Polski sen
i
„Pollywood”, reż. Paweł Ferdek; materiały prasowe
Przemyślenia

Polski sen

Dariusz Kuźma
Czyta się 9 minut

„Jeśli nie jesteś wystarczająco zdesperowany, jeśli wiedziesz wygodne i komfortowe życie, to najzwyczajniej w świecie nie czujesz potrzeby podejmowania ryzyka i przekraczania własnych granic, aby coś zmienić. Bracia Warner byli zdesperowani, a ich życiorysy pełne przygód, wyzwań, upadków i sukcesów. Wszystkie te życiowe doświadczenia wpisali w opowiadane na dużym ekranie historie, które sprzedawali swoim widzom”, wyjaśnia dokumentalista Paweł Ferdek, który w swoim najnowszym filmie „Pollywood” odkrył polską stronę genezy największej istniejącej fabryki snów – Hollywood.

Dariusz Kuźma: Pamiętasz, w jaki sposób dowiedziałeś się po raz pierwszy, że ludzie, którzy na początku XX w. stawiali fundamenty Hollywood, pochodzili z ziem polskich?

Paweł Ferdek: Wszystko zaczęło się od przypadku. Kolega, dziennikarz telewizyjny, poprosił mnie o radę, jak się zabrać za film dokumentalny. Właśnie wpadł mu w ręce temat. Chodziło o najstarszy polski film nakręcony na ziemiach polskich. Dotychczas sądzono, że był to Antoś pierwszy raz w Warszawie, ale okazało się, że rok wcześniej, w 1907 r., powstała Pruska kultura. W taki sposób zacząłem zgłębiać początki polskiego kina. Producentem Pruskiej kultury był Mordechaj „Mordka” Towbin, barwna postać ówczesnego warszawskiego świata, człowiek, który z handlarza metalami przedzierzgnął się w największego producenta filmowego i kiniarza na ziemiach polskich. Dotarł na sam szczyt, ale po drodze nadepnął na odcisk wielu wpływowym ludziom, więc gdy w 1912 r. nagle zniknął bez śladu, sądzono, że któryś z nich dokonał odwetu. Do dziś nie wiadomo, co się z nim stało. Ja zacząłem snuć wizje, że na miejscu kolegi nakręciłbym mockumentary o dalszych przygodach Towbina. Skoro był kreatywnym przedsiębiorcą, to pewnie nie dał zrobić sobie krzywdy, tylko wyjechał z walizką pełną pieniędzy na zachodnie wybrzeże Ameryki, zmienił nazwisko i został producentem filmowym. Wtedy kolega opowiedział mi o właśnie wydanej książce Pollywood, gdzie Andrzej Krakowski zawarł życiorysy hollywoodzkich pionierów, z których wszyscy urodzili się w promieniu 500 km od Warszawy. Kupiłem książkę i tego samego dnia wiedziałem, że muszę zrobić ten film.

To niesamowite, że ojciec braci Warner nazywał się Wrona i pochodził z malutkiej wioski Krasnosielc, natomiast legendarny Samuel Goldwyn urodził się w Warszawie jako Szmul Gelbfisz.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

To prawda. Znałem wcześniej fragmenty ich życiorysów, ale nie miałem pojęcia, że byli tak mocno związani z Polską. Mnóstwo osób wie, że Hollywood zbudowali imigranci z Europy Wschodniej, ale gdy uświadomisz sobie, że wielu z nich urodziło się niedaleko twojego miejsca zamieszkania – kolejnym jest Louis B. Mayer, czy też Eliezer Meir, który pochodził z Mińska Mazowieckiego – zupełnie inaczej patrzysz na początki amerykańskiego kina. Sęk w tym, że mimo mojego entuzjazmu oraz błogosławieństwa i życzliwości Andrzeja Krakowskiego, musiałem wykreować od podstaw formę filmu, jaki mam zamiar nakręcić. Realizacja akademickiego dokumentu historycznego wydawała mi się nieadekwatna wobec niezwykłych ludzi, o których chciałem opowiedzieć. Nie istnieją też materiały archiwalne z czasów ich młodości. Zdecydowałem się zatem na formułę dokumentu przygodowego, który oddawałby widzom energię i pomysłowość braci Warner, Goldwyna czy Mayera, a nie tylko przebiegał przez daty i fakty.

