi anglistyczni studenci uśmiechają się pod nosem na myśl o nagiej wiosennej ziemi, bo wszystkim w pierwszej chwili przychodzą do głowy psie kupy. Kwitną już w marcu – na miejskich trawnikach, ale też w podwarszawskich lasach, gdzie poza tym rosną hałdy śmieci. Ludzie wywożą odpady tam, bo tak jest taniej i być może prościej, kogo obchodzi las? A jednak obok wysypisk znajduje się w mazowieckich lasach także ślady po zeszłorocznych piknikach: butelki i puszki po piwie, kartony po sokach, pety i kondomy pozostawione przez ludzi, którzy najwyraźniej właśnie tutaj chcieli spędzić czas – czyli lubią przyrodę…

Ściółka przyjmuje te ludzkie dary powoli – cała nadzieja w bezwzględnej wiośnie, w rozkładzie, w ewolucji. Według mikrobiologów już powstają nowe skupiska organizmów bytujące na plastikowych odpadach. W oceanologii wprowadzono pojęcie „plastisfery” opisujące mikroorganizmy związane z plastikiem unoszącym się w wodzie (są to całe ekosystemy bakterii, protistów, grzybów). Może to w plastisferze rozstrzygnie się przyszłość oceanów, z których setki milionów lat temu wyszło na ląd wszelkie życie, także życie tych, którzy w XXI w. wywożą śmieci do lasu i na potęgę wycinają drzewa, skoro tylko mogą to robić – jak sądzą – bezkarnie.

Tak żarliwie ostatnio deklarowana przez dużą część Polaków miłość do abstrakcyjnie pojmowanej ojczyzny nie przekłada się na dbałość o konkretny, rzeczywisty, materialnie istniejący kraj (o jego miasta i lasy, powietrze i wodę, o różnych ludzi, którzy tu mieszkają, o zwierzęta, rośliny, krajobrazy). Nie wszystko da się wytłumaczyć brakiem zamożności: przywiązanie do ideologicznych abstrakcji (będące formą przywiązania do samego siebie) naprawdę odrywa ludzi od rzeczywistości, a nerwowe lgnięcie do symboli i haseł sprawia, że zapomina się, iż są one tylko symbolami i hasłami. Podobnie, deklarowana przez wielu miłość do „natury” nie przekłada się na autentyczne zainteresowanie przyrodą, którą w każdej chwili mamy wokół siebie i w sobie. Lubimy koty, ale nie pająki, podziwiamy żubry, ale nie larwy owadów, uciekamy „na łono natury”, ale nie umiemy wymienić nazw choćby kilku gatunków rosnących w mieście drzew.

Poeta Gary Snyder napisał w jednym z wierszy: „Przyrzekam wierność glebie/tej Żółwiej Wyspy/ i wszelkim stworzeniom, które tu mieszkają/ w całej różnorodności/ pod słońcem” (tłum. Mirosław Drabczyk). „Żółwia Wyspa” to stare indiańskie określenie Ameryki Północnej podkreślające nie polityczny, a geologiczny aspekt kontynentu, nie mapę, a terytorium, nie symbol, a żywą, zmienną, ewoluującą rzeczywistość. To radykalna myśl: ślubować wierność miejscu, w którym przyszło nam mieszkać: wodzie, powietrzu, miejskim skwerom i parkom, ulicom i lasom. Taki bioregionalny patriotyzm siłą rzeczy łączy się z globalnym poczuciem odpowiedzialności za wszystko, co współistnieje, współpowstaje i współumiera razem z nami.

Kiedy zbieram te myśli, ślęcząc przed błękitnawym ekranem, ziemia jest jeszcze prawie goła (choć w ogródkach działkowych kwitną już przebiśniegi i krokusy). Lada moment eksploduje wiosna – okrutna i piękna. Czytam Ziemię jałową i mam ochotę powiedzieć: kwietniu, przyjdź. Przyjdź i daj nam nową szansę, przynajmniej na to, żeby cię tym razem nie przegapić. Uważność jest formą ślubowania.

 

 

Czytaj również:

Kruche narzędzia Kruche narzędzia
i
fot.: Lutz, Flickr.com, CC BY-NC 2.0
Przemyślenia

Kruche narzędzia

Julia Fiedorczuk

Przez pierwsze tygodnie wojny w Ukrainie nie mogłam pracować. Jak wielu znajomych po piórze, z którymi w tym czasie rozmawiałam, miałam bezprecedensowe kłopoty z koncentracją. Zawalałam terminy, zapominałam, co komu obiecałam i na kiedy. 

Zmuszanie się do wysiłku intelektualnego niedotyczącego wojny w Ukrainie było torturą, sklecenie kilku spójnych zdań na „przedwojenny” temat okazywało się niemożliwe, dawało się właściwie tylko działać fizycznie, trochę pomagało pomaganie. Poza tym spędzałam długie godziny przyssana do wiadomości, w których panowała mgła poprzetykana obrazami cierpienia, zbrodni, od których brakowało tchu; po odkryciach w Buczy wiele osób nie mogło oddychać – my nie mogliśmy, patrzący z bezpiecznego miejsca na cudze cierpienie.

Czytaj dalej