Przychodziły z pomocą artystom, którzy próbowali w widzialnej formie przedstawić zjawiska nadprzyrodzone. Pozwalały wprowadzić emocje i fantazję w racjonalną przestrzeń. Pobudzały wyobraźnię. Okazuje się, że leżenie na plecach i gapienie się na chmury może pomóc w zrozumieniu malarstwa.
Historyczka sztuki Chiara Frugoni od kilkudziesięciu lat studiowała franciszkański cykl Giotta w bazylice w Asyżu. Ale dopiero w 2011 r., podczas renowacji fresków, wspięła się na rusztowanie. W scenie śmierci św. Franciszka nagle zauważyła chmurę w kształcie diabła. Profil z haczykowatym nosem i złowróżbnym uśmieszkiem jest wyraźny. A jednak wcześniej nie dostrzegli go nawet specjaliści; po prostu zwykle widzimy rzeczy, które spodziewamy się zobaczyć… Demon walczy z aniołami i przeszkadza duszy w drodze do nieba. Być może szatańska twarz w chmurach to złośliwy żart średniowiecznego artysty. Do tej pory uważano, że figury w chmurach pierwszy chował Andrea Mantegna w drugiej połowie XV w. W zachowanym w Wiedniu Świętym Sebastianie w lewym górnym rogu umieścił obłocznego jeźdźca. Z sierpem do cięcia chmur w dłoni – bywał identyfikowany z rzymskim bogiem Saturnem, symbolem niszczycielskiej mocy czasu.
Podobną sztuczkę Mantegna powtórzył cztery dekady później w namalowanym na zamówienie Izabeli d’Este Triumfie cnoty. Tam twarze zwycięskich cnót wyłaniają się z puszystych obłoków.
W naturalnej aureoli
We wczesnej sztuce chrześcijańskiej niebo interpretowano w kontekście sakralnym. Aż do schyłku średniowiecza pokazywano je jako gładką, złotą taflę. Taka pyszna przesłona sygnalizowała obecność Boga i wykluczała wszelkie ziemskie skojarzenia.