(P)opium dla mas (P)opium dla mas
Przemyślenia

(P)opium dla mas

Jakub Popielecki
Czyta się 3 minuty

„Dlatego kocham pop: nie chcę, żeby ludzie myśleli za dużo, chcę tylko, żeby czuli się dobrze” – mówi gwiazdka pop Celeste, główna bohaterka filmu Brady’ego Corbeta. Śmieszne, bo to zupełnie inaczej niż sam Corbet, który ponownie udowadnia nam, że nie interesuje go żaden pop, tylko sztuka przez wielkie „S”. Taka, która prowokuje do myślenia i po kontakcie z którą można poczuć się niezbyt dobrze.

Vox Lux, podobnie jak intrygujący debiut Corbeta Dzieciństwo wodza, to bowiem film wielkich tematów i wielkich ambicji; nie ma zmiłuj. Rozglądam się jednak i widzę, że taka twórcza strategia prowokuje szereg protekcjonalnych gestów: ktoś lubi jego film „pomimo”, ktoś wspaniałomyślnie „wybacza” mu jego „pretensjonalność”. Phi. Ja tam dobre pretensje szanuję.

Inna sprawa, że jeśli ktoś okrasza swój film podtytułem Portret XXI wieku to tak, jakby prosił się o ironiczne prychanie krytyki. Nie żeby było tu jakieś zaskoczenie. Corbet powtarza przecież gest z debiutu: Dzieciństwo wodza było oparte na pomyśle, by spersonifikować epokę. Jak wyglądałaby biografia XX wieku, gdyby wyobrazić go jako osobę? Kim byłoby zeszłe stulecie? Rozpieszczonym bachorem, który wyrośnie na faszystowskiego dyktatora – odpowiadał Corbet.

I faktycznie, ta alegoria funkcjonowała na poziomie uogólnienia graniczącego gdzieś tam z banałem. Ale wciąż: „banałem” zainscenizowanym z autentyczną swadą, celującym w formalne katharsis i wcale nie tak bardzo chybiającym. A kiedy w tym samym stylu reżyser zabiera się za wiek XXI, w odpowiedzi zaś spotyka go poklepywanie z cynicznego dystansu, to może faktycznie trafia w czuły punkt epoki.

Corbet zostawia zresztą furtkę sceptykom i relatywistom: opowiada całą historię za pośrednictwem narratora, w enigmatycznym trybie przypuszczającym, jakby relacjonował jedynie niemający się spełnić sen. Nic dziwnego: personifikacją wieku XXI jest tutaj gwiazda muzyki pop, zawodowo żyjąca marzeniami – swoimi i rzeszy swoich fanów. Choć odgrodzona od „prawdziwego” życia ścianą z milionów dolarów, to podpięta bezpośrednio pod zbiorową nieświadomość, gdzie żyją inne prawdy: nasze lęki i nasze żądze.

Nieprzypadkowo Corbet zestawia na ścieżce dźwiękowej popowy blichtr piosenek Sii i awangardowy horror orkiestry Scotta Walkera. Nieprzypadkowo pokazuje koncert Celeste, jakby grał do dwóch bramek jednocześnie: rejestruje groteskowość medialnego spektaklu, ale też pozwala dotknąć popowej wzniosłości. Oto śmiesznie wystrojona kobieta w piórach i cekinach, pląsająca niczym marionetka na nitkach playbacku i choreografii. Oto bogini współczesności, ostatnie masowe medium Absolutu.

Vox Lux portretuje gwiazdę pop jako męczennicę epoki, ofiarnie rozpiętą na medialnym krzyżu i przekuwającą swoje doświadczenie w dyskotekowy nowy Nowy Testament, w ewangelię z listy przebojów. A że ewangelię płytką, sformatowaną i przerytą auto-tune’em? Mniejsza o to: ważne, że spełniającą swoją rolę. Znieczulenie, jakie daje postulowane przez Celeste „niemyślenie” i „czucie się dobrze”, pozostaje przecież formą dostępu do jakiegoś „ponad”.

