Przestępca zawsze zostawia ślad Przestępca zawsze zostawia ślad
Opowieści

Przestępca zawsze zostawia ślad

Ryszard Ćwirlej
Czyta się 27 minut

Tuż przed pierwszomajowym świętem Zakładami Naprawczymi Taborów Kolejowych w Pile wstrząsnęła przerażająca zbrodnia. Na szczęście na miejscu – jak zwykle – był kapral Teofil Olkiewicz.

Piła
Piątek, 29 kwietnia 1966 r.,
godzina 22.30

Cztery lampy uliczne, udekorowane biało-czerwonymi i czerwonymi flagami, niby świeciły, ale tak marnie, że lepiej było uważać na nogi. Zresztą o tej porze w centrum Piły i tak prawie nie uświadczyło się już przechodniów. Bo i nie było po co łazić po mieście. Knajpy zamykano o dziesiątej, więc na żadne kulturalne rozrywki nie można było liczyć. Przez ten niedoświetlony plac Powstańców Wielkopolskich przechadzał się tylko wolnym krokiem dwuosobowy patrol milicyjny. Funkcjonariusze podeszli do trybuny honorowej, którą właśnie wznieśli robotnicy z ZNTK. Ci szczególnie się postarali, bo w zeszłym roku budowała ją brygada z „Polamu” i kolejarze chcieli się wykazać dobrą robotą, wygrywając we współzawodnictwie socjalistycznej pracy. Trybuna wyglądała solidnie, więc władze partyjne, które miały witać z niej przechodzący pierwszomajowy pochód, powinny być zadowolone. Milicjanci obeszli konstrukcję, a jeden z nich zajrzał nawet pod spód, tak na wszelki wypadek, bo przecież nie w poszukiwaniu jakichś niebezpiecznych materiałów. Walka klasowa z reakcją już dawno się zakończyła, więc nikt nie spodziewał się, że ktoś mógłby władzy ludowej chcieć zaszkodzić albo – nie daj Boże – jeszcze ją uszkodzić. Funkcjonariusz wolał jednak dmuchać na zimne i dlatego zajrzał tam, przyświecając sobie latarką. Jednak prócz resztek desek, które zostały po wznoszeniu budowli, niczego nie znalazł. Dokonawszy inspekcji, milicjanci ruszyli przed siebie w kierunku ulicy Świerczewskiego. Tam, w restauracji „Stylowa” niedawno zakończył się dancing, więc należało się spodziewać, że kelnerki będą potrzebowały pomocy, by pozbyć się jakiegoś podchmielonego gościa. Funkcjonariusze w zależności od nastroju albo grzecznie wypraszali pijaka, albo też dzwonili po radiowóz, by odwieźć delikwenta wprost w gościnne progi izby wytrzeźwień.

Gdy na placu zrobiło się już całkiem pusto, z krzaków rosnących na skwerze wyszedł człowiek odziany w ortalionowy płaszcz ściśnięty paskiem. Rozejrzał się, a gdy się upewnił, że jest sam, ruszył szybko w kierunku trybuny. Tam znowu przystanął, omiótł spojrzeniem całą okolicę i wepchnął się pod deski. Po chwili wyszedł, otrzepał uwalane na kolanach spodnie, a potem potruchtał w stronę dochodzącej do placu nieoświetlonej ulicy Budowlanych.

Sobota, 30 kwietnia 1966 r.,
godzina 7.30

Nikt nie umiał pić tak jak kolejarz Stachu Gwizdała. Wystarczyło, że przyłożył kufel do ust i jednym łykiem opróżniał go do połowy.

Informacja

Z ostatniej chwili! To ostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

– Na Pierwszego Maja musi być pogoda – stwierdził, ocierając pianę z wąsów.

– W zeszłym roku padał deszcz – nie zgodził się z nim Antek, którego nazwiska nikt nie znał, poza brygadzistą, i dlatego wszyscy nazywali go Balonem z racji okrągłej i łysej jak kolano głowy.

