We wsi uchodził za odmieńca. Grywał na skrzypcach dziwaczne melodie, spał po stajniach i chlewach, miał w zwyczaju błogosławić nowo narodzone dzieci. No i tworzył gnotki, drewniane rzeźby aniołów i świętych. Nazywał się Karol Wójciak, lecz bardziej jest znany jako Heródek.
Był początek XX w. Mały Karol miał już 8 lat. Z tej okazji dostał od ojca pierwsze w życiu długie spodnie i marynarkę. Był pastuszkiem, całe dnie spędzał na łące. Blisko natury. Ubrania, zniszczone i w ciemnym kolorze, wydawały mu się zbyt ponure. Wyciął więc w nich dziurki, do których wetknął polne kwiaty. Teraz mógł je nosić. Ojciec wyrzucił go za to z domu. Heródek został pachołkiem i pastuchem krów w gospodarstwie bogatszych krewnych. Od tej pory zmieniał pracodawców jeszcze dwa razy, u każdych mieszkając po kilkanaście lat, ale nigdy z nimi w domu. Miał swój kąt w stajni, chlewie, w jakiejś przybudówce na narzędzia. Dopiero dwa lata przed śmiercią ostatni gospodarze wzięli go do swojej izby, gdzie spał na podwyrcu, czyli wysuwanej spod wysokiego łóżka szufladzie. Czy decyzja gazdów była podyktowana sędziwym wiekiem Heródka? A może jego nagłą popularnością, która wybuchła w 1967 r. po artykule w „Przekroju”? Może nie wypadało, aby Piotr Skrzynecki czy Marian Eile, którzy specjalnie z Krakowa przyjeżdżali po jego rzeźby, widzieli, w jakich żyje warunkach?
Najlepiej rozumiały go dzieci
Mówił niewyraźnie. Prawdopodobnie przez wrodzoną wadę wymowy. Ale może trudno było go zrozumieć też dlatego, że jego gwara była gwarą z naleciałościami jeszcze sprzed pierwszej wojny światowej – z dodatkiem madziaryzmów i słowacyzmów. Urodził się w 1892 r. na Orawie, we wsi Lipnica Wielka. W tym czasie Orawa należała do Austro-Węgier i w regionie wciąż silne były wpływy węgierskie i słowackie. Do Polski część ziem Orawy i Spiszu weszła w lipcu 1920 r. na mocy decyzji Konferencji Ambasadorów. Jednak cała Lipnica znalazła się w granicach państwa polskiego dopiero w 1924 r., po wymianie ziem z Czechosłowacją.
zdjęcie: Roman Reinfuss, ze zbiorów Muzeum Etnograficznego im. Seweryna Udzieli w Krakowie
„Kontakt z badanym utrudniała jego bełkotliwa, starcza mowa. Najlepiej rozumiały go dzieci, toteż w trakcie badania używałam ich jako tłumaczy” – relacjonuje Bożena Kłobuszowska w swoim artykule o Heródku z 1972 r. Z wykształcenia psycholożka, z zamiłowania etnografka Kłobuszowska pod koniec lat 60. przyjeżdżała do Lipnicy parokrotnie, za każdym razem spędzając z Heródkiem wiele godzin. Uznała, że aby zrozumieć jego twórczość, należy najpierw poznać biografię. Robiła mu nawet testy psychologiczne, które wykazały lekką ociężałość umysłową. Ale Heródek był już wtedy w podeszłym wieku, miał za sobą poważną chorobę tarczycy i trudy ciężkiego życia pastucha. Zresztą ta ociężałość nigdy nie została jednoznacznie potwierdzona, ludzie we wsi różnie go postrzegali. Testy Kłobuszowskiej wykazały jeszcze, że miał świetną pamięć. Jednak o swoim dzieciństwie mówił niechętnie. Widocznie nie były to dobre wspomnienia.
