Dla G.
Kiedy byłyśmy dziećmi, ja i Leda umiałyśmy nawiedzać się wzajemnie – jakby jedna w drugą wchodziła. Nasze tożsamości nie były sztywne i domknięte, a płynne i porowate. Wszystko w nas wtedy łatwiej wchodziło, słońce, deszcz i piosenki; cały świat był bliżej, ale najbliżej była ona. Mogłam patrzeć jej oczami, dotykać jej dłońmi, czuć jej radość i smutek, śnić jej sny. A ona mogła zrobić to samo z moim ciałem, z moimi odczuciami i snami. Kiedy to się skończyło, przeżyłam pierwszą wielką utratę i był to zarazem pierwszy krok ku dorosłości. W ten sposób dałam susa poza bramę raju.
A potem kolejne kroki na podsłonecznych ścieżkach ludzkiego życia, kolejne i kolejne przepadki. Znacie to przecież. Utrata tej czy innej ukochanej osoby z czasem ogromnieje i staje się utratą samej miłości, zmarnowany dzień – zaprzepaszczoną szansą, zaprzepaszczona szansa – zamordowaną nadzieją. Ten proces z czasem przyspiesza, aż człowiek przestaje nadążać i w końcu traci nawet świadomość tracenia.
W czasie, o którym opowiem, mój proces tracenia przyspieszył do takiego stopnia, że nic innego już się nie liczyło. Istnieje pewien pradawny tekst nauczający, że u progu wielkiego wymierania czas zacznie przyspieszać. Stara mądrość głosi, iż dzieje się tak pod koniec każdej kalpy i wtedy, u progu wymierania, również tak się zdarzy, lata zaczną przelatywać jak miesiące, a dni staną się krótkie jak godziny. Opowiadam tu o takich latach, takich dniach. Nie mam pewności, czy wszyscy doświadczali tego tak samo, wiem, że moje dni kurczyły się w zastraszającym tempie – jak wełniane swetry wyprane w gorącej wodzie. Bałam się, że zrobią się za ciasne, że się w nich nie odnajdę. Nie odnajdę się, bo nie zdążę.
Nie zdążę, nie zdążę – znacie taki refren?
Wokoło w rekordowym tempie wymierały gatunki roślin i zwierząt, znikały całe ekosystemy i krajobrazy, pory roku. Ten nadmiar utraty – bo my, ludzie wszystkiego mieliśmy za dużo – musiał działać na nas wszystkich. Tęskniłam za Ledą. Tęskniłam za wlokącymi się w nieskończoność popołudniami dzieciństwa. Tęskniłam za przedwiośniem. Tęskniłam za samą sobą, jakkolwiek idiotycznie to brzmi.
W jakimś momencie – i to jest właściwy początek tej historii – zaczęłam miewać bardzo wyraziste sny. Były to moje sny, bo Ledy dawno we mnie nie było ani mnie – w niej, skoro prawie nigdzie nie byłam obecna. W tych snach było coraz więcej lęku. Żadnych innych emocji, tylko lęk. Zauważyłam jednak, przyglądając się tym snom, że lęk przybiera w nich przedawnione formy. Najwyraźniej, obrazy mojej wyobraźni uformowały się w czasach innych lęków – w cieniu innej katastrofy. I tak, zagrożenie zawsze przychodziło z góry, najczęściej zwiastowane warkotem samolotu. Spadało z nieba, na dom, na las, lało ogień na całą okolicę, a z czasem stawało się bardziej nieuchwytne. Nie ogień, nie żelazo, tylko siła zdolna zrobić krzywdę naszym ciałom w cichy, podstępny i niezrozumiały sposób – tak je unicestwić. Bomba neutronowa – to było imię lęku mojego dzieciństwa.
– Czy będzie bolało? – pytałam kiedyś ojca.
– Nic nie będzie bolało, bo nic takiego się nie wydarzy – odpowiadał.