– No coś ty, Balon. Jak wtedy padało, to teraz wcale nie musi – poparł Stacha Zenek Feliksiak, najmłodszy z całej trójki degustatorów piwa.

– No właśnie – przytaknął Stachu, szczupły, a właściwie chudy trzydziestolatek, na którym każde ubraniewisiało jak na strachu na wróble. – Dzisiaj nie pada i na niebie nie ma chmur.

Wszyscy trzej jak na komendę spojrzeli w górę, ale w barze dworcowym na stacji Piła Główna nie dało się dojrzeć nieba, a jedynie poszarzały, od lat niemalowany sufit, z którego farba odłaziła całymi płatami. A i tak widoczny był niezbyt wyraźnie, bo zasłaniały go kłęby papierosowego dymu, bar bowiem wypełniali po brzegi pracownicy pobliskiej odlewni żeliwa, którzy przyszli tu jak co dzień od rana leczyć kaca piwem.

– A w pochodzie to idziecie jutro? – zapytał Zenek, który jeszcze nie znał za dobrze tutejszych zwyczajów, bo pracował na kolei od niedawna.

Stachu i Balon spojrzeli na siebie, a potem wybuchnęli śmiechem. W końcu wąsacz otarł łzy, które napłynęły mu do oczu z rozbawienia, i spojrzał z politowaniem na Zenka.

– Ty, chłopie, jeszcze młody jesteś, to nie wiesz, że w pochodzie idą tylko najbardziej zasłużeni na froncie robót przodownicy pracy socjalistycznej i partyjni, czyli sami frajerzy – powiedziawszy to, Stachu spojrzał przez okno, z którego rozciągał się widok na peron ustrojony czerwonymi i biało-czerwonymi flagami oraz rozpiętym między słupami hasłem wypisanym białymi literami na czerwonym tle: „Członek Partii zawsze stoi…”. Dalszą część hasła zasłaniał wagon, więc Stachu nie wiedział, dlaczego ten członek zawsze stoi.

– My w Pierwszego Maja idziemy przed pochodem sprawdzić, co będą dawać z PSS-owskich ciężarówek.

– W zeszłym roku były parówki z bułką i piwo – przypomniał sobie Balon, któremu na myśl o kiełbasie natychmiast napłynęła ślinka do ust. – W tym roku to se zjemy tyle, że nam brzuchy popękają.

– Jak to? – zdziwił się Zenek. – Przecież to wszystko na talony, a każdy, co idzie w pochodzie, dostaje jeden na głowę.

Stachu i Balon znów spojrzeli z politowaniem na młodszego kolegę. Dopiero od jesieni pracował w ich brygadzie, do której dołączył zaraz po ukończeniu zawodówki, więc wiedza i doświadczenie były jeszcze przed nim.

– Patrz, łachudro – Stachu wsadził dłoń do wewnętrznej kieszeni swojej robociarskiej kurtki i wydobył z niej pokaźny plik talonów. Rozłożył je na stole jak gracz sercowego pokera.

– Jezus Maria! – jęknął Zenek, wpatrując się w kartki opieczętowane przez ich macierzysty zakład pracy. Na każdej z nich prócz pieczęci był napis głoszący, że okazicielowi przysługuje jedna porcja artykułu spożywczego na ciepło wraz z zimnym napojem.

– Skąd masz taki majątek? – zapytał starszego kolegę, dotykając talonowego papieru, jakby chciał się przekonać, czy to, co widzi, to jawa czy sen.

Stachu delikatnie klepnął go w wierzch dłoni, a potem, jakby od niechcenia, złożył talony w jeden plik i wsunął do kieszeni.

– Jak kto ma łeb, to umi kombinować – wyjaśnił. Chciał jeszcze coś powiedzieć, jednak w tym samym momencie dostrzegł mężczyznę wchodzącego do baru. Brygadzista Mrugała stanął w drzwiach i zaczął przyglądać się ludziom wewnątrz. Mimo tłoku dostrzegł ich momentalnie i ruszył w tę stronę, przeciskając się między stolikami.

– A wy, cholerniki jedne, w robocie żeście są czy na wakacjach? – zapytał wzburzonym tonem, biorąc się pod boki.