Patyki i korzenie
Pochodził z jednej z najbiedniejszych rodzin w Lipnicy, z zaniedbanego, prymitywnego gospodarstwa. Druga żona jego dziadka była z domu Heródzina. Musiała mieć silną osobowość, domyśla się Kłobuszowska, skoro od jej imienia cały ród Wójciaków nosił ten przydomek. Ojciec Heródka był porywczy, niektórzy uważali go za pomylonego. Nie wiadomo jednak, czy miał problemy psychiczne, czy alkoholowe – dość, że bił Karola i groził, że go zabije. Być może przygarnięcie chłopca przez bogatszych krewnych było próbą uratowania mu życia?
Rzeźbił od małego. Z patyków i korzeni przyniesionych z lasu robił figurki zwierząt, o których opowiadał wymyślone historyjki. To jego jedyne zabawki. Kiedy miał 13 lat, rodzina spaliła je wszystkie. Długo płakał, siedząc w kucki, po czym zawiązał sobie na szyi sznur i próbował zaczepić go o wystający ze ściany hak. Krewni udobruchali go, szybko odzyskał dawny humor. Nie wiem, czy spalili jego figurki za karę – bo zamiast sumiennie pilnować krów, strugał sobie w drewnie – czy dlatego, że każdy opał był wtedy na wagę złota. Tak czy siak, pokazuje to ich stosunek do niego, do tego, co tworzył. Kolejni gospodarze i mieszkańcy wsi postępowali w ten sposób jeszcze wielokrotnie – wtedy także Heródek zamiast złościć się na nich, kierował agresję ku samemu sobie.
Kiedy miał 16 lat, zaprzyjaźnił się z rodziną Przywarów. Młody Przywara wśród miejscowych miał opinię wariata. Może dlatego Karol – chłopiec wyśmiewany przez rówieśników i stroniący od nich – znalazł w nim przyjaciela. Chodzili razem do kościoła, uciekali na kilkudniowe wycieczki w góry. I obserwowali starego Przywarę, jak rzeźbił Upadki Jezusowe i Święte Panienki. Ta znajomość trwała rok, Przywarowie wyprowadzili się. Pozostali jedynie w pamięci Heródka. Do końca życia będzie o nich opowiadał – o swoim przyjacielu i o wspaniałych rzeźbach jego ojca. Te rzeźby nie były profesjonalne, Przywara robił je dla własnej przyjemności. Ale spotkanie to zaważyło na twórczości Karola. Przestał rzeźbić zwierzęta, zmienił tematykę. I zamiast korzeni zaczął wykorzystywać mocniejszy materiał – „gnotki”.
Inkarnacje Boga
– Gnot, czyli gnat, czyli kość – tłumaczy mi Maja Kubacka. – To gwarowa nazwa klocka drewna na opał. Jest długi i wąski, żeby mieścił się do pieca. Dlatego ludzie mówili na jego rzeźby „gnotki”. A Heródek nazywał je: „pany”, „osoby”, „moje”, „lepsze”.
– Lepsze? – dopytuję.
– Rzeźbił świętych. Matkę Boską z Dzieciątkiem, Chrystusa Zmartwychwstałego, anioły, biskupów. A święci to inkarnacje Boga, więc są lepsi od ludzi.
Z Mają Kubacką, aktorką i reżyserką, spotykam się w krakowskiej Kamienicy Szołajskich. Gnotki po raz pierwszy zobaczyła na żywo w mieszkaniu Leszka Macaka, największego w Polsce kolekcjonera sztuki ludowej i art brut. Na drewnianej skrzyni w salonie Macak wyeksponował 14 rzeźb Heródka. Dziś tamten moment zetknięcia z nimi Kubacka określa jako „gwałtowne zamilknięcie”.
zdjęcie: Klaudyna Schubert
„Popłynął od nich silny ładunek emocjonalny – mówi. – Mają charakterystyczne oczy i łapią kontakt z osobą, która na nie patrzy. To kontakt zaczepny, niedający spokoju. Na granicy irytacji. Pojawia się napięcie odczytania, co chcą powiedzieć. A na to nie ma jednej recepty – akademickie narzędzia oceny nie wchodzą tu w grę. Żeby do takiej sztuki się przybliżyć, podstawą jest poznanie biografii twórcy, motywacji, które nim miotają. Wejście w jego żywobycie. Wtedy kompletnie odmienia się odbiór jego dzieła, patrzenie na nie. Przy czym emocje odgrywają w tym pierwszorzędną rolę. A więc najważniejsze jest tu – posłużę się słowami pewnego właściciela rzeźby Heródka – nie jak oceniasz, ale jak przeżywasz”.
