Romeo i Julia z jerozolimskiego sztetlu
Przemyślenia

Romeo i Julia z jerozolimskiego sztetlu

Miłada Jędrysik
Czyta się 4 minuty

Shtisel to opowieść na czasy, w których próby przywrócenia dawnych restrykcyjnych norm społecznych zwykle kończą się źle. W izraelski serial o nieszczęśliwej miłości wkręciła się – ku swemu wielkiemu zdumieniu Miłada Jędrysik.

Oni się kochają, ale przeciwko ich związkowi są obie rodziny. Brzmi znajomo, ale to nie jest historia zwaśnionych rodów. Rody nie miałyby nic przeciwko, ale takie małżeństwo po prostu nie spodobałoby się tam, na górze. Bo on jeszcze nie ma trzydziestki, a ona jest 10 lat starsza i pochowała dwóch mężów. W ortodoksyjnej żydowskiej społeczności zamieszkującej Geulę, dzielnicę Jerozolimy, małżeństwa muszą zostać skomponowane tak, żeby miały jak największe szanse na harmonijne trwanie. Skomponowane – bo zadanie dobrania męża i żony należy do swata lub swatki. To zbyt poważna sprawa, żeby pozostawić ją romantycznym złudzeniom młodych. No więc on, Akiwa, grany przez błękitnookiego Michaela Aloniego, zakochuje się w Eliszewie (w tej roli filmowa gwiazda Ajjelet Zurer). To dwoje pięknych izraelskiego kina, a tu on chowa się za pejsami, rzadką brodą i tym śmiesznym, za małym (zapewne tylko z naszego punktu widzenia, pannom z Geuli się to podoba) kapeluszem, ona pod sztywną peruką i spódnicami ledwo ponad kostkę. Czy dalej są piękni? Oczywiście. Tam nie ma niepięknych postaci – owdowiały ojciec Akiwy rabin Szulem, ze swoim wielkim brzuszyskiem i okruszkami jedzenia w rozłożystej brodzie, jego trochę za tłusty syn Cwi Arie, emablowane przez Szulema w celach gastronomicznych 60-latki w czepkach nietwarzowych tak bardzo, że aż boli; oni wszyscy jakoś rozczulają. Przy czym nie jest to rozczulenie tkliwe i łzawe. „Tam jest takie ciepełko” – powiedziała kiedyś przyjaciółka o pewnej znajomej rodzinie. W tym serialu jest właśnie takie ciepełko. Pewnie dlatego, że oni wszyscy – Akiwa, jego bracia, siostry, wujkowie, babcia – to dobrzy ludzie. Zwykli ludzie.

Świat Geuli, mimo swoich drakońskich z naszego punktu widzenia zakazów, nie jest straszny, jest właśnie dobrotliwy, i znowu – wcale nie sentymentalny ani łatwy. Dzieją się tu rzeczy dramatyczne – ojcowie rodziny golą brody i pejsy, angażując się w romans z sziksą, nastoletnie córki wbrew woli rodziców poślubiają nastoletnich uciekinierów z domu. A jednak wszystko się jakoś prostuje – z Bożą pomocą, jak zwykli powtarzać bohaterowie w co drugim zdaniu. W surowe reguły wpisany jest i szacunek do drugiego, i próba takiego ułożenia stosunków społecznych, żeby każdy członek społeczności miał w niej swoje miejsce i mógł liczyć na wsparcie.

Piękna to bajka, ale potrzebna. Opowieść o świecie, który ma sens.

Ktoś powiedział, że to takie izraelskie Ranczo. No może, ale bardziej. Próbuję sobie wyobrazić, jak przeciętny polski widz Netfliksa zareagowałby na serial o moherowych babciach. I to nie jest jeszcze adekwatne porównanie, bo moherową babcię w bliższej lub dalszej rodzinie ma mniej więcej każdy. A społeczność charedim żyje w izolacji od reszty Izraela – odrzucający idee syjonistyczne ortodoksi nie odbywają służby wojskowej, nie dzieląc wspólnego formacyjnego doświadczenia z całą resztą Izraelczyków obojga płci. Rzadko zapuszczają się do „zepsutych” dzielnic. Izraelscy recenzenci Shtisela podkreślają zwykle, że nie przepadają za charedim i że bardzo niewiele o nich wiedzą. A jednak Izrael zwariował na punkcie serialu i podobno w modnych knajpach w Tel Awiwie można teraz usłyszeć powiedzonka w jidysz, bo tym językiem posługują się starsi bohaterowie w codziennych rozmowach.