– My, panie majster… – zaczął wyjaśniać Balon, ale nie było co wyjaśniać. Kufle z niedopitym piwem na stole mówiły same za siebie. Byli na bumelce.

– Wypieprzać mi zaraz do roboty! Skład do Poznania już się będzie zestawiać na szesnastce, a wy se tu piwo chlejecie! Święto Pracy dopiero jutro.

Trzej robotnicy spuścili głowy. Ale nie dlatego, że czuli się winni, bo przecież nic złego nie zrobili. W końcu to przecież normalne, że urwali się na chwilę z roboty na piwo. Czuli się głupio tylko dlatego, że dali się przyłapać.

ilustracja: Marek Raczkowski
ilustracja: Marek Raczkowski

Godzina 8.00

Kapral Teofil Olkiewicz, niski brunet z wyraźnie zarysowującą się nad czołem łysiną, pokręcił z niedowierzaniem głową, patrząc na zapłakaną urzędniczkę kolejową. Kobieta ledwie spojrzała na milicjanta i zaraz ukryła twarz w dłoniach. Przed nią stał jej kierownik, okrągłolicy Rajmund Grzywacz, i z rękami złożonymi na piersi wpatrywał się w ścianę za plecami urzędniczki, na której wisiało pięknie oprawione w drewno i szkło zdjęcie towarzysza Gomułki.

Olkiewicz spoglądał na babę z wyraźną niechęcią. Bo to właśnie przez nią musiał tu teraz stać i wsłuchiwać się w jej jęki, zamiast spokojnie popijać sobie piwo w dworcowym barze. A przecież ten dzień zapowiadał się tak przyjemnie. Dyżur w komendzie zaczął o siódmej i natychmiast ruszył zgodnie z grafikiem na uliczny patrol. Towarzyszył mu jego kumpel, kapral Włodek Szwarc. Mieli za zadanie kontrolować centrum miasta z placem Powstańców Wielkopolskich, gdyż tam właśnie stała trybuna honorowa, z której nazajutrz w trakcie pierwszomajowego pochodu przedstawiciele aktywu partyjnego mieli machać chorągiewkami do przedstawicieli barwnego korowodu ludzi pracy.

Obaj kaprale dwa razy obeszli plac, a Olkiewicz, jako człowiek z natury dociekliwy, zajrzał nawet pod trybunę, żeby sprawdzić, jak jest zbudowana. Nic nadzwyczajnego nie stwierdził. Zwykły podest zbity z desek, z przodu przesłonięty płytą pilśniową, obciągniętą czerwonym płótnem.

– Tylko jakieś śmieci. Trochę papierów i kawałków desek – powiedział do Szwarca.

– Jakich papierów? – zainteresował się milicjant.

Olkiewicz machnął ręką, ale Szwarc wiedziony jakimś przeczuciem pochylił się i wsadził głowę pod trybunę. Zauważył porozrzucane karteczki, wielkością przypominające połowę pocztówki. Chciał podnieść jedną, ale Olkiewicz szarpnął go za pasek.

– Daj spokój, Włodek. Nie ma czasu na pierdoły. – Co go mogły obchodzić jakieś papierzyska? Olkiewicza obchodziło piwo, bo od rana go suszyło.

Rozstali się na placu PPR, bo Szwarc, który mieszkał w Pile, szedł do mieszkania rodziców, żeby zanieść im wałówkę skombinowaną w milicyjnej kantynie, a Olkiewicz ruszył na dworzec. Tam w barze pracował pan Mieciu, całkiem sympatyczny i miły gość, który z wielką przyjemnością gościł Teofila na zapleczu baru, żeby popijający piwo funkcjonariusz nie rzucał się narodowi w oczy.

Teofil Olkiewicz mieszkał w Poznaniu, a w Pile przebywał tylko czasowo, na kursach podoficerskich w szkole milicji. Dziś miał ostatni dzień zajęć praktycznych w miejskiej komendzie, dlatego postanowił uczcić kilkoma kuflami piwa szczęśliwe dobrnięcie do końca szkolenia. Jednak gdy wszedł do baru, wpadł na niego jakiś facet.