– Gdyby się jednak miało wydarzyć – nalegałam. – Czy bolałoby?
– Nie, nie bolałoby – mówił. – Ale się nie wydarzy.
– A gdyby jednak. Czy można się uratować?
– Oczywiście – odpowiadał bez wahania. – Trzeba tylko odpowiednio się zabezpieczyć.
– Czyli jak?
– Położyć się na ziemi i nakryć głowę ramionami.
Przez pewien czas sądziłam, że w całym ludzkim życiu właśnie o to chodzi, trzeba nakrywać głowę ramionami, a wtedy nic się nie stanie. A jednak w snach nie stosowałam środków ostrożności, nie kładłam się na ziemi, tylko czekałam, wpatrując się jak sroka w kość w kroczącą śmierć. Fala uderzeniowa sprawnie likwidowała wszelką siłę żywą i zaraz miała nadejść moja kolej…
… nie przejmuj się snami – powiedziałby tata.
Ale nie miałam już taty. Teraz, kiedy budziłam się tuż przed zagarnięciem przez falę, na chwilę przed wniknięciem neutronów w materię, z której było zrobione moje ciało, zdawałam sobie sprawę, iż lęk wybrał sobie właśnie taką postać w czasach, kiedy wolno mi było bać się, ile wlezie – bo zawsze był przy mnie ktoś, kto mnie mógł pocieszyć. Teraz, jak to z dorosłymi przeważnie bywa, byłam samotna, a zatem – niepocieszona.
Nie umiałam otwierać się na świat tak, jak dawniej otwierałam się na Ledę. Nie umiałam wpuścić do siebie morsów – tych ciężkich ssaków roztrzaskujących się o skały jeden po drugim, bo wdrapały się na klif, uciekając przed tłumem stłoczonych ciał na jednej jedynej plaży, która im została. Nie chciałam pamiętać, że brakuje lodu. Ta prawda była za daleko. Nadal miałam ciepłą wodę w kranie, centralne ogrzewanie, Internet i batoniki proteinowe. Nie umiałam, nie chciałam myśleć o puszczy amazońskiej wypalanej razem z mieszkańcami z prędkością boiska na minutę. Śniłam więc o bombie neutronowej lub, w starszym stylu, o samolotach i świszczących pociskach pamiętanych ze starych filmów albo wspomnień mamy. Budziłam się i wciskałam w skarłowaciały dzień jak w przyciasny strój do jogi.
A ten kurczył się i kurczył. Budziłam się z pytaniem: co właśnie wymarło? Jakie straty siły żywej? I bałam się, że nie zdążę. Że nie zdążę żyć. Znacie ten lęk?
Pod jego wpływem zaczęłam budzić się coraz wcześniej. Moje życie wyglądało tak jak prawie każde życie w naszych czasach. Pracowałam, przed pracą wykonywałam wszystkie te obowiązkowe ćwiczenia dla ciała i ducha utrzymujące mnie w doskonałej formie. W południe szłam do kawiarni, gdzie zjadałam posiłek zgodny z wytycznymi. Najpierw to było białko. Mięso. Jak w paleolicie. Pogodzeni z utratą dzisiejszego dnia próbowaliśmy zdążyć na własną prehistorię. Wkrótce zaczął obowiązywać całkowity zakazu glutenu. Ale czy prehistoryczni ludzie jedli krwiste steki? Ktoś zauważył, że rzadko żyli dłużej niż 40 lat. Po stekach wróciły zatem warzywa, w wielkim stylu. I kiszonki. Oraz grzyby. Eko – ulubiony przedrostek naszych czasów – oznaczał to, co dobre dla ciebie. Czytałyśmy kiedyś z Ledą Dostojewskiego; na zawsze zapamiętałam fragment o trwaniu na kwadratowym łokciu przestrzeni – przez tysiąc lat, a choćby całą wieczność. Moje gastronomiczne doświadczenie sugerowało, że Dostojewski miał rację; poświęcimy ostatni skrawek wolności, żeby tylko trwać.