To cię skłoniło, by skierować kamerę na siebie, przeżywającego przygodę życia polskiego reżysera jadącego do USA, by dowiedzieć się, dlaczego akurat polscy imigranci, a nie włoscy czy szwedzcy?

To wymagało przełamania pewnej granicy, bo nigdy wcześniej tego nie robiłem. Skierowanie kamery na siebie pozwoliło mi przeprowadzić narrację współczesną, mówiąc przy tym o historii. Chciałem złożyć hołd pionierom Fabryki Snów, ich kreatywności w przeskakiwaniu przez kłody, jakie rzucało im pod nogi życie. W Pollywood pełno jest rzetelnych informacji historycznych oraz ciekawych rozmów z filmowcami, lecz istotą filmu jest droga, przygoda. Widz odbywa ją ze mną, a po jej zakończeniu może wyciągnąć takie wnioski, na jakie ma ochotę.

Forma jak najbardziej dostosowana do treści, również dlatego, że w trakcie tej podróży zamazujesz świadomie granicę pomiędzy faktem a kreatywną fikcją, rzeczywistością i jej mitologizacją. Dokładnie tak jak polscy imigranci wytyczający kierunek Hollywood. Dla przykładu: dowiadujemy się, że w trakcie realizacji Pollywood zarabiałeś na utrzymanie, wyprowadzając czyjeś psy na spacer.

Jeśli myślisz, że wyłożę ci na tacy całą moją filmową kuchnię, lepiej przygotuj jakiś tłusty czek! Zostawiam widzom zgadywanie, które z opisywanych w Pollywood wydarzeń są stuprocentowo prawdziwe, a które kreatywnie podkręcone. Zamiast zwyczajowego „bez komentarza” mogę natomiast powiedzieć, że film jest faktycznie dokumentem – wszystko ma oparcie w rzeczywistości oraz moich własnych doświadczeniach. Moi bohaterowie też nieustannie tworzyli swoją legendę. Dla przykładu: Louis B. Mayer został przyłapany na zmyślaniu na temat swojej młodości. Bez żenady przyznał, że za każdym razem opowiada inną bajkę na swój temat, bo… powtarzanie w kółko tego samego byłoby nudne. Powtarzał tylko jedno – że pochodzi z arystokratycznej rodziny wiedeńskiej, podczas gdy w rzeczywistości urodził się w mińskim sztetlu. Tych showmanów bardziej od czystej prawdy interesowała ta wersja „prawdy”, która ekscytowała ludzi.

Prawda jest taka, że nie mieli w życiu lekko. Ich życiorysy pełne są potu, krwi, łez, głodu, marzeń o rzeczach, które dzisiaj uznajemy za podstawowe potrzeby każdego człowieka.

Ależ oczywiście. Początki były trudne dla nich wszystkich. Najlepszym przykładem historia rodziny Warner. Benjamin Wrona – biedny szewc z Krasnosielca – podjął ogromne ryzyko, zapożyczając się u krewnych i sąsiadów, żeby wsiąść na statek w nieznane. Tylko dlatego, że człowiek uznawany za wioskowego głupka zaraził go marzeniem o Ameryce, w której każdy może się łatwo wzbogacić, a ludzie mają po kilka par butów. Życie nie rozpieszczało Wrony w Polsce, miał już wtedy zresztą kilkoro dzieci (ostatecznie stał się ojcem dwanaściorga), ale przepłynąć ocean bez pieniędzy i znajomości języka, żeby spróbować odmienić swój los? Niesamowite.

"Pollywood", reż. Paweł Ferdek; materiały prasowe
„Pollywood”, reż. Paweł Ferdek; materiały prasowe

Pozostał jednak wierny rodzinie, prawda?