W końcu Kubackiej zapaliła się w głowie żarówka. Te rzeźby chciały od niej, osoby związanej z teatrem, aby zrobiła o Heródku spektakl! Napisała więc i wyreżyserowała dwie sztuki o Heródku. Pierwsza to Nieudany krewniak – tak nazywała go rodzina, która go przygarnęła. Druga to Nasz Heródek Lipnicki – Posiad Teatralny, w którym rolę aktorów przejęli mieszkańcy Lipnicy.
„Lotny jak ten ptosek”
Aby zdobyć materiały do dramatów, Kubacka robiła badania terenowe w Lipnicy. Heródka we wsi już nie było, ale byli ludzie, którzy go pamiętali. Jestem ciekawa, które ze wspomnień lipniczan poruszyło ją najbardziej.
– Istnieje wiele przekazów o tym, że Heródek chodził na wszystkie wesela i chrzciny w okolicy – mówi Kubacka. – Również na skubarki, czyli skubanie pierza. Nie opuszczał żadnego pogrzebu. Opłakiwał zmarłego, modlił się za niego i zawsze niósł przed trumną krzyż, który potem stawiano na grobie. Ale podobno miał też w zwyczaju pojawiać się w domu, w którym właśnie urodziło się dziecko i błogosławić je. W końcu udało mi się dotrzeć do pani, która opowiedziała mi, jak to wyglądało. Kiedy urodził się jej najstarszy syn, Heródek przyszedł do jej domu i pobłogosławił noworodka słowami: „Żebyś rósł jak to drzewo w lesie, żebyś był lotny jak ten ptosek, żebyś był wygadany jak kukułka i żebyś tak pięknie jadł od swojej mamusi jako jo tego pączka”. I zjadał nad dzieckiem pączka. Ta pani była nauczycielką i często poprawiała prace uczniów. Lipnica była późno zelektryfikowana, więc robiła to przy lampie naftowej. Kiedyś Heródek zastał ją zmartwioną. „Dlaczego się smucisz?” – zapytał. A ona odpowiedziała: „Widzisz, nie mam na naftę, muszę przy świecach poprawić na jutro prace dla dwóch klas”. On jej na to: „Nie martw się, bo uschniesz jak to drzewo. Czy chcesz, żeby ci uschły gałęzie i chcesz się przewrócić? Musisz rosnąć do góry, jak to drzewo w lesie”. A więc motyw wzrostu, wspinania powtarzał się u niego. Kiedy kogoś spotykał na drodze, wymyślał na szybko przyśpiewkę na temat tej osoby. Potrafił też recytować całe fragmenty z Pisma Świętego, opowieści pątnicze, legendy, podania. Zapewne znał je z kościoła lub ze skubarek. Zapamiętywał, przepuszczał przez siebie i dodawał swoje elementy.
– A więc był włączony w społeczność wsi? – pytam.
– Istnieje takie zjawisko jak niezbędność odmieńca w społeczności. To fenomen kulturowy. Odmieniec załatwia tej społeczności pewne bardzo archetypowe i głębokie potrzeby. Jest trochę i tym kozłem ofiarnym, i tym bożym człowiekiem, który z racji różnych życiowych dopustów pozostaje bliżej Boga. Modlitwa odmieńca jest bardzo skuteczna – ma chody tam u góry. Z drugiej strony, skoro Pan Bóg go pokarał, że jest taki pokrzywiony, ja też mogę mu dokuczyć, wolno mi. A więc odmieniec z jednej strony był akceptowany, z drugiej trochę nim pomiatano. I podtrzymywano jego status – ciągle gdzieś tam był na marginesie, nigdy nie awansował społecznie. Heródek wpisuje się w tradycję odmieńca bardzo silnie. Był pastuchem do końca życia. I uosabiał to napięcie w świecie: że nic nie jest takie oczywiste.