Musi przecież istnieć jakiś środek niwelujący skutki zniewolenia. Jakiś nowoczesny suplement, wyekstrahowany z grzybów organiczny antydepresant przyszłości…
Budziłam się coraz wcześniej. Parzyłam mocną kawę i siadałam do różnych zaległych prac. Sprawdzałam wiadomości, odpisywałam na mejle, szyłam ze starych firanek woreczki na warzywa i owoce, sprawdzałam ofertę sklepów Zero Waste. Przez pewien czas dawałam radę. Czułam się co prawda trochę zmęczona, ale chwilami wydawało mi się, że wreszcie to mam, mam to, mam – moje życie. Szłam do pracy i z entuzjazmem siadałam do komputera, a w przerwie na lunch zamawiałam koktajl z samych superskładników.
Jednak zmęczenie pogłębiało się, a dni nie przestawały galopować. Zdarzały się takie, których jakby wcale nie było, takie, na które pomimo potwornego wysiłku i żelaznej dyscypliny nie udawało mi się zdążyć. Sądzę, że ten pierwszy etap – etap walki – trwał około roku. A może to były dwa lata, trudno powiedzieć.
– Nie zdążę, nie zdążę – znacie ten refren?
Decyzję o porzuceniu pracy podjęłam z dnia na dzień. Po prostu pewnego ranka nie pojawiłam się w firmie. Parę dni (tygodni?) później postanowiłam wyjechać z miasta. Niedaleko. Wsiadłam w pierwszy lepszy autobus i jechałam tak długo, aż zobaczyłam rzekę. Akurat zachodziło słońce. Uświadomiłam sobie, że jest jesień. Żółte i czerwone liście odcinały się od szarego nieba, z tęsknoty za nimi chciało mi się płakać. Nie mieliśmy już dzikiej przyrody, żeby uciekać na to, co dawniej ludzie idiotycznie określali jako jej „łono”, cieszyła nas i wzruszała pierwsza lepsza kępa krzaków, kawałek kałuży, cokolwiek. Byle bez filtra.
W miasteczku, do którego trafiłam, znalazłam pensjonat. Wynajęłam pokój z balkonem i łazienką i postanowiłam zostać tam aż do momentu, kiedy czas choć trochę spowolni – lub kiedy skończą się moje oszczędności. Cokolwiek nastąpi pierwsze.
Poranne pobudki weszły mi w krew tak bardzo, że nadal wstawałam przed świtem. Drugi etap – nazywam go etapem czuwania – liczę od dnia, w którym zaczęłam polować na słońce. Każdego dnia po wstaniu od razu ubierałam się, wychodziłam na dwór i szłam w stronę różowej łuny na wschodzie. Szukałam miejsca, skąd dałoby się wygodnie obserwować narodziny dnia. Musiałam w tym celu znaleźć pusty horyzont – rzadkie zjawisko w naszych czasach, w naszej części świata. Codziennie szłam trochę dalej. Polowałam na słońce jak myśliwa, próbowałam je złapać w podziurawioną siatkę wyobraźni. Podczas tych wędrówek dotarłam do zaśmieconego sosnowego lasu i nawet udało mi się w nim zgubić, i co ciekawe, akurat wtedy wcale się nie bałam. Kiedy już zupełnie nie wiedziałam, gdzie jestem, położyłam się na mchu, nie zwracając uwagi na klejące się do mnie patyki i wilgoć wsiąkającą w moje ubranie. Musiałam przysnąć, bo zobaczyłam Ledę, a kiedy się obudziłam, wiedziałam już, w którą stronę iść, żeby wrócić do domu – po prostu wiedziałam. To Leda powiedziała mi, po jednej ze swoich podróży, że w Waranasi nie wolno niczego budować po wschodniej stronie Gangesu – żeby nic nie zaburzało widoku wschodzącego słońca. Trzeba mi było znaleźć właśnie takie miejsce nad rzeką – nad moją rzeką. Następnego dnia wstałam jeszcze wcześniej, na długo przed świtem, który zresztą następował teraz później, bo była już zima, czyli pora roku, kiedy dawniej, w dzieciństwie, w naszych stronach leżał śnieg, a rzeki zamarzały.
