Pogłos i rozgłos
Przemyślenia

Pogłos i rozgłos

Jan Błaszczak
Czyta się 3 minuty

Debiutancki album Fontaines D.C. ma w sobie punkową przebojowość i postpunkową erudycję. Chociaż głęboko zakorzeniony w lokalnej, dublińskiej tkance, siła jego rażenia jest uniwersalna.

Warszawski Pogłos to ważny klub na muzycznej mapie stolicy. Jest nieźle położony, a pracująca w nim ekipa trzyma rękę na pulsie, zwłaszcza w temacie punk rocka i okolic. Z drugiej strony, Pogłos to również ciemne, surowe pomieszczenie. Rzadki przypadek piwnicy, do której trzeba wejść po schodach. Sama sala mieści pewnie nie więcej niż 200 osób. A przynajmniej chciałbym w to wierzyć, biorąc pod uwagę BHP, przepisy ppoż. oraz występującą u mnie, trudną do przezwyciężenia, skłonność do oddychania. W tymże Pogłosie 23 stycznia występował irlandzki zespół Fontaines D.C. Ten sam, który kilka dni temu zaprezentował dwa utwory w słynnym telewizyjnym show Jimmy’ego Fallona. Nieco ponad trzy miesiące. Dokładniej: 98 dni. Z Pogłosu do Fallona. Irlandczycy narzucili sobie niezłe tempo.

Oczywiście nie byłoby tego przeskoku, gdyby nie Dogrel – debiutancki album kwintetu, który ukazał się w kwietniu nakładem niezależnej, ale mającej świetną prasę, wytwórni Partisan. Album momentalnie zjednał sobie brytyjskich krytyków, a i amerykańscy nie przeszli obok niego obojętnie. Fontaines D.C. już na etapie debiutu mają bowiem wiele atutów. Atutów, które mogą spowodować, że Irlandczykom uda się namieszać. Nie wybiegajmy jednak w przyszłość, bo takich, co się zapowiadali, to w brytyjskiej muzyce gitarowej nigdy nie brakowało. Później zaś bywało różnie. Skupmy się jednak na Dogrel, bo naprawdę jest na czym. Debiutancki album Fontaines D.C. to postpunkowy materiał, który silnie czerpie z irlandzkiej tradycji, nie sięgając jednak przy tym po akordeon czy wpływy muzyki celtyckiej. Tę lokalność słychać nie tylko w akcencie wokalisty, lecz także w tekstach zespołu, który chętnie opowiada historie rodem z dublińskich pubów i obcych turystom zaułków Zielonej Wyspy. W wywiadach członkowie grupy chętnie powołują się też na swoich rodaków: Yeatsa, Joyce’a czy Kavanagha. Trudno się dziwić, że muzycy odwołują się do wybitnych irlandzkich literatów, odnoszę jednak wrażenie, że ich piosenkom bliżej jednak do tekstów Shane’a MacGowana z The Pogues niż do dzieł pisanych przez twórców XIX-wiecznego Odrodzenia Irlandzkiego.

Fontaines D.C. całymi garściami czerpią zresztą z dorobku punk rocka i post punku. Nie tylko zresztą tego minionego, bo potężne, ale też selektywne brzmienie Irlandczyków może przypominać nagrania IDLES czy Shame. Ci ostatni przypomnieli mi się przy okazji post-Stoogesowskiego Hurricane Laughter – brudnego, punkowego numeru, który wwierca się w głowę fantastycznym riffem kontrastującym z prostym, powtarzanym beznamiętnie refrenem. Poprzedzające go Television Screens ma zupełnie inny ciężar gatunkowy i rodzi raczej skojarzenia z gitarowymi romantykami pokroju The Smiths. Podobną grę w skojarzenia można prowadzić przez całą długość trwania albumu: Sha Sha Sha rozwija się na Clashowską modłę, Too Real ma w sobie puls znany z Joy Division (i – co za tym idzie – wczesnego Interpolu), Chequeless Reckless mógłby śpiewać Mark E. Smith, a Dublin City Sky – wspominany już tutaj Shane MacGowan.