Kubacka pokazuje mi jedno z niewielu zachowanych zdjęć Heródka. To chyba czyjeś wesele. Miał na weselach swoją rolę – skrzypka, który gra trochę dziwnie, trochę nieporadnie. Ale do rytmu. Śmiali się z jego gry, jednak po chwili zaczynali tańczyć. Na tym zdjęciu jest blisko innych, w żywej interakcji. Ktoś obejmuje go ramieniem. A on sam uśmiecha się, jakby chciał, żeby ta chwila trwała i trwała. Bo przecież na co dzień był odmieńcem. Czasem poleciał jakiś kamyk, czasem jabłko. Podobno kiedyś grupa podrostków zabrała mu skrzypce. Z rozpaczy rzucił się do rzeki, zaczął tonąć, ale wyratowali go. Śmiechom nie było końca. Kiedy wracał z pola do swojego kąta w stodole, nigdy nie był pewien, czy jego rzeźby będą na swoim miejscu, czy ktoś nie spalił ich w piecu albo nie schował dla żartu. A przecież były dla niego takie ważne! Jak własna rodzina, którą sobie wyrzeźbił, jedyni towarzysze.
– W rejonie, gdzie panowała tak straszna bieda, to, co robił Heródek było dla ludzi marnotrawieniem opału – tłumaczy Kubacka. – Kiedy siedział przy piecu i rzeźbił, można było to od razu wziąć i tym palić. Nie było to rozpatrywane w kategoriach, że „oto niszczymy dzieło sztuki”. Jego rzeźby nie miały wartości większej niż drewno na opał. Heródek był postrzegany jako człowiek pogodny, dobry, bogobojny, natomiast w ogóle nie był postrzegany jako artysta. Jest dla Lipnicy kłopotliwym dziedzictwem. Bo gdyby jego rzeźby wyglądały jak rzeźby w lipnickim kościele, może byłoby im łatwiej. Nawet z całym tym jego dookolnym dziwactwem. Ale kiedy to jest coś takiego? Coś, co kompletnie nie koresponduje z rzeźbą kamienną, drewnianą, sakralną, z kapliczek i postumentów przydrożnych? Taka twórczość nijak się nie wpisuje w miejscową kulturę. Przychodził Heródek, stawiał pieniek z oczami i mówił: „To jest Pan Bóg”. No nijak…
– Jakim właściwie był człowiekiem?
– Tak naprawdę był cholernie życiowy. Umiał zatroszczyć się o siebie w obrębie tej społeczności. Na weselach ludzie rzucali mu grosiki do skrzypiec, on je odkładał, był zapobiegliwy. Tę zaradność wykształciło w nim zapewne to, że od najmłodszych lat musiał przetrwać. Był mocno osadzony na ziemi, w naturze, przyrodzie, wśród tych trudnych ludzi. A jednocześnie istniała cała jego sfera duchowa, czucie misji, lgnięcie do wyższych rozważań. Nogami stał na ziemi i głowę miał w chmurach. Wyrywał sobie gołe babki z gazet i przybijał gwoździami do ścian kibelka. Lubił szczypać dziewczyny, uciekały od niego, śmiały się. A jednocześnie można z nim było porozmawiać o Bogu, piekle, raju, o tym, jak należy żyć. Więc z jednej strony facet z krwi i kości, z drugiej – prorok. Czytam go jako artystę w pełni świadomego swojej odmienności. Czuł, że jest predestynowany do czegoś więcej niż bycie pastuchem. Sygnalizował to na wielu poziomach, chociażby stylem. Ogromny płaszcz, rogatywka, siedem krawatów noszonych na gołe ciało lub na koszulę. Jest takie jedno jego zdjęcie – gdyby pani zmrużyła oczy i te straszne ciuchy, które Heródek ma na sobie, wymieniła na Diora czy Gucciego – tam jest wszystko w punkt! Przekrzywiony kapelusz, przywiązana nogawka, jak bryczes, ta kieszeń niżej, ta wyżej. To była jego inność, poczucie estetyki w obrębie tego, czym dysponował. Teoretycznie mógł żyć lepiej, osiąść gdzieś przy kimś. Ale nie chciał. Tułaczka, na którą był skazany, dawała mu rodzaj wolności. Ciągle chodził, przemieszczał się, wędrował na dalekie pielgrzymki do Kalwarii, grał na skrzypcach, śpiewał. I rzeźbił pieńki z oczami. Jakaż to twórcza odwaga! Ani wyśmiewanie, ani formy nękania go czy palenie rzeźb nie były w stanie go od tego odwieść. Robił to i żył po swojemu.
