Zbiór nieostrych fotografii, który stał się arcydziełem. Artysta, którego konsekwencja wyprzedziła rewolucję cyfrową o 50 lat. Wystawa, która miała być nowym otwarciem, a stała się podsumowaniem. O „Unseen” Roberta Franka w kultowej galerii C/O Berlin rozmawiają historyczka sztuki Anna Diduch i artysta Wojtek Wieteska.
Anna Diduch: Robert Frank jest dla mnie kultową postacią, jeśli chodzi o XX-wieczną kulturę wizualną. Ale nie mam złudzeń, wiele osób dowiedziało się o nim dopiero miesiąc temu – z nagłówków informujących o jego śmierci. Dlatego na serio zastanawiam się: kogo obchodzi dziś Robert Frank?
Wojtek Wieteska: Myślę, że jedna z odpowiedzi może być taka: jestem młodym fotografem, rozglądam się, co robią moi rówieśnicy (bo są najbliżej), potem sprawdzam, czym zajmuje się mój wykładowca lub mistrz, następnie jakiś dalszy fotograf i kolejny. Stopniowo rozszerzam pole moich zainteresowań na coraz to innych twórców, aż wreszcie trafiam na Roberta Franka. Oglądam się za siebie i okazuje się, że zawędrowałem na szczyt Himalajów.
I w tym momencie postanawiasz już nigdy więcej nie brać do ręki aparatu, bo Robert Frank zrobił już wszystko, co było do zrobienia w opowiadaniu historii poprzez fotografię.
Nie zrobił wszystkiego, szczytów w Himalajach jest dużo. Chodzi po prostu o to, że w którymś momencie, jeśli chcesz być profesjonalistą w swojej dziedzinie, to musisz zdawać sobie sprawę z ukształtowania terenu, po którym się poruszasz. Odkrywasz pewne szczyty, a na jednym z nich jest, niezaprzeczalnie, Robert Frank.
Ok, tylko ty mówisz z pozycji osoby zajmującej się fotografią. A ja uważam, że wyjątkowość Franka wykracza poza tę dziedzinę. Sedno tkwi w zawartości. W tych fotografiach jest obserwacja rzeczywistości jeden do jednego. Nie ma lukru amerykańskiej popkultury, ale nie ma podlizywania się widzowi. Ta szczerość wciąż jest istotna. Choć oczywiście w kwestiach formalnych także się wyróżniał; uprawiał coś na kształt action photographing, tak jak Jackson Pollock uprawiał action painting.
Robert Frank na pewno wyzwolił aparat ze statyki, co w latach 50. było radykalną zmianą. Czy można to porównywać do action painting? To chyba zbyt łatwa analogia. Oczywiście można powiedzieć, że Cartier-Bresson uwolnił aparat od statyki, tylko że on nieustannie poszukiwał kompozycji w kadrze. A Frank nie szukał układów – szukał emocji, która zwiąże cię z tym, co jest wykadrowane w zdjęciu. Nie musisz do końca rozumieć, co ona przedstawia, ty to odczuwasz. W jego zdjęciach nie ma kokieterii. Cartier-Bresson zachowywał się jak renesansowy malarz korzystający z geometrycznej perspektywy. A Robert Frank był kubistą.
Kubistą w sensie postawy twórczej. Cartier-Bresson poszukuje ładu, decydującego momentu. Frank wciska się w czasoprzestrzeń, w której się znajduje i szuka energii, która ją ożywia.
Frank dokonał międzyepokowego cięcia. W latach 50. kwitła fotografia humanistyczna, a on przyglądał się rzeczywistości, która poniekąd – powiedzmy to sobie szczerze – znaczeniowo jest nijaka. Bo rzeczywistość nabiera znaczenia post factum, jako całość, dzięki temu, że potem artysta wykona gigantyczną pracę, by ułożyć z tych zdjęć album.