Corbet jest jednak podejrzliwy. Stąd narracyjny dystans i chłodna forma, stąd podkreślenie groteski spektaklu i grozy brutalnych ingerencji rzeczywistości. Vox Lux mówi przecież o ambiwalencji medialnego opium dla mas. Reżyser pyta, czy pop jest raczej zbawieniem, czy może wynaturzeniem: uwzniośla czy może popycha w przepaść? Przecież medialnym „wydarzeniem” jest tu zarówno koncert idolki Celeste, jak i majaczące w tle punkty graniczne amerykańskiego XXI wieku: masakra w Columbine albo upadek World Trade Center. Vox Lux ostrzega: popikonografię można zawsze „przechwycić” i przekuć we własną „ewangelię”, w jakieś krwawe kazanie o powszechnym kulturowym zepsuciu.

Kto więc ma za złe Corbetowi, że „pretensjonalnie” chwyta się brzytwy wielkiej narracji, niech zauważy, że autor jest świadom tego niebezpieczeństwa. A zanim zarzuci mu się banał wniosków, warto docenić sam sposób, w jaki prowadzi dyskusję. Bo nawet jeśli nie mówi niczego odkrywczego, to robi to w sposób świeży i nieprzewidywalny. W duecie ze świetną Natalie Portman w roli kobiety-przytłoczonej-ciężarem-swojej-roli buduje piękną wizualno-muzyczną konstrukcję, przywołującą – całkiem świadomie – ducha Kubricka. „Lśnieniowa” czołówka i „lśnieniowy” hotel (jedno z miejsc akcji) podpowiadają nam przecież, że Corbet uznaje bezwarunkowo tylko jedną wielką narrację: kino. Dobrze, że ktoś wciąż – choćby i „pretensjonalnie” – wierzy jeszcze w jego moc.

 

Czytaj również:

Romeo i Julia z jerozolimskiego sztetlu Romeo i Julia z jerozolimskiego sztetlu
Przemyślenia

Romeo i Julia z jerozolimskiego sztetlu

Miłada Jędrysik

Shtisel to opowieść na czasy, w których próby przywrócenia dawnych restrykcyjnych norm społecznych zwykle kończą się źle. W izraelski serial o nieszczęśliwej miłości wkręciła się – ku swemu wielkiemu zdumieniu Miłada Jędrysik.

Oni się kochają, ale przeciwko ich związkowi są obie rodziny. Brzmi znajomo, ale to nie jest historia zwaśnionych rodów. Rody nie miałyby nic przeciwko, ale takie małżeństwo po prostu nie spodobałoby się tam, na górze. Bo on jeszcze nie ma trzydziestki, a ona jest 10 lat starsza i pochowała dwóch mężów. W ortodoksyjnej żydowskiej społeczności zamieszkującej Geulę, dzielnicę Jerozolimy, małżeństwa muszą zostać skomponowane tak, żeby miały jak największe szanse na harmonijne trwanie. Skomponowane – bo zadanie dobrania męża i żony należy do swata lub swatki. To zbyt poważna sprawa, żeby pozostawić ją romantycznym złudzeniom młodych. No więc on, Akiwa, grany przez błękitnookiego Michaela Aloniego, zakochuje się w Eliszewie (w tej roli filmowa gwiazda Ajjelet Zurer). To dwoje pięknych izraelskiego kina, a tu on chowa się za pejsami, rzadką brodą i tym śmiesznym, za małym (zapewne tylko z naszego punktu widzenia, pannom z Geuli się to podoba) kapeluszem, ona pod sztywną peruką i spódnicami ledwo ponad kostkę. Czy dalej są piękni? Oczywiście. Tam nie ma niepięknych postaci – owdowiały ojciec Akiwy rabin Szulem, ze swoim wielkim brzuszyskiem i okruszkami jedzenia w rozłożystej brodzie, jego trochę za tłusty syn Cwi Arie, emablowane przez Szulema w celach gastronomicznych 60-latki w czepkach nietwarzowych tak bardzo, że aż boli; oni wszyscy jakoś rozczulają. Przy czym nie jest to rozczulenie tkliwe i łzawe. „Tam jest takie ciepełko” – powiedziała kiedyś przyjaciółka o pewnej znajomej rodzinie. W tym serialu jest właśnie takie ciepełko. Pewnie dlatego, że oni wszyscy – Akiwa, jego bracia, siostry, wujkowie, babcia – to dobrzy ludzie. Zwykli ludzie.

Czytaj dalej