– Panie milicjancie, jak dobrze, że pan tu jest! – zawołał piskliwym głosem grubas z wąsem i bokobrodami, w opiętej na brzuchu szarej marynarce.

– I co z tego? – warknął niezadowolony Olkiewicz, który nie lubił, gdy mu przeszkadzano.

– To z tego, że jest katastrofa!

– Od katastrof są sokiści. Ja jestem od… – zamilkł, bo właściwie nie wiedział, od czego jest, i musiał przez moment się zastanowić. Nic nie wymyślił, więc machnął tylko i odepchnął faceta. Grubas jednak nie dawał za wygraną. Złapał odchodzącego funkcjonariusza za pasek.

– Obywatelu milicjancie, wy musicie ze mną!

– Milicja nic nie musi! – Olkiewicz chwycił go za rękę. – I nie dotykajcie wy munduru, bo za obrazę funkcjonariusza można zainkasować niezły wyrok…

– Jaka obraza, panie funkcjonariuszu kochany? Ja tylko zgłaszam popełnienie przestępstwa.

Olkiewicz odwrócił się do obywatela.

– To co, katastrofa kolejowa czy przestępstwo? – spojrzał na grubasa złym okiem, bo ten zaczął go już drażnić swoim bezczelnym zachowaniem.

– Talony, panie milicjancie kochany. Talony na kiełbaski i na piwo zniknęły z biura!

– Co? – słowo talony w połączeniu z kiełbaskami i piwem natychmiast wzbudziło milicyjną czujność.

– Wszystkie pierwszomajowe talony dla pracowników szlag trafił!

– Prowadźcie, obywatelu! – polecił Olkiewicz, który natychmiast wyczuł, że sprawa jest nadzwyczaj poważna.

Godzina 8.15

Osobowy do Poznania składał się z sześciu wagonów. Uwinęli się więc z zestawieniem w rekordowym tempie. Nie żeby im się śpieszyło. Śpieszył się maszynista Feliks Ambroziak, który przetaczał wagony z bocznicy. Wyjaśnił trzem pracownikom obsługi technicznej, że zależy mu na szybkim skończeniu roboty, bo dziś imieniny Jakuba, a jego sąsiad ma właśnie tak na imię. I dlatego umówił się z nim, że zerwie się z roboty, żeby przepędzić gąsior zacieru, który solenizant miał w domu przygotowany na imieniny.

– Muszę szybko lecieć do sąsiada, bo sami rozumiecie – stwierdził, a oni doskonale rozumieli. – No i muszę jeszcze do kadr podskoczyć, żeby talon na piwo i kiełbasę odebrać. A wy żeście już odebrali? – zapytał Balona, bo ten stał najbliżej zielonej spalinowej lokomotywy, ozdobionej pierwszomajowymi chorągiewkami.

– Ja tam na pochód nie idę, to mi się nie należy – zawołał Balon.

– To żeś jest głupi, bo jakbyś poszedł, tobyś dostał darmowe żarcie i picie, a tak to se możesz w nosie co najwyżej podłubać.

– Jak kto umi kombinować, to bez zmęczenia nóg i bez łażenia dostanie co swoje.

– Niby jak? – zdziwił się kolejarz.

– A co tam, pokaż mu Stachu.

Jego kolega, który stał obok, paląc sporta, od niechcenia sięgnął do kieszeni i wydobył plik talonów.

Ambroziak zszedł szybko po drabince na peron, nie spuszczając talonów z oczu.

– Prawdziwe? – zapytał ostrożnie.

– Najprawdziwsze – obruszył się Stachu.

– Sprzedajesz? – pytał dalej zaintrygowany maszynista.

– A skąd! To na własne potrzeby.

– A skąd masz tyle?

Stachu schował talony do kieszeni.

– Skąd mam, to mam. Moja sprawa… Chodź, Balon. Idziemy na piwo – zwrócił się do kolegi, ignorując maszynistę.

