Pozwól rzece płynąć
Przemyślenia

Pozwól rzece płynąć

Jan Błaszczak
Czyta się 2 minuty

Bez Komedy i bez rapowania EABS badają DNA polskiego jazzu, starając się wskrzesić jego lirycznego, melancholijnego ducha. 

Niewielu polskich premier wyglądałem w tym roku z takim zaciekawieniem jak Slavic Spirits. Nie byłem chyba w tym zainteresowaniu odosobniony, ponieważ fantazjowanie o drugim studyjnym albumie było de facto wpisane w odbiór debiutu EABS. Mam poczucie, że puentę niemal każdej rozmowy na temat Repetitions (Letters to Krzysztof Komeda) stanowiły dywagacje o losie septetu, gdy zabraknie w nim tytułowego pianisty. Przy czym na dalszy plan schodził fakt, że cytowane przez wrocławian mniej znane tematy stanowiły zazwyczaj ledwie punkt wyjścia do prezentacji autorskich pomysłów. W rezultacie klasyczny „test drugiej płyty” był dla EABS czymś więcej, mianowicie prawdziwym egzaminem dojrzałości.

EABS najwidoczniej nie czuli tej presji, ponieważ postanowili sobie ten test utrudnić. Na Slavic Spirits odsłaniają się bowiem podwójnie: zrezygnowali nie tylko z Komedowskich cytatów, lecz także z najbardziej oczywistych hiphopowych naleciałości. Mam zaś wrażenie, że obecność tych ostatnich zbijała z tropu jazzowych krytyków, którzy nierzadko rap znają jedynie z ostatniej płyty Milesa. Drugi album EABS podobnej konfuzji nie wywoła. Wręcz przeciwnie – nie tylko zawarta na nim muzyka, ale również towarzysząca mu mitologia aż się proszą o postawienie Slavic Spirits na jednej półce z klasykami Polish Jazzu. Mimo dużej sympatii do tego albumu, postawiłbym go jednak półkę niżej.

Nie zmienia to faktu, że wrocławianom udało się na Slavic Spirits bardzo wiele. Można się o tym przekonać, konfrontując ich płytę z towarzyszącym jej esejem. Napisany przez menedżera zespołu tekst świadczy o erudycji, a także nakładzie pracy autora, ale gubi rytm i mąci przekaz za sprawą wielowątkowości, słabej redakcji oraz problemów z prowadzeniem narracji. Tam, gdzie kuleje esej, błyszczy zespół. Jego siłą jest właśnie budowanie narracji. Pełne wyczucia dozowanie energii, gdzie ważniejszą kwestią staje się relacja między kolejnymi tematami niż jednostkowe popisy (choć niewątpliwie warto tu odnotować świetne solo Tenderloniousa w Leszy).

Jak już wspomniałem, EABS zrezygnowali z rapowanych wersów, wciąż jednak przemycają swoje okołohiphopowe sympatie. Ciepły, pulsujący bas Pawła Stachowiaka (Przywitanie Słońca) wciąż ma w sobie funk rodem z Zachodniego Wybrzeża. Idąc dalej, wrocławianie powołują się na fascynacje Kurylewicza, Niemena czy Namysłowskiego muzyką tradycyjną i niewątpliwie są one słyszalne (np. otwarcie Południcy), ale początek Leszy przypomina mi bardziej brzmienie kanadyjskiego BadBadNotGood. Przy czym elementy te koegzystują ze sobą, płynnie w siebie przechodzą. I służą nadrzędnemu celowi: konkretnej opowieści, emocjom, energii. „Pozwól rzece płynąć” – pisał Michał Cichy i tytuł jego książki dobrze współgra z moimi odczuciami wobec drugiego albumu EABS.

By rozwiać wątpliwości z pierwszego akapitu, muszę napisać, że EABS udało się oddać „dwa równe skoki”. A nawet podnieść sobie poprzeczkę dzięki organicznej wręcz współpracy oktetu i wspaniałemu brzmieniu kompozycji, które choć zaprawione liryzmem i nostalgią wielkich poprzedników, unikają pułapki retro. Jeśli natomiast brakuje mi czegoś na Slavic Spirits, to większego upustu kreatywności, odrobiny ryzyka, wyzwania. Ich niedobór w połączeniu z lirycznymi tematami instrumentów dętych momentami niebezpiecznie podnosi zwartość cukru w cukrze (Powitanie Słońca). Jednak tak jak patronujący albumowi Światowid i jazz ma wiele obliczy. I w tym, które spogląda w stronę emocji, nastroju i melodii, naprawdę trudno o więcej.
 

Czytaj również:

Dream pop i drop
Doznania

Dream pop i drop

Jan Błaszczak

Za każdym razem, gdy porównujesz bezbarwną electropopową wokalistkę z północy do Björk, umiera jeden maskonur. O krążku A Different Kind of Human (Step 2) Aurory pisze Jan Błaszczak.

Ze względu na codzienne obowiązki w ostatnim czasie częściej bywam na festiwalach filmowych niż na muzycznych. Aby całkiem nie zerwać ze starymi przyzwyczajeniami, w programie tychże imprez chętnie zaznaczam sobie dokumenty poświęcone kompozytorom, instrumentalistom i gwiazdom popkultury. Jest co oglądać, bo dokumentów muzycznych powstaje co niemiara. Niektóre budują pomniki, inne ratują od zapomnienia, kolejne służą wytwórniom do wypromowania przyszłej gwiazdy. Podczas ostatniego Krakowskiego Festiwalu Filmowego widziałem trzy takie filmy: dobry, średni i najpewniej zły (zostawiam sobie margines na pomyłkę, bo nie dotrwałem do końca). Choć moja selekcja mogła być bardziej udana, nie wpadłbym na to, by zamiast któregokolwiek z tych tytułów wybrać się na dokument, który wygrał konkurs na najlepszy film muzyczny.

Czytaj dalej