Porozmawiaj ze sobą Porozmawiaj ze sobą
Przemyślenia

Porozmawiaj ze sobą

Jakub Popielecki
Czyta się 3 minuty

W karierze większości artystów przychodzi taki moment, że stają się klasykami samych siebie. W zwierciadle ich sztuki zaczyna odbijać się wówczas nie tyle ich życie, ile ich dorobek. Ruszają dyskusje ze sobą i tworzą dzieła-przypisy do autobiografii. Filmowcy kręcą wówczas filmy zrodzone z własnych filmografii, w których na pierwszy plan wychodzą autor i jego indywidualny styl. Takie zapętlenie kariery jest zazwyczaj wyrazem wkraczania w smugę cienia: twórca patrzy za siebie, lamentując nad tym, co minęło, ale też szukając ponownie iskry natchnienia. Jest to więc rodzaj artystycznego zaklęcia: wracasz do swojego bólu, by odnaleźć na nowo dawny blask.

Filmowym wzorcem z Sèvres jest tu oczywiście Federico Fellini. Nic zatem dziwnego, że Ból i blask to trochę Osiem i pół, a trochę Amarcord. Pedro Almodóvar zarówno przepracowuje twórczy kryzys (niczym Fellini w pierwszym z tych filmów), jak i cofa się do dzieciństwa, do korzeni swoich obsesji i twórczych impulsów (podobnie jak Fellini w drugim). Antonio Banderas gra więc nie tylko Salvadora Mallo, ale też trochę samego Almodóvara: cenionego na świecie filmowca-homoseksualistę z charakterystycznie nastroszonym włosem. Reżyser podpisany pod Bólem i blaskiem co najmniej od kilku lat nie nakręcił nic ciekawego. Ten z filmu przędzie jeszcze gorzej: popadł w twórczy letarg i w ogóle nie kręci. Podobieństwo? Absolutnie nieprzypadkowe.

I chociaż na papierze wygląda to, jak seans egzaltowanego użalania się nad sobą, na ekranie efekt jest zupełnie inny. Almodóvar snuje swoją opowieść bardzo spokojnie, z iście mistrzowską manierą kogoś, kto nic nie musi. Z namaszczeniem, ale też nienachalnymi przebłyskami humoru. Świat przedstawiony jest światem na pierwszy rzut oka almodóvarowskim (zwłaszcza krzykliwe mieszkanie Salvadora), tu i tam odzywają się echa poprzednich filmów twórcy. Jednak ta autotematyczność nie epatuje, jest ona całkowicie naturalna. Reżyser nie próbuje grzać się w świetle dawnych sukcesów, raczej rozkłada ręce w geście mówiącym: „ten film wygląda tak, bo taki jestem ja”. I to gest tyleż twórczej bezradności, co twórczej siły.

Kluczowy jest tu wątek matki, granej przez dwie muzy Almodóvara: Penélope Cruz i Julietę Serrano. Reżyser inscenizuje coś w rodzaju rozliczenia, przeprosin. Oddając hołd kobiecie, która go urodziła i wychowała, przyznaje się zarazem do porażki: nie mógł być dla niej lepszy, bo wybrał bycie sobą. I choć stracił na tym jako syn, to zyskał jako artysta. Teraz jednak zwraca jej honor, domykając karmiczną pętlę długów oraz zależności. Daje też przewrotny prezent jednemu ze swoich ulubionych aktorów: grając niby-Almodóvara, Banderas może znowu rozwinąć aktorskie skrzydła.

Relacja między reżyserem a postacią, graną przez aktora, reprezentowana jest tu zresztą na wielu poziomach. Jeden z głównych wątków dotyczy kolejnego kółka zależności. Salvador wraca do porzuconego przed laty aktora. Ten z kolei inscenizuje oparte na opowiadaniu reżysera przedstawienie. Na widowni pojawia się zaś mężczyzna, który zainspirował Salvadora do napisania tekstu. Życie wraca jako sztuka, a potem staje się na powrót życiem. Zarówno Almodóvar przegląda się tu w Banderasie, jak i Banderas w Almodóvarze, by odnaleźć nowego siebie: wycofanego, posępnego, obolałego. Nieprzypadkowo powraca zatem wątek coraz bardziej ułomnego ciała oraz poszukiwania ulgi w cierpieniu. Zdesperowany Salvador flirtuje z narkotykowym uzależnieniem, ale Almodóvar wybiera powrót do innego nałogu: kina. Takiego kina, w którego ramach inscenizuje swój ból, by go przemóc. Jeśli sukces terapii mierzyć jakością filmu, to chyba się udało.

 

Czytaj również:

Z deszczu pod rynnę Z deszczu pod rynnę
Przemyślenia

Z deszczu pod rynnę

Jakub Popielecki

Woody’ego Allena oglądamy, by doświadczyć „woodyallenowości”. Z filmu na film tropimy zawartość Allena w Allenie: zabawa polega na delikatnym napięciu między powtórzeniem tematu a wariacją. Czarne plansze czołówek i Nowy Jork są wciąż te same, ale Allenowski bohater neurotyk raz ma twarz Owena Wilsona, raz Josha Brolina, a raz samego Allena. Zbrodnie i wykroczenia (1989), Wszystko gra (2005) i Nieracjonalny mężczyzna (2015) to z grubsza ta sama historia, ale opowiedziana na trzy różne sposoby. Ma to i wady, i zalety: bo kiedy amplituda jest tak mała, każdy niuans zaczyna się liczyć. W przypadku W deszczowy dzień w Nowym Jorku – jednak na niekorzyść.

Fabuła jest tu pretekstowa: oto para bogatych studentów wybiera się na weekend do tytułowego miasta, gdzie na skutek rozmaitych interpersonalnych zawirowań ich związek zostaje wystawiony na próbę. Ważniejsza od samej historii jest pokoleniowa roszada. Allen obraca się w tym samym co zawsze środowisku bogatej inteligencji, ale swoje markowe neurozy zrzuca tym razem na barki czterokrotnie młodszych od siebie ludzi. Przecież Timothée Chalamet, Elle Fanning i Selena Gomez nawet łącznie wciąż mają mniej lat niż reżyser, a ich bohaterowie mogliby – przynajmniej metrykalnie – być wnukami Alvy’ego Singera i Annie Hall. Nic nowego – powie ktoś – w końcu twórca regularnie odmładza swoją obsadę. Ta drobna wariacja robi jednak kolosalną różnicę.

Czytaj dalej