Szczęśliwie Dogrel wyrasta ponad sentymentalną podróż przez najlepsze zakątki brytyjskiego post punka. Po pierwsze, Irlandczycy mają świetne ucho do melodii, charyzmatycznego wokalistę i nie potrzebują historycznego kontekstu do pisania przebojów. Po drugie Fontaines D.C. nie boją się tych swoich świetnych pomysłów dekonstruować, przez co wystarczają one na znacznie dłużej. Wspomniane już Too Real mogłoby być najlepszym kawałkiem Interpolu od dekady (nie byłoby to zresztą wielkie osiągnięcie), a jednak klasyczny Curtisowski post punk z refrenu wybiera się w zwrotkach w bardziej eksperymentalne rejony. Ta brawura to dowód na to, że Fontaines D.C. nie uprawiali kurtuazji, podkreślając, że do ich ulubionych irlandzkich zespołów obok The Pogues należy Girl Band – autorzy świetnego Holding Hands With Jamie, który określiłbym mianem avant noise rocka, gdyby nie byłaby to tak pretensjonalna łatka.

Ze wszystkich powyższych elementów: inspiracji, skłonności i talentów Fontaines D.C. udało się stworzyć spójny, niezwykle przebojowy i nienachalnie erudycyjny album. Płytę, która w najbliższych miesiącach jeszcze trochę urośnie, sprawiając, że następny warszawski koncert Irlandczycy zagrają pewnie w dużo większej sali, a nam pozostanie narzekanie, że lepiej byłoby ich zobaczyć w jakimś małym, ciemnym miejscu z odrapanymi ścianami i śladową ilością powietrza.

 

Czytaj również:

Emocjonalne przyłożenie
Przemyślenia

Emocjonalne przyłożenie

Jan Błaszczak

Niewiele jest zespołów, których nazwa byłaby tak myląca. No bo z czym kojarzy się futbol amerykański? Ze zderzającymi się notorycznie olbrzymami. Z łomotem uderzających o siebie kasków i ochraniaczy. Z przepychem, rozmachem i wielkimi pieniędzmi inwestowanymi w ulubiony sport Amerykanów. Pochodzący z Illinois zespół American Football nie mógłby znajdować się dalej od tego świata. Grupa Mike’a Kinselli to reprezentanci emo z okresu, kiedy gatunek ten stanowił rozwinięcie post hardcore’u i math rocka i nie kusił jeszcze głównego nurtu. Melancholijne teksty o zagubieniu we współczesnym świecie oplatały misternie skomponowane partie gitar, klawiszy i trąbki. American Football nie mieli żadnych szans na występ w przerwie Super Bowl.

American Football zajmuje dość osobliwe miejsce w historii sceny emo. Gatunek ten zrodził się w latach 80. w Waszyngtonie, zderzając hardcore’ową estetykę z bardzo osobistymi, dramatycznymi wręcz, tekstami i sporą melodyjnością. Styl forsowany przez takie zespoły, jak Rites of Spring ewoluował na początku lat 90. Druga fala emo wygładziła brzmienie, odebrała parę decybeli i zbliżyła tę muzykę do rosnącego w siłę indie rocka. Zaczęło się jak zwykle na wybrzeżach, za sprawą kultowych dziś zespołów Sunny Day Real Estate (Seatle) czy Jawbreaker (Nowy Jork). Po paru latach moda dotarła na Środkowy Zachód, gdzie karierę rozpoczął jeden z najciekawszych reprezentantów gatunku – Cap’n Jazz. Obdarzeni charyzmą i absurdalnym poczuciem humoru bracia Tim i Mike Kinsellowie odnajdowali się świetnie zarówno w połamanych, cięższych utworach bliższych początkom sceny emo, jak i melancholijnych balladach, kiedy rockowe instrumentarium wzbogacały dźwięki tamburynu czy waltorni. Mimo pochlebnych recenzji zespół dość szybko się rozpadł, a bracia poszli swoimi drogami. W 1999 r., czyli na moment przed tym, jak Jimmy Eat World wprowadzili emo na salony, a zaraz za nimi wtargnęły potworki pokroju My Chemical Romance i Fall Out Boy, ukazała się debiutancka płyta nowego tria Mike’a Kinselli. Pierwszą płytę American Football wypełniała pieczołowicie skonstruowana, minimalistyczna, odcinająca się od punkowych korzeni muzyka. Jej twórcy chętniej niż na Rites of Spring powoływali się na Steve’a Reicha. Co z tego, skoro rok później zespół kończy działalność.

Czytaj dalej