Cięcie między epokami, o którym mówisz, zostało pokazane na berlińskiej wystawie i wyraźnie widać, że to rodzaj dwóch żywiołów, które ścierały się we Franku na początku lat 50. Pierwszy raz pojechał do Stanów w 1948 r. Ameryka diametralnie go zmieniła, co widać na przykładzie konkretnych dwóch fotografii z ekspozycji. Z jednej strony Frank jest „cartier-bressonowski”, na przykład poluje w 1950 r. na pana idącego ulicą, czeka, aż jego sylwetka będzie w idealnej kompozycji względem pnia drzewa. Inne zdjęcie z tego samego roku pokazuje jadące przez środek kadru na fotografa auto, widać maskę i dwa reflektory. To świadczy o fundamentalnej zmianie mentalnej! Frank zachowuje się tak, jakby chciał się zderzyć ze światem, który go otacza – zamiast po europejsku go podglądać i układać w kadry.
„Zderzyć ze światem” – to mocne. Faktycznie, zaczęło mu bardziej chodzić o to, żeby „być w środku akcji”.
Berlińska wystawa zaczyna się jak klasyczny utwór, potem staje się rock’n’rollem, a na końcu przypomina trochę utwór Cage’a. Ile w C/O jest nieostrych zdjęć! I to nie jest błąd, to jest metoda.
To nawet nie metoda, to attitude. Nie da się wszystkiego zrobić perfekcyjnie przy określonej prędkości. Jadę w wyścigu, na liczniku 300 kilometrów na godzinę, wiec nic dziwnego, że zahaczam o bandę. Ale trudno – jadę dalej! Mało tego, obserwujący wyścig się ekscytują: „Ale poszedł dym!”. Ze zdjęciami Roberta Franka jest podobnie: „O, cholera, nieostre, a wszyscy mają ostre. Tu poruszone, tam coś wyskakuje z kadru, a tutaj jest niekonwencjonalny punkt widzenia”. To są emocje wynikające z przekraczania granic – właśnie tak, jak w muzyce przepala się gitarę.
Ale ta energia odkłada się nie tylko w sposobie, w jaki są zrobione te zdjęcia.
Jasne, odkłada się też w samej tematyce. On wtyka nos w przeróżne sytuacje, nie pyta o pozwolenie. Czuje, więc działa.
Ciekawe, czy dostał kiedyś w ten nos.
Nie, ale pisze o tym, że na przykład zatrzymywała go policja i siedział parę dni w więzieniu.
Od razu zaczynam się zastanawiać, jak to jest dzisiaj z tym wciskaniem nosa z aparatem tam, gdzie nas nie chcą. Dzisiaj świadomość tego, jak łatwo można wrzucić coś do Internetu i jak szybko można to sprzedać i skonsumować, powoduje, że można wpaść w pułapkę chęci bycia oglądanym, dostrzeżonym.
Tyle się mówi o zapleczu pracy nad The Americans, wciąż powstają na ten temat książki. Na wystawie widzimy stykówki, które są prezentowane jako powiększenia. Raz czytam, że zrobił 500 rolek filmów, potem, że 700. Frank, owszem, fotografował spontanicznie, reagował na sytuacje, nie uruchamiał procesu analizy, nie czekał na idealne światło. Za to później dokonał gigantycznej pracy, która polegała na selekcji i wyborze, a następnie skonstruowaniu układu osiemdziesięciu kilku fotografii ze zbioru dwudziestu kilku tysięcy. Imponująca konsekwencja i profesjonalizm. Mało się o tym mówi.
I świadomość tego, jak działa obraz.
Taki sposób myślenia nie był popularny wówczas, a dziś tym bardziej. Nikt nie zastanawia się nad tym, że jeśli sfotografuję przez rok 500 swoich śniadań – bo jem po dwa dziennie – to potem mógłbym je ułożyć, wybierając te najlepsze, albo najbardziej kaloryczne lub tylko te wegetariańskie. Po prostu ułożyć je wedle swojego klucza. Zamiast tego istnieje strumień obrazów, bez selekcji. Chodzi o postawę, o podejmowanie decyzji. Może coś w tym jest, że Leonardo da Vinci namalował tylko kilkanaście obrazów w swoim życiu.
