Choć dziś mało kto kojarzy jego nazwisko, Teodor Tripplin był jednym z najpopularniejszych polskich pisarzy XIX w. Czytelnicy lubili go za barwne opisy, niezwykłą wyobraźnię i cięty, oryginalny język. Był prekursorem polskiej powieści fantastycznonaukowej, ale najbliższymi mu gatunkami były dzienniki i pamiętniki z podróży. Przeprawa z Ziemi na Księżyc to pierwszy rozdział powieści Podróż po Księżycu odbyta przez Serafina Bolińskiego wydanej w 1858 r. w Petersburgu. Dusza tytułowego bohatera – marzyciela, miłośnika nauki i poezji – w chwili niemocy leci na Księżyc. Tam spotyka dawnych znajomych i poznaje wynalazki mieszkańców Srebrnego Globu. Niniejszy fragment drukujemy, opierając się na wydaniu Wydziału Polonistyki UW z 2017 r. – Lunatyka podróż po Księżycu w opracowaniu Joanny Mikołajczuk.
Uniesiony nad Ziemię w pół odurzonym stanie przez długi czas nie wiedziałem nawet co się ze mną dzieje, tylko jakieś uczucie lubości, często mnie owładujące i we śnie, gdy myślą przelatuję po niebieskich przestworach, towarzyszyło mi i wzmagało się w miarę jakem się oddalał od padołu ziemskiego, na którym tyle złego doznałem. Smutki, troski i kłopoty zlatały ze mnie równocześnie z płatami mego ziemskiego ubioru, tak jak gdyby skutkiem tarcia o atmosferę otaczającą Ziemię. Z każdą chwilą robiło mi się lżej na ciele i na sercu i myśl wprzódy ciężko się wlekąca po ziemi, tak jak żółw po piasku, zaczęła bujać z każdą chwilą swobodniej w eterycznych przestworach, a nareszcie znękana uczuciem dawno niedoświadczonym własnego szczęścia, usnęła w słodkiej wiedzy, że się przebudzi jeszcze szczęśliwiej, do jeszcze milszej rzeczywistości.
Nie mogę powiedzieć, jak długo trwał ten stan lubego odrętwienia, czyli raczej jak długo mi się zdawało, że trwał; czy to była chwila, czy wiek cały, tego nie wiem. Nie pragnąłem przebudzenia i nie lękałem się jego, żyłem jednostajnym uczuciem szczęścia niewiadomego mi z przyczyn, krążąc, jak mi się zdawało, około siebie i we własnej swej atmosferze, tak jak atomik niebieski, zbliżając się jednakże do jakiegoś niewidzialnego centrum, ale nic nie widząc i nie pragnąc żadnego widoku…
Potem zaczęła się znów inna faza istotności: zmysły powoli przebudzały się ze snu jeden za drugim. Naprzód słuch wstępować zaczął w życie uczuciem jakichś harmonii, brzmiących jednostajnie z matematyczną regularnością i tak lubych, pięknych jak wibracje tysiąca diamentowych dzwonów zawieszonych na kopule nieba.
Następnie ocknął się wzrok uczuciem miłego, niebieskawego światła, napełniającego duszę anielskim pokojem i tak rzewną pobożnością, że ręce złożyłem do modlitwy i pławiąc się w słodkim lazurze śpiewałem hymn dziękczynienia.
Miliona heliotropów zapach i uczucie czystych, anielskich pieszczot rozeszły się po całym ciele moim i całkiem je przejęły wonią i miłością do wszystkiego co było, co jest i co będzie. Z białej, aksamitnej skóry mojej pryskały miłe iskierki elektryczne, niby brylantowe bąbeleczki, a za każdym potarciem rąk sypały się iskrzące ognie, ulatujące w kształcie miłych, śpiewających koliberków w przestrzeń.
Z zachwytu przelatywałem w zachwyt. Jutrzenka się ukazała i całe obłoki z rubinów i róży przelatywały około mnie, witając serdecznym uśmiechem po imieniu:
– Witaj! witaj! gościu Serafinie pomiędzy duszy twojej braćmi!
Potem znów nastała ciemność, tylko pod sobą zoczyłem dużą jak całe województwo świecącą gwiazdę, na której powierzchni roiły się w kształcie barw w kalejdoskopie światła, barwy, głosy, zapachy, czucia i smaki.
Inna gwiazda, daleko mniejsza, lecz świetna jak argandzkie światło, krążyła około tej wielkiej gwiazdy, która ciągle się powiększając traciła na blasku i nareszcie rozpłynęła się w niedościgłym dla oka widnokręgu, w ciemnych obszarach nocy. Tylko miriady świec, lamp i krążących latarni zajaśniały na ciemnym widnokręgu pode mną.
