Finał Wielkich kłamstewek, który pokazano w HBO w minioną niedzielę, wywołał lawinę komentarzy w mediach społecznościowych. Trudno się dziwić. To jeden z najlepszych seriali ostatnich lat. Nie tylko znakomicie nakręcony i zagrany, lecz także otwarcie dotykający wielu ważnych społecznych problemów, przede wszystkim męskiej przemocy wobec kobiet. Jest to więc produkcja w najlepszym tego słowa znaczeniu zaangażowana.
W najlepszym, bo nieoperująca formułą moralitetu, a zarazem politycznie wyrazista. Nazywająca po imieniu patologię, ale ukazująca też złożone kulturowo-obyczajowe zależności tę patologię warunkujące. To wszystko sprawia, że choć, nazwijmy to, społeczny wydźwięk Wielkich kłamstewek jest klarowny i jednoznaczny, daleko im przy tym do zerojedynkowych diagnoz, a na dylematy moralne i etyczne, wobec których stają widzowie finałowego odcinka, twórcy serialu nie podsuwają wcale łatwych i oczywistych rozwiązań.
Na coś innego chciałbym jednak zwrócić tutaj uwagę. Nie tyle na głębokie mechanizmy przemocy tkwiące w patriarchalnie skonfigurowanej kulturze, ile raczej na pewną bardziej ogólną strukturę, w tym akurat serialu doskonale zaprezentowaną.
A mianowicie – na potęgę fasady. Oto oglądane z zewnątrz życie mieszkanek i mieszkańców kalifornijskiego Monterey jest życiem doskonałym i harmonijnym. Wszyscy są piękni i (relatywnie) młodzi, pieniędzy im nie brakuje, dzieci chodzą do znakomitych szkół, w spotkaniach towarzyskich biorą udział szczęśliwe pary małżeńskie, które – po wieczorach pełnych inteligentnych rozmów i drogocennych trunków – roześmiane wsiadają do najnowszych modeli aut i odjeżdżają do swoich ekskluzywnych willi, z których rozciąga się bajeczny widok na plażę, ocean i skały.
I dopiero, kiedy przekraczają zdobione drzwi tych willi, uwalniają się demony. Ktoś topi melancholię w kolejnych kieliszkach wina, ktoś tłumi długo skrywane poczucie żalu i krzywdy, ktoś potajemnie kontaktuje się z kochankiem albo kochanką, ktoś poniża i tłamsi innego, ktoś pada ofiarą przemocy, ktoś staje się przemocy sprawcą.
Ale możemy to zobaczyć dopiero dzięki filmowej kamerze, która niczym oko podglądacza obserwuje to, co jest na co dzień starannie opakowane i błyszczące. Ukryte za fasadą. Fasadą instytucji, życia społecznego, takich czy innych ról odgrywanych wewnątrz wspólnoty. To wszystko, kiedy tylko spojrzymy nań z perspektywy tego, co na co dzień niewidoczne, okazuje się fikcją, nierzeczywistością, rodzajem gry, którą podejmujemy z innymi – ale także z samymi sobą.
Bo przecież, jak pisał James Hillman, zmarły w 2011 roku amerykański psycholog i filozof: „Między wierszami każdej biografii oraz w zmarszczkach wyrzeźbionych na każdej twarzy możemy wyczytać walkę z alkoholem, zmagania z doprowadzającą do samobójstwa rozpaczą, z przerażającym lękiem, z pożądliwymi seksualnymi obsesjami, okrucieństwami brutalnej fizycznej konfrontacji, tajemnymi halucynacjami lub paranoicznym spirytualizmem” (przeł. Jerzy Korpanty).
No właśnie, między wierszami każdej biografii… Ale tylko niektóre z takich biografii potrafimy zobaczyć na własne oczy gdzie indziej niż w naszym własnym doświadczeniu. Znaczny obszar rzeczywistości, w której funkcjonujemy, zbudowany jest na zasadzie odniesienia do wzorców tyleż idealnych, ile nieprawdziwych. A ponieważ stykamy się z nimi i podlegamy ich normatywnej mocy od najmłodszych lat – za wszelką cenę, płacąc czasami ogromne koszta, próbujemy się w nie wpisać i zaprezentować innym oraz sobie zgodnie z modelem, który wyznaczają.
Jak zatem wyglądałby współczesny kapitalizm, gdybyśmy go oglądali z perspektywy oddziałów leczenia depresji, ośrodków pomocy społecznej albo psychiatrycznych bądź terapeutycznych gabinetów, które odwiedzają ludzie wewnętrznie wypaleni, zniszczeni, eksploatowani przez wiele lat? Jak wyglądałaby instytucja rodziny, gdybyśmy spojrzeli na nią z perspektywy pracownika pogotowia opiekuńczego, telefonicznej pomocy dla ofiar przemocy albo sędziego sądu rodzinnego? Jak wyglądałyby zapewnienia o tym, że „wystarczy chcieć” albo że „każdy ma swoją szansę, musi ją tylko wykorzystać”, z perspektywy tych, którzy bardzo chcieli, ale nie dostali, albo tych, którzy nigdy nie mieli w życiu żadnej szansy bądź też tę szansę im odebrano?
Można powiedzieć – to margines. Zjawiska poboczne, wyjątki od reguł, anomalie w systemie. Otóż takie seriale, jak Wielkie kłamstewka pokazują dobitnie, że to nieprawda. Żaden margines, żadna anomalia. Przeciwnie – integralna część.
I nie chodzi wcale o to, żeby z jednostronnego, prymitywnego optymizmu popaść w jednostronny, prymitywny pesymizm. Chodzi jedynie o to, żeby uzupełnić ten wybrakowany obraz i wpuścić w główny nurt to wszystko, co on sam odesłał na margines po to właśnie, żeby ukryć kawałek swojego nader szpetnego oblicza.
Może będziemy z tego powodu mniej zadowoleni, może zmieni się nasza percepcja świata, a także samych siebie – to z pewnością niełatwe wyzwanie – ale za to także nasze własne życie stanie się być może odrobinę mniej bolesne. I co najważniejsze – nie będziemy już musieli tego za wszelką cenę ukrywać. Przed sobą i przed innymi. A wtedy – tak czy inaczej – łatwiej będzie sobie z każdym bólem poradzić.