…a konkretnie o strasznych skutkach wiary w słowo drukowane (no, może z wyjątkiem „Przekroju”).
Sędzia słyszał dzisiaj urywek rozmowy, z którego wywnioskował, że nie wszyscy wierzą drukowanemu słowu: mianowicie jedna pani zapewniała, że „tak pisało w gazecie”, a druga na to, machnąwszy ręką, powiedziała „i… to, o czym piszą w gazecie…”
Profesor Tutka:
– O prawdziwej wierze w drukowane słowo i ja coś opowiem. Kolega mój, słysząc, że wybieram się na miesiąc do pewnego miasta, dał mi adres solidnego małżeństwa. Będę mógł tam wynająć pokój. Dzieci nie ma, czystość idealna, okna obszernego pokoju wychodzą na ogród. Kolega zapewniał, że będę czuł się tam znakomicie. I rzeczywiście, wszystko, jak mi obiecywał: małżeństwo solidne, dzieci nie ma, czystość idealna, okna obszernego pokoju wychodzą na ogród. Czułem się tam znakomicie.
Pani domu wyglądała surowo, poważnie, dostojnie. Mąż – mniejszy od niej, wątły i przyjemny.
Umówiliśmy się, że śniadania będę jadał razem z państwem. Pani, która przyniosła mi na tacy kawę, powiedziała, że musi wyjść dziś wcześniej i poleciła mężowi, żeby się mną zaopiekował. Pochwaliłem znakomicie i uczciwie zaparzoną kawę, a widząc, że towarzysz mój kawy nie pije, tylko ma na talerzu surowe jarzyny, zapytałem – „a pan tak od rana na surówkach?”.
„Ano – powiedział – witaminy… Przynajmniej zapewniają o tym ludzie, którzy słowa swe drukują. Żona moja powołuje się zawsze na słowo drukowane. Czytała, że kawa jest szkodliwa. Nie wolno mi pić jej, chociaż pachnie tak rozkosznie”.
„Kto wie – powiedziałem – może to i zdrowiej jeść na śniadanie surówki niż podniecać się kofeiną”.
„W związku z surówkami – mówił – opowiem panu, jaki miałem raz sen. Śni mi się, że jestem własnym przodkiem w czasach bardzo odległych; po długim okresie ewolucji jestem już człekokształtny. Skaczę z drzewa na drzewo w poszukiwaniu surówki. A tam dalej siedzi na ziemi wuj, także – człekokształtny, i pociera jeden kawałek drzewa o drugi. »Co wujo robi na tej murawie?« – pytam z wysokości drzewa. »Wydobywam ogień! Upiekę sobie na nim antylopę. Uważaj: od tego ognia, od tej pierwszej pieczeni zaczyna się cywilizacja, w której będę mógł nosić miano – c z ł o w i e k«. Cóż – mówił dalej mój gospodarz – sen, jak sen… nie można odeń wymagać wielkiej ścisłości historycznej, naukowej… Ale kiedy się obudziłem i widzę już przygotowaną na stole surówkę, w pierwszej chwili wydawało mi się, że to jakiś powrót mój do stanu pierwotnego”.
„Proszę pana – powiedziałem – żona pańska postawiła przede mną łaskawie cały dzban doskonałej kawy. Czuję to, że miałby pan ochotę napić się chociaż filiżankę. Chętnie się z panem podzielę”.
„Serdecznie dziękuję, ale zrobić tego nie mogę: byłaby to z mojej strony nieuczciwość, skorzystanie z nieobecności żony i uczynienie czegoś, czego mi nie wolno”.
„A rzeczywiście, przepraszam bardzo, nie przyszło mi to na myśl; nie mogę namawiać nikogo do nieuczciwości”.
„A jednak, proszę pana, byłem kiedyś nieuczciwy, przyznaję. Otóż małżonka moja ma wiele broszur, prac, artykułów, poświęconych nikotynie i mówiących o jej zgubnym działaniu. Kazała mi to przeczytać, abym zrozumiał, dlaczego nie wolno mi więcej włożyć do ust papierosa. Nie paliłem. Ktoś dobry, widząc moją mękę, radził, abym ssał pastylki eukaliptusowe. Ssałem. Ktoś inny pocieszał, że najgorsze to pierwsze trzy miesiące, potem będę się czuł już lepiej. Pocieszałem się.