Może więcej nie miało z jego perspektywy sensu.
Wróćmy do Franka. Jego świadomość operowania obrazem jest bardzo duża. Esencją tego, co wniósł do historii sztuki, jest precyzyjne operowanie syntezą.
W takim razie może to jest odpowiedź na moje pierwsze pytanie, kogo mógłby obchodzić dziś Frank. Wszystkie te osoby, które czują się przytłoczone ilością zdjęć, które posiadają i które, nie wiedzą, co z nimi zrobić i jak je oglądać – mogłyby znaleźć inspirację w Robercie Franku i tym, czego dokonał przy The Americans. Zresztą Ty często powtarzasz swoim studentom, że należy nadawać kształt swoim zbiorom, przyglądać się im pod wieloma kątami i pracować ze zgromadzoną tam materią.
Materią i energią.
The Americans odbieram bardzo osobiście: jakby zostały zrobione wczoraj. Każde ze zdjęć na każdej stronie wydaje mi się fantastyczne, przewracam stronę i zakochuję się od nowa. Potem, na koniec lektury, czuję, jak harmonijny jest to utwór, choć każde zdjęcie jest inne. A po jakimś czasie dzieje się kolejna świetna rzecz: zapamiętuję niektóre zdjęcia, one do mnie wracają. Bardzo, bardzo rzadko mi się to przytrafia.
Mówisz z takim entuzjazmem, jakbyś pierwszy raz oglądała ten album wczoraj.
Przedwczoraj!…
Faktycznie, układ wymyślony przez Franka nie zestarzał się. Robert Frank mówi o Ameryce językiem fotografii z silnym akcentem – ma spojrzenie outsidera, jest już fotograficznie ukształtowany, gdy pierwszy raz odwiedza Amerykę.
A w Europie fotografuje krzesełka… Robi z nich całe etiudy. Rozkładane krzesła w parku są jak modelki: stoją samodzielnie, są o siebie wzajemnie oparte, lekko przymknięte, inne całkowicie złożone. W gablocie na wystawie w C/O Berlin jest duża rozkładówka w jednym z pism fotograficznych z lat 50., gdzie opublikowano całą ich serię. W porównaniu ze wszystkim, co zrobił potem, musisz przyznać, że to nieco banalny motyw.
Ale jest w tym dramaturgia, wyczucie rytmów i „story”, które zaprocentuje w Ameryce.
Jasne, tylko że – zestawiając krzesełka i The Americans – łatwo można dojść do wniosku, że gdyby został w Europie, to jego talent by uwiądł. Nie miałby się gdzie rozpędzić – odbijałby się ciągle od wąskich uliczek i ciasnej zabudowy europejskich miast. Czy pamiętasz książeczkę-portfolio, które Robert Frank przywiózł ze sobą do USA? Też je widzieliśmy na wystawie.
Frank był Szwajcarem, a Szwajcaria to pierwszy kraj w zasięgu oddziaływań Bauhausu. On robi bardzo bauhusowskie rzeczy, jego język wizualny przesiąkł awangardą spod znaku Eisensteina i Rodchenki, czyli lat 20. i 30. To jego rodowód. Przekracza Ocean i cały ten ład w głowie mu się rozsypuje, czy raczej on sam puszcza ten rodowód z dymem w obliczu rzeczywistości, którą zastaje. Mnie też się to przytrafiło, gdy w 1987 r. pierwszy raz wysiadłem z samolotu w Stanach. Jak tylko znalazłem się na autostradzie w New Jersey, w ciągu 10 minut zrozumiałem, że w tym świecie obowiązują linie proste i wszystko odbywa się w kierunku „na horyzont”. Koniec ze średniowiecznym planem miast, bye-bye krążenie po twierdzy, którą trzeba obronić przed przeciwnikiem. Żegnaj Prouście i labiryncie wspomnień! Myślę, że w latach 50. taki przeskok mentalnościowy musiał być jeszcze bardziej drastyczny.