Świątki wychodzą z chaty
W październiku 1959 r. Jerzy Darowski, pracownik Muzeum Tatrzańskiego w Zakopanem, robił badania terenowe w powiecie nowotarskim. Ściemniało się, chciał już wracać, lecz zajrzał jeszcze przez wybite okno do wnętrza jakiejś chaty: „W kącie stał świątek, przykryty kurzem, ale wyraźnie świeżej roboty” – zapisał parę lat później. I tak gnotki po raz pierwszy powędrowały poza Lipnicę. Muzeum Tatrzańskie kupiło w sumie 22 rzeźby Heródka, zaczyna też dostarczać mu farby. Do tej pory gnotki były surowe, bez kolorów. Krąży legenda, że czasem Heródek barwił je na czerwono własną krwią.
zdjęcie: Klaudyna Schubert
„Na pewno nie było to tak dramatycznym aktem, jak podpowiada nam wyobraźnia – uspokaja Kubacka. – Nie okaleczał się celowo. Po prostu kiedy zranił się od jakichś gospodarskich prac, wykorzystywał tę krew, barwiąc bruzdy przynosowe rzeźb czy drobniejsze zmarszczki”.
Od czasu odkrycia Darowskiego gnotki zyskały kolory, ale nie rozgłos. Informacje o nich rozchodziły się jedynie w wąskim kręgu etnografów.
W 1966 r. Maria Bujak, dyrektorka Muzeum im. Władysława Orkana w Rabce-Zdroju, pojechała do Nowego Targu na wystawę amatorów plastyków. Tam zobaczyła przedziwne klockowe rzeźby. Uderzył ją ich autentyzm. „Wie pani, mamy kłopot – powiedzieli jej organizatorzy wystawy – przysłano nam coś takiego i nie wiemy, co z tym zrobić. Wyrzucić?”.
Po powrocie do Rabki Maria Bujak natychmiast spakowała do samochodu swoich pracowników, fotografa i ruszyła do Lipnicy dowiedzieć się, kim jest Karol Wójciak. W paru rzutach kupiła dla muzeum 30 jego rzeźb. „Napisz o nim” – powiedziała do swojego męża Jana Bujaka, etnografa. Po czym gotowy artykuł Herodek – artysta z Lipnicy Wielkiej zaniosła do redakcji „Przekroju”.
„I tak w maju 1967 r. ruszyła torpeda – mówi Kubacka. – Heródek urósł nawet trochę w oczach miejscowych. No bo skoro miastowi przyjeżdżają, interesują się i kupują, coś w tym musi być. Pieniądze za sprzedane rzeźby oddawał gospodarzom, u których mieszkał. To był też moment, kiedy dostrzegł nową funkcję swoich rzeźb. Wcześniej pilnował ich, chciał je mieć przy sobie. Kiedy zobaczył, że działają na ludzi, nie bez żalu, ale zaczął się z nimi rozstawać. Chodził nawet po domach i rozdawał je gazdom. Zaczęły mu służyć do przeprowadzenia misji. Bo Heródek chciał naprawiać świat. I uważał, że jeśli ktoś jego rzeźbę dostanie i stanie się jej właścicielem, to odmieni się na lepsze. Choćby przez to, że »będzie pani weselej, jak będzie ją pani mieć u siebie«. Gnotki przekształciły się w misjonarzy, budowniczych lepszego świata”.