Od tego momentu liczę etap trzeci – nazywam go etapem drogi. Spałam przeważnie w dzień i nigdy długo, ucinałam sobie kocie drzemki w moim pokoju, a kiedy tylko miasteczko szło spać, ubierałam się i ruszałam przed siebie. Mijałam domy i bloki i rozłożyste centra handlowe, przechodziłam wiaduktem nad autostradą, trafiałam do lasu, który po kilku tygodniach znałam jak własną kieszeń, wychodziłam po drugiej stronie. Szare niebo zaróżowiało się u dołu, wciąż jednak nie udawało mi się znaleźć tego miejsca, którego szukałam, którego szukała we mnie Leda. Mimo wszystko pamiętam ten czas – to, co z niego pamiętam – jako prawie szczęśliwy.
W miejscu w którym docieramy do ostatniego etapu, w pamięci pojawiają się coraz większe luki. Sądzę, że to za sprawą lasu – za sprawą paproci i mchów, i rozkładających się liści, które stopniowo i niepostrzeżenie zaczęły wciągać mnie w swój własny czas. Cisza. Cage’a odkryłam już po tym, jak straciłam Ledę, na zawsze zapamiętałam przeczytane u niego zdanie: „Jakim prawem przebywasz w lesie, skoro las nie przebywa w tobie?”. Ten ostatni, bezimienny i zimowy, etap – jeśli chcecie, możecie go nazywać etapem ciszy – miał jakiś związek z wejściem lasu we mnie – nie była to żadna dzika puszcza, tylko ten podmiejski skrawek ziemi przerośnięty grzybnią i korzeniami drzew. Nauczyłam się obserwować wspinaczkę słonecznego światła na czerwonych pniach sosen.
Któregoś dnia wpadłam na pomysł, żeby przejść na drugą stronę rzeki. Był środek zimy, szara mżawka zagęszczała powietrze wokół przydrożnych latarni. Leda wskazywała mi drogę. Sądziłam, że przy takiej pogodzie w ogóle nie zobaczę słońca, myliłam się jednak. Całkiem niedaleko, pomiędzy domami, które wielokrotnie obserwowałam z „mojej” strony, znalazłam dzikie zejście: po drugiej stronie rozciągał się tylko dobrze mi znany las. W pewnej chwili – ale to się nie działo ani szybko, ani wolno – ciemnoszare niebo pękło tuż nad ciemną kreską lasu. Wylało się tamtędy jaskraworóżowe światło: a ja miałam wrażenie, że to pęka mój pancerz z lęku. W każdym razie, coś pękło i wywinęło się na lewą stronę – wnętrzem do światła, szczodrze sobą obdarowującego i rzekę, i mnie. Nie musiałam już wbijać się w ten mój przyciasny sweterek ani strój do jogi, bo czas był teraz we mnie – był mną. Znowu poczułam lęk. Ale tym razem rozumiałam, że ten lęk nie jest tylko mój. Bał się las i rzeka się bała. I morsy, i delfiny, i wszystko, co próbowało uciec z płonącego domu. Przez dłuższy czas siedziałam nad brzegiem rzeki, pozwalając, aby nasz wspólny lęk rozgościł się we mnie, gdzie nagle było dużo miejsca – bo cały świat tam był. Na początek tylko tyle mogłam zrobić. Był ranek, mroźny ranek, kiedy postanowiłam, że muszę odnaleźć Ledę. Co dalej – zobaczymy.