Ale mimo ostrego cięcia, Frank wskakuje na główkę w nową rzeczywistość. I od razu kieruje swoją uwagę na ludzi.
Tak, chociaż na najbardziej amerykańskim zdjęciu na berlińskiej wystawie to nie człowiek jest na pierwszym planie. Mam na myśli ten kadr z białą linią autostrady przez środek, z horyzontem wysoko u góry fotografii. Walker Evans słusznie napisał, że w tym zdjęciu zawiera się cała Ameryka. To jest megaznaczące. Choć nie o tym jest ta wystawa.
Narracja wystawy jest doprowadzona tylko do pewnego punktu. Kurator opowiedział nam, że celem było pokazanie, jak kształtował się język artysty. To, co się z nim potem działo, jest tematem na nie jedną, ale kilka wystaw.
Tak, tutaj pokazano składniki języka. Młody człowiek przyjeżdża do Ameryki z całym światopoglądem, ale potrafi pracować z tym „bagażem” na nowym terenie i na własnych zasadach.
W tym samym czasie, co Frank, Walker Evans także skonstruował swój obraz Ameryki. Estetycznie była to bardzo klasyczna wypowiedź. Dlatego tym mocniej warto podkreślić wyjątkowość Franka, bo jego sposób fotografowania Stanów nie został zainspirowany, na przykład, energią tamtejszego środowiska.
Owszem. Dlatego tym większą przyjemność sprawia zwiedzanie wystawy w Berlinie, bo to prawie tak, jakbyśmy mogli zobaczyć, jak kształtuje się czyjś charakter pisma. Nauka pisania jest intymnym zajęciem i taka jest też berlińska ekspozycja – zawiera dużą dawkę czułości i szacunku dla materii fotograficznej. Teraz jeszcze lepiej to rozumiem po rozmowie z kuratorem, który pracował z Frankiem od 30 lat.
Z powodu śmierci artysty i tego, że ta ekspozycja stała się jego pierwszą pośmiertną, teraz chętnie zobaczyłabym kompletnie inne oblicze Roberta Franka. Wystawa w Berlinie jest literą „a”. Czekam na resztę alfabetu. Przypomnij sobie jego inną książkę, którą widzieliśmy po wystawie w księgarni C/O, Lines on my Hand, pełną zderzeń formatów i osobistych skojarzeń, które zaczynają mieć sens dopiero przy drugim i trzecim oglądaniu. Ta książka jest jak Instagram z lat 70.! Tylko że dzisiaj internetowe galerie nie są tak precyzyjnie kuratorowane, większość instagrammerów tego nie robi.
Frank często wydawał publikacje, to była jego ulubiona forma wypowiedzi, chyba wolał je od wystaw. Z biegiem czasu zainteresowanie budowaniem sensów z układów zdjęć, wręcz sklejania ich w jedno, stało się jego idée fixe. Chciał znaleźć nową jakość ekspresji, poszukiwał znaczeń w zestawieniach, które pozornie do siebie nie pasowały.
Czyli szwajcarska precyzja podlana duchem Bauhausu kiełkowała w nim przez całe życie. Virginia Woolf napisała w 1929 r.: „A masterpiece is not the result of a sudden inspiration but the product of a life-time of thought” („Arcydzieło nie jest wynikiem nagłej inspiracji, lecz owocem życia pełnego przemyśleń”).
Pisała o profesjonalizmie. Frank eksperymentował z nielinearnością, miał powiedzieć, że nienawidzi reportaży w magazynie „Life”, bo mają zawsze początek, rozwinięcie i zakończenie.
Dlatego najlepszą kolejną wystawą Roberta Franka mogłaby być ekspozycja jego książek: zbiór nielinearnych opowieści, bez hierarchii. W ten sposób mógłby w końcu opuścić szufladkę The Americans, w której przesiedział ostatnie 60 lat.
Tak! I wtedy by się okazało, że wciąż jest w awangardzie, i to przez następne pół wieku.