„Kielo za to?”
Z Krakowa zasuwam zakopianką na Orawę. Wjeżdżam do Lipnicy Wielkiej. Wzdłuż wsi wije się rzeka Lipniczanka. Przez ostatnie 20 lat życia, w czasie wiosennych i jesiennych ulew, Heródek schodził w dół i umacniał jej brzegi. „Ja też chcę coś dla wsi zrobić” – tłumaczył. I żeby wezbrana woda nie zalała okolicznych pól, co noc budował w potoku tamy, rzucał na brzeg kamienie i okopywał go ziemią. Mieszkańcy śmiali się z tego, przecież rano po jego robocie nie było śladu. A gospodarze, u których mieszkał, złościli się – wracał cały przemoczony, znowu trzeba było suszyć ubrania, kurować go z zaziębień.
Spotykam się z Bronisławem Kowalczykiem, komendantem jednostki Ochotniczej Straży Pożarnej w Lipnicy. Pokazuje mi gospodarstwo Smreczaków – ostatnie, w którym mieszkał Heródek.
– Chcieliśmy tu otworzyć jego muzeum, ale właściciel umarł niedawno i rozmowy utknęły w miejscu – mówi Kowalczyk.
Zgrabna, tradycyjnie zdobiona chałupa stoi za ogrodzeniem. Nad strychem przymocowany krzyż. Między oknami, na zewnętrznej półeczce, dwa gnotki. Ale chyba nie prawdziwe, tylko udawane. Kubacka twierdzi, że w całej wsi ostały się tylko trzy, u prywatnych właścicieli. Obok stoi nowy dom, którego gospodarze mają klucze do chałupy. Dzwonimy domofonem, lecz nikt nie otwiera. Nie zobaczę wysuwanego spod łóżka podwyrca Heródka, muszę go sobie wyobrazić.
– Byłem wtedy w drugiej klasie podstawówki, co niedziela szliśmy siedem kilometrów z Kiczor na mszę do Lipnicy – opowiada Kowalczyk. – W drodze powrotnej robiliśmy tu przystanek. Heródek stał na drodze, mioł na sobie długi płaszcz. I w nim takie wielkie kiesenie. Nosił w nich, co mu ludzie dali, jakieś ciastka, bo po domach chodził. To były jego lodówki, zapas taki. Nie, głodny nie był, na pewno miał co jeść u Smreczaków. Dbali o niego. Była nas duża grupa chłopaków, ja byłem najmłodszy, to przysłuchiwałem się tylko. Oni się z niego trochę nabijali, tak kpili. A on się śmiał. I dziewczyny lubił szczypać – panią to by od razu uszczypnął. Ale podziwialiśmy go za te gnotki. Stały w środku chałupy na specjalnych półkach. To był taki niby-sklepik. Nie pamiętam, ile kosztowały. Ja i brat dostaliśmy od mamy pieniądze i my kupili sobie po jednym. Reszta chłopaków też. Płaciliśmy tej jego niby-ciotce, ona była upoważniona. Te rzeźby były niefajne, wystrugane takie. Nie podobały mi się, ale jak wszyscy kupowali, to my też kupowali. Potem w domu postawiliśmy je na naszej szafce, obok naszych autek i innych figurek.
– A lubił je pan?
– No jasne! Już nie pamiętam ich dokładnie. Ja wybrałem Jezuska. Miał podkreślone oczy i ręce – nie wystawały, tylko były takie wkomponowane. Pokupowali my tych rzeźb i teraz ani jednej nie mamy. W domu mieli pożar i potraciło się je potem. Oczywiście, że mi ich żal.
Pani Wilhelmina Karlak pracuje w pizzerii, gdzie wstępuję po colę.
