Stach Szabłowski opowiada o artystce, która zrobiła na nas, redakcji „Przekroju”, wielkie wrażenie podczas ostatniego biennale w Wenecji. Wrażenie, które utkwiło pod powieką i zostanie tam na zawsze.
Na dobrą sprawę międzynarodową gwiazdą Geta Brătescu stała się dopiero po osiemdziesiątce. To znaczy stałaby się kimś w tym rodzaju, gdyby gwiazdorstwo leżało w jej naturze. Cóż jednak zrobić, skoro Brătescu zawsze ceniła sobie wolność? Mniej więcej dekadę temu globalny świat sztuki najpierw odkrył twórczość rumuńskiej artystki, a następnie oszalał na jej punkcie; potem zainteresowanie już tylko rosło. Ona sama robiła tymczasem to, co czyniła od blisko siedmiu dekad – po prostu pracowała, niestrudzenie, ale z entuzjazmem, aż do ostatniego września, kiedy odeszła w wieku 92 lat.
Pierwszy raz zobaczyłem prace Gety Brătescu w Pałacu encyklopedycznym – na wielkiej wystawie, którą Massimiliano Gioni urządził na biennale w Wenecji w 2013 r. Charyzmatyczny kurator pokazywał wtedy artystów, którzy tworzyliby nawet wówczas, gdyby na świecie nie było żadnych galerii, muzeów, rynku, kolekcjonerów ani kuratorów. Brătescu świetnie wpisywała się w to grono, złożone zarówno z profesjonalistów, jak i amatorów, którzy w życiu nie pokazali publicznie żadnej pracy; uczestników Pałacu encyklopedycznego łączyła potrzeba tworzenia, imperatyw kreacji, niezależny od politycznych okoliczności, uznania, sukcesu bądź jego braku.
Getę Brătescu już wtedy porównywano do Louise Bourgeois, nestorki francuskiej sztuki, która tworzyła od młodości, lecz wielką międzynarodową karierę zaczęła dopiero po sześćdziesiątce. Świat sztuki zawsze kochał młodych artystów, ale czasem okazuje się, że jeszcze ciekawsi są artyści i artystki, którzy młodzi są wiecznie.
„Odkrywanie” Gety Brătescu w drugiej dekadzie XXI w. oznaczało, że jest naprawdę wiele do nadrobienia. Urodzona w 1926 r. artystka pierwszą indywidualną wystawę miała w Bukareszcie zaraz po wojnie, w wieku 21 lat. Później na jakiś czas zniknęła z publicznej sceny. Kiedy w Rumunii wprowadzono – tak jak we wszystkich krajach za żelazną kurtyną – doktrynę realizmu socjalistycznego, Brătescu, wówczas studentka malarstwa, została usunięta z uczelni za burżuazyjne pochodzenie. Do rumuńskiego związku plastyków mogła wstąpić po śmierci Stalina, a przerwane studia dokończyła dopiero w latach 60. Nicolae Ceaușescu mościł się w tym czasie na tronie; w początkach jego rządów atmosfera była stosunkowo liberalna. Dopiero podróż do Chin i Korei Północnej na dobre otworzyła rumuńskiemu politykowi oczy na skalę szacunku, uwielbienia, a także władzy, którą może być obdarzony prawdziwy ojciec narodu. Jak wiadomo, dyktator szedł tropem tej fatalnej inspiracji aż do końca. Brătescu nie przestawała tymczasem pracować.
Na etapie, na którym dzień urodzin wodza stał się oficjalnym świętem państwowym, a jego pies podróżował po Bukareszcie w limuzynie na sygnale, życie rumuńskich artystów, zwłaszcza tych, którzy nie zajmowali się tworzeniem apoteoz dyktatora, nie było łatwe. A jednak, w odróżnieniu od większości twórców z jej pokolenia, Brătescu nigdy nie przedstawiała się jako „ofiara reżimu”. Była dyrektorem artystycznym w piśmie o sztuce „Secolul XX” (czyli „Wiek XX”; po 2000 r. magazyn został przemianowany oczywiście na „Secolul XXI”), które nawet w najgorszych latach dyktatury było w stanie zachować wysoki, nagradzany na międzynarodowych konkursach poziom. No i miała swoją pracownię. W uniwersum Brătescu pracownia znaczy wszystko – jest całym światem. W niej od lat 40. powstawały obrazy, kolaże, tkaniny, wyszywanki, rzeźby, eksperymentalne filmy, fotografie i przede wszystkim rysunki, bo choć twórczość Brătescu była niezwykle gatunkowo różnorodna, to właśnie rysunek artystka uważała za najważniejszą ze sztuk.
Pracownia była scenerią dokumentowanych na fotografiach performance’ów, teatrem wyobraźni, kuźnią mitów, warsztatem, w którym artystka potrafiła tworzyć nowe światy ze skrawków codzienności, strzępków ubrań, kawałków papierów, przypadkowych zdjęć. Te nowe światy zdarzało jej się kreować nawet – dosłownie – z zamkniętymi oczami. Zbiór w ten sposób – na ślepo – stworzonych prac znalazł się w zeszłym roku na biennale w Wenecji, w pawilonie rumuńskim, w którym pod tytułem Objawienia celebrowano twórczość Brătescu. Te i inne „objawienia” artystki doczekały się najróżniejszych interpretacji. Jej twórczość wpisywano w konteksty feministyczne, polityczne, konceptualne, performatywne. Brătescu nie podpisała się pod żadnym z nich, mówiła, że „-izmy” ją nudzą. Była nie tylko wielką plastyczką, ale też wybitną pisarką, jednak zadanie odczytywania swoich prac pozostawiała innym. W ostatnich latach rzadko opuszczała pracownię, podkreślając, że zupełnie tego nie żałuje, bo widziała i doświadczała wszystkiego, czego potrzeba jej do pracy, której poświęcała do końca cały swój czas.
„Pracownia jest przestrzenią wolności, w której istnieje tylko jedno ograniczenie – to, czy potrafisz coś zrobić dobrze. Tajemnica sztuki jest prosta: sztuka to forma” – mówiła. Oczywiście w tej prostej tajemnicy kryje się niezliczona ilość innych tajemnic, ale w świecie sztuki, w którym tak często dyskursu jest więcej niż pracy i formy, podejście Brătescu postulującej, by mniej gadać, a więcej robić, było odświeżające jak powrót do korzeni. Dan Perjovschi, rumuński artysta, który jest wprawdzie znacznie młodszy od Brătescu, ale statusem międzynarodowej gwiazdy cieszy się nieporównanie dłużej od niej, świetnie ujął jej fenomen, zauważając, że „Geta jest jedną z nas, a jednocześnie przewyższyła nas wszystkich”.