Sprowadził ich do Stanów mniej więcej rok później. Bóg jeden wie, skąd wziął pieniądze, bo wszystko wskazuje na to, że umiał ciężko pracować, ale nie miał głowy do biznesu. Gdy Warnerowie przenieśli się do Kanady, Benjamin wymyślił, że będzie skupował skóry od myśliwych na dalekiej północy. Gdy przez rok uzbierał dwa wozy towaru, pojechał do Montrealu, żeby je sprzedać. Znalazł kupca, który dał mu dobrą cenę. Okazało się – niczym w kiepskim kryminale – że w pudełku na górze były dolary, a na dole pocięte gazety. Benjamin pracował w ciężkich warunkach, w międzyczasie jedna z jego córek zmarła z głodu i zimna, a on dał się wykiwać. Jego kolejny pomysł także nie wypalił. Razem z kuzynem z Polski założyli sklep obwoźny, jadąc za budową linii kolejowej. Pieniądze były całkiem dobre, ale gdy sezon się skończył, a budowlańcy zwinęli się na zimę, kuzyn Benjamina zniknął z półrocznym przychodem. Taka to była ziemia obiecana.

Z drugiej strony trudna sytuacja życiowa zmusiła jego dzieci do kreatywności i uporu, a to właśnie te cechy sprawiły, że stali się pionierami raczkującego przemysłu filmowego.

Życiowe trudy uczyniły ich bardziej odpornymi i przedsiębiorczymi. Bracia Warner mieli po naście lat, gdy zostali zmuszeni do zarabiania na siebie i rodzinę. Chwytali się najdziwniejszych zajęć. Sam Warner pracował jako żywa tarcza na lokalnym jarmarku – można było w niego rzucać jajkami. Następnie został pomocnikiem zaklinacza węży. Harry Warner zarabiał występami w cyrku rowerowym. I tak dalej. Dzięki tym doświadczeniom nauczyli się myśleć niestandardowo. Dziś z jednej strony podziwiamy ich pomysłowość, a z drugiej śmiejemy się z tych opisów, ale dla nich to była kwestia przeżycia.

Gdy już zostali znanymi i bogatymi przedsiębiorcami, bracia Warner, Goldwyn i Mayer pomagali imigrantom z Europy Wschodniej?

Nie wiem, czy pomagali nowoprzybyłym do Ameryki, starali się przede wszystkim uchodzić za Amerykanów. Życie w Hollywood nie było łatwe. Wszyscy ostro ze sobą konkurowali, każdy chciał być najlepszy, mieć największe gwiazdy, zarabiać najwięcej pieniędzy, być podziwiany bardziej niż reszta. Mogule byli w stanie robić sobie najpodlejsze numery, żeby wyjść na swoje, ale gdy pojawiało się zagrożenie z zewnątrz, gdy ktoś lub coś zagrażało systemowi, który dla siebie stworzyli, potrafili w jednym momencie zjednoczyć się i walczyć ramię w ramię. A potem znowu skakali sobie do gardeł i prowadzili wewnętrzne wojenki.

Co jeszcze pozwoliło im objąć władzę nad rodzącą się hollywoodzką fabryką snów? Jeden z twoich rozmówców podkreśla, że istotnym był fakt, że wszyscy byli Żydami.

Nie było „jednego elementu”, to był zbieg wielu różnych aspektów. Jednak dorastanie w kulturze żydowskiej było istotne ze względu na smykałkę do handlu i tradycję opowiadania historii. Żydzi czerpią pełnymi garściami z opowieści, lekcje o życiu czy religii są przekazywane w formie historii, anegdot czy alegorii. Bracia Warner musieli wymyślać i kombinować, żeby przekonywać do siebie ludzi z różnych kultur, dlatego dobrze wiedzieli, jakich historii chcą słuchać Amerykanie. Odziedziczyli miłość do snucia historii, a potem stworzyli system, żeby je opowiadać i sprzedawać na cały świat. Dodałbym też determinację. Nie każdy to miał. Jeśli nie jesteś wystarczająco zdesperowany, jeśli wiedziesz wygodne i komfortowe życie, to najzwyczajniej w świecie nie czujesz potrzeby podejmowania ryzyka i przekraczania własnych granic. Bracia Warner i inni założyciele byli zdesperowani, a ich życiorysy pełne przygód, wyzwań, upadków, sukcesów. Wszystkie życiowe doświadczenia wpisali w opowiadane na dużym ekranie historie.