– Pewnie, że go pamiętam – uśmiecha się. – Myśmy się go trochę bały, bo nosił długi płaszcz. Ale mama nam wytłumaczyła, kto to jest, i powiedziała, że nie mamy czego się bać. Odprowadzał nas czasami do szkoły. Miałam korale z bursztynu i strasznie mu się podobały. Zapytał, czy mogę mu je oddać. Mama się zgodziła, nosił je potem.
zdjęcie: Klaudyna Schubert
Jadę w górę aż do Kiczorów. Dawniej jako osada były częścią Lipnicy, dziś to osobna wieś. Przy pracy w polu zastaję Albina Stechurę. Podchodzi do mnie w bokserskiej koszulce i z wisiorkiem na szyi. Jest absolwentem szkoły Kenara w Zakopanem. W wieku 20 lat został nauczycielem plastyki w pobliskiej podstawówce w Murowanicy. W 1966 r. kupił od Heródka dwie rzeźby.
– Jedną większą, taki duży klocek, jest co podnieść. Ma skrzydła ze starych gontów pomalowane na czerwono. Nazywało się to – tu Stechura naśladuje Heródkowy chrapliwy głos – „Archanioł Gabriel”. Drugi – niższy, zielony, troszkę krzywy. „Cierpiący Anioł”, ale czy on cierpiał, to nie wiem. Tak, płaciłem jemu bezpośrednio. „Kielo za to?” – pytam. „Za tego wielkiego to 50 złotych, a za tego mniejsego 20” – on na to. Ile to wtedy było? Na co pani przeliczyć? Na piwo? To nie wiem, ale na flaszki mogę. Za 51 zł była wtedy taka wódka czysta z czerwoną karteczką. Więc za te dwa dzieła to było jak za pół litra i ćwierć. Ale wtedy wartość pieniądza była inna, w przeliczeniu na flaszki zarabiało się niewiele. Rok albo dwa lata później, już po artykule w »Przekroju«, urządziłem mojej klasie wycieczkę do Heródka. Przedtem przygotowałem i powiesiłem na korytarzu gazetkę ścienną na temat sztuki naiwnej. Zrobiłem dzieciom wprowadzenie. Były w ósmej klasie, tłumaczyłem im, że sztuka naiwna polega na czymś innym, ale do nich to nie trafiało. Na spotkaniu u Heródka mówiły: tak to każdy by potrafił. Ale śmiać się nie śmiały, były przygotowane.
Z tego spotkania zachowało się czarno-białe zdjęcie autorstwa Stechury: Heródek w otoczeniu kilkunastu uczennic przed otwartymi drzwiami stodoły. Wszyscy się uśmiechają, Heródek też. Te z tyłu trzymają w górze małe anioły, przed Heródkiem stoi dumnie wielki anioł. Jest prawie jego wzrostu, ma ogromne rozpostarte skrzydła.
– Jak pan zapamiętał Heródka?
– Jako oryginała. Miał skrzypce i coś tam rzępolił. Wiadomo, że to nie była żadna melodia. Mówił, że może zagrać wesoło albo smutno, ale i to, i to brzmiało tak samo. On po prostu czuł to w sobie.
Jadę jeszcze dalej, za szkołą w lewo, aż do końca Kiczorów. Tam długo pukam do drzwi domu, a nawet wołam Ludwika Młynarczyka. Chcę już odjeżdżać, kiedy w obejściu pojawia się wysoka potężna postać. Siadamy w altance.
– Jego grę trzeba było zrozumieć. I ja ją rozumiałem.
Młynarczyk przeprowadził się do Kiczorów w 1959 r. W szkole, za którą skręcałam w lewo, objął posadę nauczyciela wychowania muzycznego, geografii i historii. Pod koniec lat 60. razem z trójką pozostałych nauczycieli założył kapelę „Heródki”, która w 1970 r. zdobyła pierwsze miejsce na Ogólnopolskim Festiwalu Kapel i Śpiewaków Ludowych w Kazimierzu nad Wisłą.
