Przeprawa z Ziemi na Księżyc Przeprawa z Ziemi na Księżyc
i
ilustracja: Tomek Kozłowski
Opowieści

Przeprawa z Ziemi na Księżyc

Teodor Tripplin
Czyta się 8 minut

Choć dziś mało kto kojarzy jego nazwisko, Teodor Tripplin był jednym z najpopularniejszych polskich pisarzy XIX w. Czytelnicy lubili go za barwne opisy, niezwykłą wyobraźnię i cięty, oryginalny język. Był prekursorem polskiej powieści fantastycznonaukowej, ale najbliższymi mu gatunkami były dzienniki i pamiętniki z podróży. Przeprawa z Ziemi na Księżyc to pierwszy rozdział powieści Podróż po Księżycu odbyta przez Serafina Bolińskiego wydanej w 1858 r. w Petersburgu. Dusza tytułowego bohatera – marzyciela, miłośnika nauki i poezji – w chwili niemocy leci na Księżyc. Tam spotyka dawnych znajomych i poznaje wynalazki mieszkańców Srebrnego Globu. Niniejszy fragment drukujemy, opierając się na wydaniu Wydziału Polonistyki UW z 2017 r. – Lunatyka podróż po Księżycu w opracowaniu Joanny Mikołajczuk.

Uniesiony nad Ziemię w pół odurzonym stanie przez długi czas nie wiedziałem nawet co się ze mną dzieje, tylko jakieś uczucie lubości, często mnie owładujące i we śnie, gdy myślą przelatuję po niebieskich przestworach, towarzyszyło mi i wzmagało się w miarę jakem się oddalał od padołu ziemskiego, na którym tyle złego doznałem. Smutki, troski i kłopoty zlatały ze mnie równocześ­nie z płatami mego ziemskiego ubioru, tak jak gdyby skutkiem tarcia o atmo­sferę otaczającą Ziemię. Z każdą chwilą robiło mi się lżej na ciele i na sercu i myśl wprzódy ciężko się wlekąca po ziemi, tak jak żółw po piasku, zaczęła bujać z każdą chwilą swobodniej w eterycznych przestworach, a nareszcie znękana uczuciem dawno niedoświadczonym własnego szczęścia, usnęła w słodkiej wiedzy, że się przebudzi jeszcze szczęśliwiej, do jeszcze milszej rzeczywistości.

Nie mogę powiedzieć, jak długo trwał ten stan lubego odrętwienia, czyli raczej jak długo mi się zdawało, że trwał; czy to była chwila, czy wiek cały, tego nie wiem. Nie pragnąłem przebudzenia i nie lękałem się jego, żyłem jednostajnym uczuciem szczęś­cia niewiadomego mi z przyczyn, krążąc, jak mi się zdawało, około siebie i we własnej swej atmosferze, tak jak atomik niebieski, zbliżając się jednakże do jakiegoś niewidzialnego centrum, ale nic nie widząc i nie pragnąc żadnego widoku…

Potem zaczęła się znów inna faza istotności: zmysły powoli przebudzały się ze snu jeden za drugim. Naprzód słuch wstępować zaczął w życie uczuciem jakichś harmonii, brzmiących jednostajnie z matematyczną regularnością i tak lubych, pięknych jak wibracje tysiąca diamentowych dzwonów zawieszonych na kopule nieba.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Następnie ocknął się wzrok uczuciem miłego, niebieskawego światła, napełniającego duszę anielskim pokojem i tak rzewną pobożnością, że ręce złożyłem do modlitwy i pławiąc się w słodkim lazurze śpiewałem hymn dziękczynienia.

Miliona heliotropów zapach i uczucie czystych, anielskich pieszczot rozeszły się po całym ciele moim i całkiem je przejęły wonią i miłością do wszystkiego co było, co jest i co będzie. Z białej, aksamitnej skóry mojej pryskały miłe iskierki elektryczne, niby brylantowe bąbeleczki, a za każdym potarciem rąk sypały się iskrzące ognie, ulatujące w kształcie miłych, śpiewających koliberków w przestrzeń.