Niepozorny serial o ortodoksach z Geuli zdobył najpierw przebojem Izrael, gdzie był oglądany przez świeckich Izraelczyków, ale też (jak donoszą miejscowe media) przez nieposiadających telewizorów charedim. Podobno w ortodoksyjnej gazecie ukazało się nawet ogłoszenie o zaręczynach Akiwy – najwyraźniej ktoś bardzo przejął się losem bohaterów.

Zdobył też uznanie krytyków, bo Shtisel to nie jednowymiarowa opowieść o tym, jak sztywne normy społeczne duszą jednostkę i nie pozwalają jej realizować własnych pragnień. Akiwa ma problem nie tylko z wyborem narzeczonej – jego malarski talent, zauważony przez krytyków, marszandów i sponsorów po drugiej stronie, budzi oburzenie i przerażenie swoich i zmusza go do trudnych decyzji. Ale dla scenarzystów wcale nie jest oczywiste, która szala powinna w jego życiu przeważyć.

To opowieść dobra na czasy, kiedy poza Geulą, Mea Szearim, Dżuddą i Rijadem restrykcyjne normy społeczne uległy erozji i ewolucji, a próby ich przywrócenia owocują groteskowym okrucieństwem Państwa Islamskiego czy afgańskich talibów. W dobrotliwym świecie jerozolimskiego sztetlu łamiący boskie nakazy ryzykują tylko wykluczenie ze społeczności – ryzyko, na które ostatecznie nikt z bohaterów się nie decyduje. Paradoksalnie jest to więc pochwała umiarkowania, rozsądku i empatii.

Polskiemu widzowi Shtisel może przynieść jeszcze jedno małe wzruszenie – i nie, nie chodzi o jidysz, język, który przed niespełna wiekiem rozbrzmiewał na ulicach w tej części Europy, i nie o te czarne chałaty, które na tych ulicach można było spotkać. Ortodoksyjne społeczności w Izraelu nie są zamożne – dużo dzieci (rabin Szulem żali się, że ma do spłacenia sześć kredytów hipotecznych), mało pracy, a w ogóle ideałem nie jest praca, tylko pobożne studia nad Słowem Bożym. Shtiselowie i ich sąsiedzi żyją więc w mieszkaniach małych jak w PRL-owskich blokach, a ponieważ generalnie odrzucają nowoczesność, ich meblościanki wyglądają też jak te z PRL-u, a stary sprzęt grający jak nasz z najntisów. Pewnie też stąd to ciepełko.

 

Czytaj również:

Dzisiaj nie umiera nigdy
Przemyślenia

Dzisiaj nie umiera nigdy

Dariusz Kuźma

Mimo że twórcy seriali licytują się nieustannie na mniej lub bardziej abstrakcyjne i absurdalne pomysły, by przyciągać uwagę widza rozpuszczonego obfitością dostępnej na rynku jakości, istnieje niewiele projektów, w których główna bohaterka ginie w ciągu pierwszych 10 minut pierwszego odcinka. Nie wspominając już o takich, w których zmarła wraca do świata żywych nie jako poszukujący odkupienia duch, żądna krwi zjawa czy sarkastyczna pomagierka ponurego żniwiarza, lecz jako oddychająca i klnąca jak natchniony szewc kobieta z krwi i kości. Już więc na starcie stworzony dla Netflixa przez Natashę Lyonne, Leslye Headland i Amy Poehler serial Russian Doll punktuję za kreatywność i fabularną odwagę.

Tym bardziej, że rzeczona protagonistka Nadia (w tej roli Lyonne) jest do tego osobą nieuprzejmą, nieuważną i nierozgarniętą. To nielicząca się z nikim i niczym, irytująca nowojorska hipsterka, która uwielbieniem do używek i cynicznym podejściem do świata spycha demony dzieciństwa na rubieże świadomości. Jak nietrudno się więc domyślić, właśnie wokół wydobywania mentalnego brudu oscyluje scenariuszowy kręgosłup Russian Doll, którego tytuł nawiązuje do cylindrycznych matrioszek skrywających wiele pomniejszonych wersji samych siebie. No dobrze, ale co z tym nagłym zgonem? Otóż Nadia wychodzi z przypadkowo poznanym intelektualistą z własnej imprezy urodzinowej, na której wszyscy złośliwie przypominają jej, że ma już 36 lat, by jakiś czas później wpaść pod koła taksówki i… ocknąć się sekundę później na tej samej imprezie, na której wszyscy wciąż robią wszystko, by wkurzyć rozgoryczoną 36-latkę.

Czytaj dalej