Grawitacja
Przemyślenia

Grawitacja

Jakub Popielecki
Czyta się 3 minuty

„This device cures heartache” – głosi napis na deskorolce. Po polsku: „To urządzenie leczy ból serca” albo – mniej dosłownie: „To urządzenie leczy cierpienie”. Pasuje. Bo choć Jutro albo pojutrze wygląda na film o jeżdżeniu na desce, w rzeczywistości jest filmem raczej o tym drugim. O tym, co owa deska może uleczyć, i o tym, jak to robi. O tym, że prosty impuls uwiecznienia czyjegoś „kickflipa” może urosnąć do terapeutycznych rozmiarów. Niby filmujesz kolegów robiących triki w skateparku, a w rzeczywistości dokumentujesz mądre niemieckie słowa w działaniu: jakiś zeitgeist, jakiś weltszmerc.

Paranoid Park Gusa Van Santa, Ken Park Larry’ego Clarka czy ostatnio Skejterka Crystal Moselle również chwytały tego ducha. Nieprzypadkowo jazda na desce inspiruje zarówno natchnione jazdy kamery płynącej śladem wirujących skaterów, jak i montażowe sklejki najbardziej bolesnych upadków. Poezja skaterskiego wzlotu ma w sobie coś słodko-gorzkiego, bo grawitacja zawsze w końcu upomina się o swoje. To „urządzenie” symbolizuje kruchość wolności: wykonując trik na desce, przez chwilę jesteś wolny od oków ciążenia, od prozy życia, od społecznego i psychologicznego bagażu. Każdy skok kryje w sobie jednak ryzyko brutalnego powrotu do betonowego realu, nieuchronnego starcia z chodnikiem.

Dlatego od polskiego Jutro albo pojutrze zdecydowanie wolę oryginalny tytuł filmu Binga Liu: Minding the Gap. Ostrzeżenie, by „uważać na lukę” (jakie spotykamy choćby w metrze), urasta tu bowiem do nośnej metafory. Owo „gap” może oznaczać przeszkodę, którą trzeba przeskoczyć, by dopełnić skaterskiej ewolucji. Ale też: trudny etap przejściowy między nastoletniością a dorosłością. Albo jeszcze szerzej: egzystencjalną otchłań depresji, przemocy, nieszczęścia, które majaczą gdzieś na horyzoncie.

Żeby nie było, Liu nie jest jakimś poetą metaforystą, swój film buduje z dokumentalnego konkretu. Ma jednak dryg do czułego, uważnego przyglądania się codzienności. Komunikaty z przestrzeni publicznej (w stylu owego „mind the gap”) służą mu więc za komentarz do wydarzeń: czasem ironiczny, czasem ponury. Przez ekran przewijają się kolejne napisy na deskorolkach, prywatne motta i „zaklęcia” bohaterów (choćby to o „leczeniu smutku”). Nad ich głowami wiszą zaś billboardy z frazesami o szczęśliwym życiu i familijnych wartościach, które brzmią tu jak okrutna drwina. Uważaj na otchłań? Łatwo powiedzieć.

Jutro albo pojutrze opowiada przecież o życiowych okolicznościach, które dodatkowo „dociążają” zwykłą, codzienną grawitację. Bing podąża tropem dwóch kumpli „od deski”, Keirego i Zacka. W ich biografiach znajduje historię tyleż konkretną – o konkretnych ludziach w konkretnym czasie i miejscu – co absolutnie uniwersalną. Mamy tu więc portret egzystencjalnej beznadziei niedużego amerykańskiego miasta: obraz braku perspektyw, braku pracy, niewidocznych, ale namacalnych podziałów rasowych. A zarazem – zrozumiałą pod każdą szerokością geograficzną opowieść o spiralach przemocy, o rodzinnych i psychologicznych pętlach oraz o tym, jak trudno się z nich wyswobodzić. Bohaterowie filmu przeglądają się w sobie nawzajem niczym w lustrze: każdy usiłuje uciec przed dziedzictwem przemocy domowej, każdy radzi sobie na swój sposób, po drodze niejedna deska pójdzie w drzazgi.

„To jak darmowa terapia” – mówi w którymś momencie Keire do kamery. Faktycznie – tym bardziej, że Liu przepracowuje równolegle osobistą przeszłość. I jakimś cudem udaje mu się pozostać zarazem „w procesie”, jak i ponad nim. Właśnie to imponuje tu najbardziej: jego przytomność, jego umiejętność spojrzenia z zewnątrz, nawet na siebie samego. Choć dokumentalista rozdrapuje przed kamerą prywatne rany, nie traci reżyserskiej trzeźwości. Opowiada zwięźle, precyzyjnie, lekko: jakby od niechcenia rzeźbi z trzech życiorysów zgrabną, przejrzystą narrację. I to jego „reżyserowanie” nie jest wcale „zimne”, nie oznacza protekcjonalnego dystansu.

Liu rozumie bowiem, jak trudno przezwyciężyć rodzinne „programowanie” i nie dać się zamknąć w odruchu powtarzania błędów: swoich, swoich znajomych czy swoich rodziców. Jeśli kino dokumentalne wyrasta z odruchu empatii – a przecież wyrasta – to młody reżyser zbliża się tu do dokumentalnego ideału. I przypomina, że lekarstwem na cierpienie – oprócz deskorolki – bywa też kamera.

 

Czytaj również:

Tony Hawk. 50-latek na deskorolce
i
fot. Wojtek Antonow
Doznania

Tony Hawk. 50-latek na deskorolce

Wojtek Antonów

Tony dorastał w słonecznej Kalifornii, a blisko jego domu w San Diego znajdował się dziś nieistniejący już, wtedy kultowy, Oasis Skatepark. Zarażony bakcylem jazdy na desce zaczął pojawiać się tam codziennie i wkrótce stał się znany jako „cudowny dzieciak”, który na deskorolce jeździ lepiej niż ktokolwiek w okolicy. W wieku 12 lat wygrywał wszystkie stanowe zawody, a w 1974 r., mając zaledwie 14 lat, podpisał swój pierwszy zawodowy kontrakt.

Dwa lata później został oficjalnie uznany za najlepszego na świecie deskorolkowca startującego w zawodach. Idąc dalej w podsumowaniach: jako 25-latek Tony Hawk miał na koncie starty w 103 profesjonalnych zawodach, z których wygrał 73. Przez 12 lat z rzędu był mistrzem świata w jeździe na half-pipie.

Czytaj dalej