Już teraz pojąłem, że jestem w atmosferze otaczającej jakąś planetę.
– Ach, Boże! może to Ziemia, na której się rodziłem i tylu zmartwień doświadczyłem! – zawołam, składając ręce do pacierza i zalewając się gorzkimi łzami.
Nie! to nie była Ziemia!
Słyszę w powietrzu głos jak gdyby człowieka, czyli raczej żołnierza, komenderującego wojskiem. Słyszę huk bębna i wrzaskliwy głos trąbki. Nadbiega jakiś hufiec żołnierzy w seledynowych mundurach z różowymi wyłogami, w szklistych hełmach, z błyszczącymi karabinami i pałaszami. Oto patrol żandarmerii nie pieszej, nie konnej, lecz skrzydlatej, takiej, jakiej u nas nie ma i nie było.
Spostrzegli mnie i wołają; zapewne pytają: „Kto leci?”.
Ja odpowiadam na chybił trafił: „Swój”.
Oni jeszcze wołają, zapewnie mi każą zatrzymać się, ale ja przy najlepszej woli nie mogę się zatrzymać i ciągle spadam z szaloną szybkością na dół, ku jakiemuś padołowi, na którym rozeznaję teraz morza, góry, pola, piaski, jeziora, a nawet już miasta, wsie i rzeki.
Puszcza się za mną skrzydlaty patrol, ale dopędzić mnie nie może.
Więc komendant kazał dać ognia za uciekającym. Myślałem, że mnie w drobne kawałki kule rozniosą, gdy zagrzmiały jak orzech zgryzł, wszystkie karabiny razem.
Gdzie tam! Obsypali mnie białymi liliami od stóp do głów i na tym koniec, zaniechali pogoni.
O tak grzecznej żandarmerii nie miałem wyobrażenia.
Potem widziałem innych skrzydlatych ludzi, krążących tu i ówdzie, w różnych kierunkach, samych lub w towarzystwie. Cały hufiec skrzydlatych dziewcząt wracał jak się zdaje ze szkoły do domu, pod pachą bowiem miały kajeta i książki, a tak szwargotały ciągle i głośno jak u nas. Tylko innym, dla mnie niezrozumiałym mówiły językiem.
Potem znów ryby różnej wielkości przesuwały się po powietrzu. Jedne były tak duże jak jesiotry i na nich siedzieli pojedynczo starzy lub kobiety dostojnej tuszy, którym widać siła skrzydeł nie wystarczała, i na innych znów dużych jak wieloryby siedziało po kilkadziesiąt ludzi różnej płci, rozmaitego stanu i wieku, pomiędzy którymi byli i ludzie bez skrzydeł, nędznie w długie suknie ubrani, po większej części z brodami. Widać, że te wieloryby były
rodzajem omnibusów, popychanych kilkunastu skrzydłami z płótna. Ludzie zaś kierujący tymi omnibusami musieli ciężko pracować siłą własnych skrzydeł.
Wszystko to tylko się migało przed mymi oczyma, leciałem pionowym kierunkiem ku jakiemuś padołowi i kilka razy o mało co nie zawadziłem o owe ryby.
Wreszcie spostrzegłem wyraźnie, że spadam na jakieś duże, okazałe i rzęsisto oświecone miasto, i że okna wszystkich domów tego miasta wychodzą na dach, tworząc nie do opisania pyszną łunę światła.
Teraz zacząłem naprawdę myśleć o swym karku i [z] ciężkim westchnieniem poleciłem się Bogu. Doszedł mnie natychmiast głos z padołu, jak gdyby przez tubę marynę [rodzaj instrumentu smyczkowego – przyp. red.] wypchnięty:
– Nie bój się niczego, Serafinie!
Natychmiast też jakaś siła odpychająca, działając przeciw sile przyciągającej, zwolniła mój bieg tak skutecznie, że z każdą chwilą wolniej spadałem. Nareszcie tak leciuchno szybowałem przez warstwy powietrzne, że wszelka obawa ustąpiła z mej duszy i przypatrzeć się mogłem swobodnie temu, co się pode mną na ulicach miasta działo. Ludzie krążyli po nich piechotą, pomagając sobie w biegu skrzydłami, tak jak strusie.
Pode mną, w środku wielkiego ogrodu, wielki gmach z dużą wieżą, pokrytą kopułą z jednego kawała szkła. W tym obserwatorium siedział jakiś skrzydlaty jegomość, w szlafroku i ze szlafmycą na głowie, i spoglądał na mnie w powietrze, dając mi rękoma i skrzydłami oznaki radości i przychylności.
Nareszcie kopuła szklana odsunęła się, jak na osi bocznej od wieży, i ja zstąpiłem wolno i wygodnie.