Podobało mi się w Pollywood to, że mimo fascynacji zdolnością pionierów do kreowania ekscytujących mitów, nie dałeś się zwieść romantycznej mitologii Hollywood. W filmie podważasz wyznawaną przez wielu ideologię sukcesu.

Być może dlatego, że pochodzę z Polski i jestem z natury ostrożny wobec wielkich idei, a być może z tego względu, że miałem w życiu znakomitych nauczycieli. Pamiętam do dziś słowa Andrzeja Wajdy, że reżyser musi być jednocześnie poetą i hydraulikiem. Czyli musi pielęgnować w sobie artystyczną duszę oraz słuchać własnych instynktów, ale nie może sobie pozwolić na to, by nie wiedzieć, jak technicznie działa plan filmowy. Podziwiam rzeczywiście moguli za ich kreatywność i wytrwałość, chciałbym, by więcej ludzi nauczyło się ich szanować za to, co osiągnęli. Ale założeniem Pollywood nie było ani odtworzenie narodzin Hollywood, ani kolejna inspirująca opowieść o „amerykańskim śnie”. Niemal wszyscy ludzie, z którymi rozmawiałem, zaczynali od łamania reguł czy eksperymentowania. Tak jak bracia Warner, Goldwyn, Mayer i inni. Jeśli w Pollywood jest zawarty jakiś przekaz, to ten, że nie musisz skończyć Harvard Business School, żeby produkować filmy. Ważniejsza jest pasja, otwartość i żądza przygody. Nie twierdzę, że to wystarczy, by podbić Hollywood, ale będziesz tworzyć rzeczy istotne. Mam wrażenie, że historie tych emigrantów mogą być wciąż drogowskazem.

A co z drogowskazem, o którym wspomina wielu twoich rozmówców: jeśli ktoś zamknie ci przed nosem drzwi, wejdź oknem? W Pollywood widać m.in., jak śledzisz samochód wiozący Spielberga, ponieważ nie udało ci się skontaktować z nim w inny sposób.

Prywatnie nie jestem aż tak namolny, starałem się przyjąć konwencję dokumentu przygodowego i odpowiedniego bohatera takiego filmu. Dlatego m.in. przedarłem się przez ogrodzenia i naraziłem na areszt, by podejść bliżej znaku Hollywood. Stwierdziłem, że symboliczne przesłonięcie litery H literą P ma znaczenie w kontekście tego, o czym opowiadam. Ze Spielbergiem to była partyzantka, zarówno wtedy, gdy śledziłem jego samochód, jak i w chwili, gdy próbowałem wejść na galę rozdania Oscarów. Ale mimo tych szaleństw, nie przekroczyłem pewnej granicy. Wybrałem się kiedyś do koszernej restauracji w Beverly Hills, prowadzonej przez 90-letnią mamę Spielberga. Chciałem z nią porozmawiać i delikatnie wyciągnąć numer telefonu do syna. Ale ta kobieta była tak urocza, a nasza rozmowa tak osobista i sentymentalna, że nie zdradziłem swoich prawdziwych intencji. Nie wykorzystałem też w filmie nagranego z nią materiału. Należy walczyć o swoje, ale nie wolno się w tej walce zapominać.

Pod koniec Pollywood zdradzasz zainteresowanie inną stroną wczesnego Hollywood: pracą kobiet-filmowców. Wiele z nich przybyło do Stanów Zjednoczonych z Europy Wschodniej. Szykuje się kolejny projekt?