Z zachwytu przelatywałem w zachwyt. Jutrzenka się ukazała i całe obłoki z rubinów i róży przelatywały około mnie, witając serdecznym uśmiechem po imieniu:

– Witaj! witaj! gościu Serafinie pomiędzy duszy twojej braćmi!

Potem znów nastała ciemność, tylko pod sobą zoczyłem dużą jak całe województwo świecącą gwiazdę, na której powierzchni roiły się w kształcie barw w kalejdoskopie światła, barwy, głosy, zapachy, czucia i smaki.

Inna gwiazda, daleko mniejsza, lecz świetna jak argandzkie światło, krążyła około tej wielkiej gwiazdy, która ciągle się powiększając traciła na blasku i nareszcie rozpłynęła się w niedościgłym dla oka widnokręgu, w ciemnych obszarach nocy. Tylko miriady świec, lamp i krążących latarni zajaśniały na ciemnym widno­kręgu pode mną.

Już teraz pojąłem, że jestem w atmosferze otaczającej jakąś planetę.

– Ach, Boże! może to Ziemia, na której się rodziłem i tylu zmartwień doświadczyłem! – zawołam, składając ręce do pacierza i zalewając się gorzkimi łzami.

Nie! to nie była Ziemia!

Słyszę w powietrzu głos jak gdyby człowieka, czyli raczej żołnierza, komenderującego wojskiem. Słyszę huk bębna i wrzaskliwy głos trąbki. Nadbiega jakiś hufiec żołnierzy w seledynowych mundurach z różowymi wyłogami, w szklistych hełmach, z błyszczącymi karabinami i pałaszami. Oto patrol żandarmerii nie pieszej, nie konnej, lecz skrzydlatej, takiej, jakiej u nas nie ma i nie było.

Spostrzegli mnie i wołają; zapewne pytają: „Kto leci?”.

Ja odpowiadam na chybił trafił: „Swój”.

Oni jeszcze wołają, zapewnie mi każą zatrzymać się, ale ja przy najlepszej woli nie mogę się zatrzymać i ciągle spadam z szaloną szybkoś­cią na dół, ku jakiemuś padołowi, na którym rozeznaję teraz morza, góry, pola, piaski, jeziora, a nawet już miasta, wsie i rzeki.

Puszcza się za mną skrzydlaty patrol, ale dopędzić mnie nie może.

Więc komendant kazał dać ognia za uciekającym. Myślałem, że mnie w drobne kawałki kule rozniosą, gdy zagrzmiały jak orzech zgryzł, wszystkie karabiny razem.

Gdzie tam! Obsypali mnie białymi liliami od stóp do głów i na tym koniec, zaniechali pogoni.

O tak grzecznej żandarmerii nie miałem wyobrażenia.

Potem widziałem innych skrzydlatych ludzi, krążących tu i ówdzie, w różnych kierunkach, samych lub w towarzystwie. Cały hufiec skrzydlatych dziewcząt wracał jak się zdaje ze szkoły do domu, pod pachą bowiem miały kajeta i książki, a tak szwargotały ciągle i głośno jak u nas. Tylko innym, dla mnie niezrozumiałym mówiły językiem.

Potem znów ryby różnej wielkoś­ci przesuwały się po powietrzu. Jedne były tak duże jak jesiotry i na nich siedzieli pojedynczo starzy lub kobiety dostojnej tuszy, którym widać siła skrzydeł nie wystarczała, i na innych znów dużych jak wieloryby siedziało po kilkadziesiąt ludzi różnej płci, rozmaitego stanu i wieku, pomiędzy którymi byli i ludzie bez skrzydeł, nędznie w długie suknie ubrani, po większej części z brodami. Widać, że te wieloryby były 

rodzajem omnibusów, popychanych kilkunastu skrzydłami z płótna. Ludzie zaś kierujący tymi omnibusami musieli ciężko pracować siłą własnych skrzydeł.

