Mecenas opowiadał panom o swoim wuju, znanym chirurgu, który miał niegdyś własną klinikę i z tej kliniki czerpał mnóstwo pieniędzy.
Sędzia przytoczył parę nazwisk dawnych lekarzy, posiadaczy kamienic dochodowych. A jedna z tych doktorskich kamienic była narożna i miała sześć pięter.
Rejent powiedział, że pamięta nawet tę narożną kamienicę sławnego ginekologa. Doktor siedział smutny, słuchając opowieści o lekarzach z dawnych lat, i obliczał swoje dochody za wiele godzin pracy w szpitalu.
– Panie doktorze – mówił Profesor Tutka – niech pan nie będzie smutny, słuchając opowieści o dawnych lekarzach. Znałem i ja niegdyś właściciela kliniki, a nawet się z nim przyjaźniłem. Nie zawsze powodziło mu się doskonale, jak wujowi naszego mecenasa i tym innym, o których wspomniał pan sędzia.
Wiele lat temu – mówił dalej – pojechałem w zimie do górskiej miejscowości. Zawsze tam o tej porze był śnieg, a teraz padał deszcz. Lało tak od października, a to już druga połowa stycznia. Hotele, pensjonaty, restauracje opustoszały, więcej tam było kucharzy, kelnerów, sprzątaczek niż gości.
Zima tutaj to sezon „wielki”; zima to narciarze, imprezy sportowe, bale, kuligi; świetne towarzystwo: dyplomacja, dygnitarze, finansjera, poeci, przedstawiciele węgla i stali; wielki zjazd kobiet, nazywanych bez szacunku, ale nie ordynarnie. Teraz w smugach deszczu zjawiało się widmo bankructwa. Dam jeden tylko przykład: znana właścicielka pensjonatu skoczyła z pierwszego piętra swej willi, w tym celu, żeby ponieść śmierć. Podniosły ją, na szczęście żywą, zacne pokojówki, którym od trzech miesięcy nie płaciła. O wypadku tym mówiono szeptem, z prośbą o dyskrecję, bano się bowiem histerii zbiorowej: jeszcze inne zaczną wyskakiwać. Tylko parę małych sensacji w tym rodzaju uprzyjemniało nielicznym gościom pobyt w górach, bo poza tym – deszcz, melancholia, nuda; obliczanie strat, rozpacz!
Spotkałem znajomego rzeźbiarza, który szedł z plecakiem w stronę dworca kolejowego. – „I ty uciekasz?” – zapytałem. – „Nie! Na szczęście otrzymałem zamówienie na portret i jadę do miasta, żeby przywieźć sobie trochę gipsu”. – „Człowieku – powiedziałem – po co masz jechać tak daleko? Znam doskonale właściciela kliniki chirurgicznej, ten na pewno odstąpi ci trochę gipsu”. – „A wiesz – powiedział – nie przyszło mi to na myśl”.
Poszedłem z rzeźbiarzem do chirurga, właściciela kliniki. Zastaliśmy go, grającego w szachy z asystentem. Dwie młode pielęgniarki w tejże sali patrzyły tępo, apatycznie przez okno na krajobraz górski. Krajobrazu górskiego nie widziały, bo zasnuty był mgłą i deszczem. Ale patrzyły.
Przedstawiłem rzeźbiarza i powiedziałem o sprawie. – „Chce pan gipsu? – mówił chirurg – bardzo proszę. Tonę? Dwie? Niech pan bierze! Robi pan portret? Doskonale. Niech żyje sztuka! Radziłbym myśleć i o nagrobkach. Może i dla mnie zaprojektuje pan coś ładnego. Bo nie wiem, czy wytrzymam. Przeszłego roku o tej porze miałem już sto trzydzieści nóg narciarskich w gipsie. Rąk i obojczyków nawet nie liczę. Dzisiaj ani jedno łóżko nie zajęte. A personel, widzi pan, wielki. Te dziewczęta, moje pomocnice, gotowe się wykoleić z bezczynności”. – Chirurg mówił to z humorem „rubasznym”, ale mnie przyszło na myśl jeszcze jedno określenie – humor „wisielczy”.
Pewnego wieczoru zobaczyłem, że pada śnieg. Tak! nie deszcz, ale śnieg. Padał całą noc. Z rana mróz i słońce. Zabarwiło się od górali. Sanie sunęły w stronę stacji kolejowej, bo goście znów przyjadą. W oczach woźniców widoki pięknej przyszłości: wycieczki, kuligi, szaleństwa! A koniki parskają.
Odwiedziłem chirurga, właściciela kliniki. Pielęgniarki krzątały się żwawo, twarze miały sympatyczne, uśmiechnięte, a spojrzenia zalotne. Chirurg wyjął z szafki butelkę najlepszego koniaku. Powiedział: – „Pogoda! już dziś dwóch pierwszych mamy w gipsie”. – W tej chwili wszedł portier i oznajmił: – „telefonowali, że ciężkie złamanie, zaraz przywiozą”. – Żal mi się zrobiło, że bliźniego połamało i cierpi. Nie odczułem, żeby ktoś w klinice tym się, jak ja przejmował, bo pielęgniarki były nadal wesołe, a chirurg nalał mi trzeci kieliszek. Po chwili znów zjawił się portier i zameldował: – „wiozą do nas czwartego”. – Zdawało mi się, że dodał: – „dobra nasza!” – ale nie jestem pewien, może mi się to tylko zdawało. Chirurg znów nalał koniaku, a że był znanym facecjonistą, opowiedział doskonałą dykteryjkę. Sprośna, bo sprośna, ale doskonała! A poza tym świeciło słońce, pielęgniarki wesołe. Sezon nie był stracony!
„Wielebny Robert Walker jeżdżący na łyżwach”, Henry Raeburn, 1784 r./National Gallery of Scotland, Edynburg
Tekst z archiwum, nr 765/1959 r. (pisownia oryginalna).
Więcej historii Profesora Tutki znajdziecie Państwo w naszej kolekcji Opowiadania Profesora Tutki.