– Pytali nas: Heródki, Heródki, skąd ta nazwa? Więc odpowiadaliśmy, że chcemy podtrzymać imię Heródka w muzykowaniu. Ale nie naśladowaliśmy go. Mieliśmy być niby takimi muzykantami jak on, tylko wyższej klasy, nasza gra musiała mieć ręce i nogi. Byliśmy ewenementem na cały kraj – grający nauczyciele! Jak mieliśmy jakiś ważny występ, to ktoś musiał przyjeżdżać do szkoły uczyć za nas. Oprócz tego zarabiałem jako grajek ludowy, nie hańbiłem się grać po weselach. Zawsze pojawiał się wtedy Heródek ze swoimi skrzypcami. Ale nie jako dziad wiejski, śmierdzący czy zaniedbany. On był lubianym dziadem, porządnym i specyficznym. Takim, który nie zbierał jałmużny, tylko wykonywał w zamian jakąś usługę. Przedstawiałem go i zapraszałem do grania. Grał do tańca parę melodii, a myśmy mu wtórowali. To był dla niego wielki zaszczyt. Popisywał się, czuć było radość w graniu, a myśmy go nie lekceważyli. Ale we wsi utarło się, że jak któryś muzykant nie grał na wysokim poziomie, to się mówiło: „O, grasz jak Heródek”. Niektórzy twierdzili, że jego gra to profanacja muzyki orawskiej. A ja powtarzam: miał swój system grania i strojenia skrzypiec! Swój dryg. Był tu u mnie osobiście kilka razy. Za pierwszym razem wystroiłem mu skrzypce, bo myślałem, że będziemy grali w mojej gamie. Okazało się, że nie. Wystroił je jeszcze raz, po swojemu i po swojemu te melodie grał. Potrafił, nie przebierając palcami na strunach, jedynie wycinając smyczkiem, wydobywać podobieństwo melodii. Najlepiej zapamiętałem tę (Młynarczyk śpiewa): „Carno ziem, carno ziem, jo sie na cie gniewom,/Wzięłaś mi mamickę, jo się poniewirom”.
Z widokiem na Babią Górę
Zjeżdżam w dół, do Lipnicy. Mijam kościół, do którego chodził Heródek. To tu stał z boku przy kropielnicy i przygrywał państwu młodym. To na rzeźby w tym kościele patrzył i wyobrażał sobie, jak by to było, gdyby stały tu jego „pany”. Wysiadam z auta i wspinam się na wzgórze, na cmentarz. Mijam szczyt i schodzę w kierunku przeciwległego ogrodzenia. Znajduję go w przedostatnim rzędzie. Porządny nagrobek z szarego lastryka, postawiony przez rodzinę Smreczaków. Dużo sztucznych kwiatów i wygasłych zniczy. Zachorował w sierpniu 1969 r. Do dziś nie wiadomo na co. Po prostu nagle poczuł się gorzej, słabł, nikł w oczach. Nie chciał słyszeć o szpitalu. W końcu uległ za namową Marii Bujak, która załatwiła mu miejsce w szpitalu w Nowym Targu. Przyjechał tam karetką 22 sierpnia, 1 września zmarł.
Stoję nad jego grobem i z tego miejsca mam świetny widok na Babią Górę. Wydaje się, że jest tak blisko, rozległa i majestatyczna. Podobno Heródek chodził na nią nocami. Uważał ją za swój raj.
zdjęcie: Klaudyna Schubert
Od 16 listopada 2019 r. do 15 marca 2020 r. w krakowskim Muzeum Etnograficznym można oglądać wystawę monograficzną rzeźb Heródka, na której udało się zgromadzić ponad 100 gnotków (w tym dwa od Albina Stechury). Pod koniec 2019 r. ukaże się monografia o Heródku pod redakcją Mai Kubackiej.
Dziękuję Mai Kubackiej za pomoc merytoryczną.
Korzystałam z artykułów: Bożeny Kłobuszowskiej Karol Wójciak-Heródek. Portret ludowego artysty („Polska Sztuka Ludowa” 1972, nr 4), Jerzego Darowskiego Heródek („Polska Sztuka Ludowa” 1968, nr 1–2) oraz z informacji na stronie www.herodek.pl.