Ale któregoś dnia, gdy znalazłem w szufladzie pudełko papierosów, widok ten doprowadził mnie prawie że do szału: papierosy zaczęły mnie kusić. Zrozumiałem, co to jest kuszenie. Przypomniał mi się piękny obraz, na którym ponętne a rozwiązłe kobiety kuszą świętego. Święty mógł się oprzeć, ja – nie mogłem: zapaliłem papierosa, otworzyłem drzwiczki od pieca. Piec ciągnął doskonale, co dmuchnę, to dym znika. Między mną a piecem nastąpiło jakieś przyjazne porozumienie: byliśmy jak dwa stare hultaje o duszy dziecka; bo to na wpół zabawa, na wpół przestępstwo, można się było jeszcze w tym doszukać złośliwej przekory wobec zbyt surowych pedagogów.
Któregoś dnia dym, który puściłem do pieca, wrócił na pokój. »Co to znaczy, przyjacielu?« Piec nie odpowiadał: po prostu go »zatkało«.
Przyszła z miasta żona. Stanęła na środku pokoju i poruszyła nozdrzami. Nie powiedziała ani słowa. Bo moja żona jest osobą wysoce kulturalną i nikt nie słyszał jeszcze, aby mi zrobiła głośną awanturę. Czułem się upokorzony; człowiek nie tyle wstydzi się tego, że postąpił nieuczciwie, ile że dał się na nieuczciwości przyłapać. Żona przyniosła mi z biblioteczki książkę pod tytułem: Ćwiczenia przy wyrabianiu sobie silnej woli. Położyła w milczeniu przede mną książkę, wskazując palcem motto w niej zamieszczone: »Człowiek bez silnej woli jest jako liść opadły, miotany lada wiatru powiewem«. Wstydziłem się bardzo, że jestem jako liść opadły. I postanowiłem więcej nie ulegać pokusom: nie palę, kawy prawdziwej nie piję”.
„Oczywiście – powiedziałem – nie używa pan i napojów wyskokowych. Mają one również, jak to mówią, »złą prasę«. Wiele druków jest poświęconych sprawie spożycia alkoholu”.
„Tak, proszę pana, nie piję. Tylko raz… Był to jubileusz kolegi, czterdzieści lat pracy, zebranie przeciągnęło się do północy. A potem wstąpiliśmy z jubilatem na taki kieliszek nieoficjalny, serdeczny, koleżeński. Potem ktoś kogoś odwoził do domu, dorożka była pijana, myliły się adresy i już świtało.
Gdy wróciłem, żona cierpliwie czekała za stołem. Zacząłem mówić o tym, jak pięknie do jubilata przemówił nasz prezes, jak podkreślał czterdzieści lat nieskazitelnej pracy, a wszyscy mieli łzy w oczach. Żona cierpliwie słuchała. Wcale nie widać było wzruszenia z tego powodu, że kolega ma poza sobą czterdzieści lat nieskazitelnej pracy. Wreszcie zapytała: »skończyłeś?« Mógłbym jeszcze mówić dalej, ale wobec takiego zapytania powiedziałem: »skończyłem«.
Żona wstała od stołu, podeszła do biblioteczki, otworzyła książkę z obrazkami i pokazała mi wizerunek nerki. Kazała przeczytać, co jest pod obrazkiem napisane. Przeczytałem: »nerka alkoholika«. A potem przerzuciła parę kartek i pokazała mi fotografię dziecka o twarzy kretyna. »Przeczytaj« – powiedziała. Przeczytałem: »dziecko alkoholika!«. »Przepraszam cię – powiedziałem – ale nie wiem, czemu to mi pokazujesz? Przecież my nie mamy… ja nie mam dziecka«. – »Ale masz nerki!« – powiedziała już z wyraźnym gniewem”.
– Proszę panów – mówił Profesor Tutka – w domu tym był prawdziwy kult drukowanego słowa, wiara w słowo drukowane.
– My tutaj – powiedział sędzia – widzimy tę wiarę tylko ze strony pani. Bo z tego, co opowiedział panu mąż jej podczas śniadania, widzimy w nim niedowiarka.
– Nie, panie sędzio, nie nazwałbym go niedowiarkiem. Mąż wierzył na pewno, że to, co podają ludzie piszący o kofeinie, nikotynie i alkoholu, jest prawdą. Wierzył również drukom, gdy mówiły o wielkim znaczeniu surówki. Uważał, iż autorzy druków, to ludzie światli a szlachetni, gdyż chcą się swym światłem podzielić z maluczkimi. A to, że karmiony codziennie surówką, miał sen o wuju, który chce przyrządzić sobie comber z rożna, albo że nie mógł oprzeć się pokusie wypalenia papierosa, czy też zbyt długo w nocy czcił jubilata, no… to są może pewne odchylenia, odstępstwa, może nawet grzechy, ale to jeszcze nas nie upoważnia do posądzania go o brak wiary w słowo drukowane.
Tekst pochodzi z numeru 815/1960 r. (pisownia oryginalna), a możecie Państwo przeczytać go w naszym cyfrowym archiwum.