To bardzo ważna historia, którą należy opowiedzieć. Zwłaszcza dzisiaj. We wczesnych latach Hollywood nie było producentek, ale mnóstwo kobiet miało wpływ na kierunek, w jakim rozwinął się system studyjny i cały show-business. Nie wiem, czy ja o tym opowiem. Na razie chcę złapać oddechu po kilku latach kręcenia i montowania Pollywood. Ale kto wie?


Jeśli podoba Ci się to, co robimy – wesprzyj nas!​​​​​​​
​​​​​​​
Fundacja PRZEKRÓJ

Czytaj również:

Filmowy dziennik z podróży
Przemyślenia

Filmowy dziennik z podróży

Anna Wyrwik

„Jaki jest świat?” – pytają bohaterowie i twórcy filmu Daleka podróż za jeden uśmiech pokazywanego na 16. Festiwalu Filmowym Millennium Docs Against Gravity. Często wydaje się nam mały, bo skoro możemy w 9 godzin dolecieć do Ameryki, tego samego dnia polecieć na poranną kawę na placu św. Marka, a wieczorem wrócić tak, by zdążyć jeszcze na piwo do krakowskiej Alchemii, skoro pędzimy po autostradach 200, a pociągami 300–400 km/h, i skoro w kilkadziesiąt godzin możemy okrążyć glob, a w kilka dni odbyć podróż dookoła świata z przystankami na city breaki, to jakżeż świat może nie wydawać się mały? A przecież jest tak ogromny, z setkami kilometrów dróg, szos, traktów i ścieżek wzdłuż pustyń, stepów, lasów, pod wielkim wysokim niebem. Bezkres.

Gwendolin Weisser i Patrick Algaier – para z Niemiec, a dokładniej z Freiburga – wybrali się w podróż dookoła świata. Wyruszyli wiosną 2013 r. wyposażeni w dwa plecaki, ubrania i potrzebne rzeczy, śpiwory, namiot, kuchenkę oraz… plan, że ruszają na wschód i wrócą z zachodu. Nie mieli pojęcia, ile to potrwa, ale wiedzieli, że nie będą latać samolotem. Tak podróżowali przez 3 i pół roku autostopem przez Bałkany, Rosję, Azję Centralną, Iran, Pakistan, Indie, Nepal, Chiny, Mongolię… statkiem z Japonii do Meksyku, a potem już we trójkę – bo Gwen w czasie podróży zaszła w ciążę i w Meksyku urodziła – kupionym, wyremontowanym i przerobionym na dom busem volkswagenem, tzw. ogórkiem, po Ameryce Środkowej, statkiem do Europy i dalej do domu. Łącznie 97 000 km. Spali przede wszystkim w namiocie, czy to w deszczu, w śniegu czy w upale, czasem w miastach, robiąc przerwę na pranie, na couchsurfingu, często po prostu u ludzi, gościnnych ludzi ze Wschodu. Właśnie, ludzie. Gdy oglądałam ten film w kinie, pomyślałam, że to film o uśmiechu, bo ci wszyscy napotkani ludzie najzwyczajniej w (tym ogromnym) świecie uśmiechali się: biali, czarni, brązowi, żółci, bezzębni i w okularach, łysi i potargani, matki, ojcowie, dzieci i starcy, kolejni kierowcy zatrzymywanych kciukiem samochodów. Wtedy przypomniał mi się tytuł. Weit. Die Geschichte von einem Weg um die Welt, co można tłumaczyć jako Daleko. Historia drogi dookoła świata – i tak właśnie w Polsce był pierwotnie tłumaczony, zupełnie więc nie wiem, skąd w programie Festiwalu Daleka podróż za jeden uśmiech, ale nad fantazją autorów spolszczeń tytułów filmowych już wiele osób wzdychało, ja pomilczę. Tytuł tytułem, ale wrażenie wynikające z przyglądania się reakcjom tych wszystkich ludzi pozostaje.

Czytaj dalej