Wszystko to tylko się migało przed mymi oczyma, leciałem pionowym kierunkiem ku jakiemuś padołowi i kilka razy o mało co nie zawadziłem o owe ryby.

Wreszcie spostrzegłem wyraźnie, że spadam na jakieś duże, okazałe i rzęsisto oświecone miasto, i że okna wszystkich domów tego miasta wychodzą na dach, tworząc nie do opisania pyszną łunę światła.

Teraz zacząłem naprawdę myśleć o swym karku i [z] ciężkim westchnieniem poleciłem się Bogu. Doszedł mnie natychmiast głos z padołu, jak gdyby przez tubę marynę  [rodzaj instrumentu smyczkowego – przyp. red.]  wypchnięty:

– Nie bój się niczego, Serafinie!

Natychmiast też jakaś siła odpychająca, działając przeciw sile przyciągającej, zwolniła mój bieg tak skutecznie, że z każdą chwilą wolniej spadałem. Nareszcie tak leciuchno szybowałem przez warstwy powietrzne, że wszelka obawa ustąpiła z mej duszy i przypatrzeć się mogłem swobodnie temu, co się pode mną na ulicach miasta działo. Ludzie krążyli po nich piechotą, pomagając sobie w biegu skrzydłami, tak jak strusie.

Pode mną, w środku wielkiego ogrodu, wielki gmach z dużą wieżą, pokrytą kopułą z jednego kawała szkła. W tym obserwatorium siedział jakiś skrzydlaty jegomość, w szlafroku i ze szlafmycą na głowie, i spoglądał na mnie w powietrze, dając mi rękoma i skrzydłami oznaki radości i przychylności.

Nareszcie kopuła szklana odsunęła się, jak na osi bocznej od wieży, i ja zstąpiłem wolno i wygodnie.
 

Czytaj również:

Szkielet historii i ciało teraźniejszości Szkielet historii i ciało teraźniejszości
i
Mieczysław Wasilewski, rysunek z archiwum
Przemyślenia

Szkielet historii i ciało teraźniejszości

Paulina Małochleb

Teraźniejszość może być przybliżana i tłumaczona poprzez opowieści o przeszłości. Jednak tego typu narracje niosą ryzyko, że zostaną niezrozumiane i zinterpretowane tylko jako dawne dzieje. 

„A zatem nie ma już »teraz«, ponieważ przeszłość pochłonęła teraźniejszość, zamieniła ją w ciąg obsesyjnych powtórzeń, a to, co wydawało się nowe – co wydaje się dziać teraz – jest jedynie odgrywaniem jakiegoś ponadczasowego schematu” ‒ pisał w zbiorze esejów Dziwaczne i osobliwe Mark Fisher, filozof i teoretyk kultury. W elegijnym tekście opublikowanym tydzień po jego śmierci w 2017 r. na stronie „Guardiana” Simon Reynolds stwierdził, że dla młodszych pokoleń najważniejsza była teza Fishera dotycząca prywatyzacji cierpienia psychicznego – dokonanej przez praktyki kapitalistyczne i polegającej na przekonaniu, że to jednostka ponosi pełną odpowiedzialność za stany psychoemocjonalne. W ten sposób problem dotykający milionów staje się ich własną sprawą, na którą system nie ma wpływu i za którą nie odpowiada. Dla polskich czytelników blog Fishera – o nazwie K-punk – prowadzony na początku lat dwutysięcznych nie był z pewnością tak ważnym punktem odniesienia jak dla brytyjskich odbiorców, ale jego tezy krążą i w systemie coraz bardziej drapieżnego kapitalizmu, strojącego się w szatki work-life balance, brzmią coraz mocniej.

Czytaj dalej