Tymczasem Ambroziak przez chwilę zastanawiał się nad czymś intensywnie. Jeśli te lebiegi wykombinowały więcej talonów, to jemu też muszą dać więcej, pomyślał, układając sobie już w głowie rozmowę z kadrową. Powie jej, że jak nie da mu przynajmniej pięciu, to on pójdzie do samego kierownika i powie, co się tu wyrabia. Bo to przecież nie może tak być, żeby on, maszynista, od dziesięciu lat należący do partii, dostał jeden talon, gdy takie obszczymurki, jak ten Balon, będą obżerały się parówkami, które bardziej się jemu należą.

ilustracja: Marek Raczkowski
ilustracja: Marek Raczkowski

Godzina 8.30

– To powiedzcie teraz obywatelowi milicjantowi… – zwrócił się do swojej pracownicy kierownik Grzywacz, ale Olkiewicz przerwał mu bezceremonialnie.

– Od zadawania pytań to jest milicja!

– Ja tylko… – próbował jeszcze coś powiedzieć urzędnik, ale Teofil już wziął sprawy w swoje ręce.

– To ile tych talonów było i na jaki asortynent? – zapytał kategorycznym tonem.

Kobieta podniosła załzawione oczy, przetarła je szybko kraciastą chusteczką, a potem przymknęła powieki, jakby próbowała zebrać myśli. W tym czasie wzrok Olkiewicza przykuł portret towarzysza Wiesława wiszącego na ścianie. Gomułka zdawał się uśmiechać drwiąco, jakby chciał powiedzieć: „Oj, nie poradzisz ty sobie, durniu, z taką skomplikowaną sprawą”.

– Trzysta sześćdziesiąt sztuk – powiedziała cicho.

– Jezus Maria! – jęknął funkcjonariusz, który natychmiast zobaczył w myślach długi rząd trzystu sześćdziesięciu flaszek piwa. Parówek z bułką w tej samej liczbie nie zobaczył, bo to przekraczało możliwości jego wyobraźni. Natychmiast zrozumiał, że tę sprawę musi dogłębnie wyjaśnić. Postanowił więc wziąć babę w krzyżowy ogień pytań.

– A gdzie te talony były? – zapytał podchwytliwie.

– A, o tu! – kobieta wskazała na stojącą przy ścianie szafkę. Drzwiczki były otwarte, więc zajrzał do środka.

– Tak se luzem leżały? – drążył dalej Olkiewicz.

– Gdzie tam, luzem! W kasetce metalowej. W dwóch kopertach. W jednej trzysta czterdzieści pięć do wydania dzisiaj, a w drugiej piętnaście dla drużyn, co zjadą na stację w nocy.

– A gdzie ta kasetka?

– No właśnie, że nie ma. Wszystko zniknęło.

– Co to będzie, panie milicjancie? – wtrącił się kierownik. – Ludzie idą na pochód, a po pochodzie chcą się najeść i napić, a tu nie ma talonów.

Olkiewicz pokiwał głową. Rozumiał to doskonale. Jakby on miał iść w pochodzie i nie dostałby za to talonu, to miałby w dupie taki interes.

– To kto ostatni widział te talony? – zapytał, spoglądając na babę złym okiem.

– No to będzie, że pan kierownik i ja – wyjaśniła, rozmazując kraciastą chusteczką fioletową farbę na policzku. Milicjant odwrócił się do kierownika.

– To razem żeście tu byli?

Kierownik Grzywacz wzruszył ramionami.

– Jak pani Wiśniewska – tu wskazał ręką na swoją podwładną – już policzyła wszystkie talony, bo one przyszły do nas z samej dyrekcji i tam je opieczętowali, to ja kasetkę zamknąłem, a talonów nawet nie dotknąłem. Potem razem żeśmy zrobili pieczęć na wierzchu.

Milicjant popatrzył na tę machającą urzędniczą rękę, bo wydało mu się, że zauważył coś dziwnego, ale zaraz o tym zapomniał, bo mu ta pieczęć zajęła myśli.

– Jaką pieczęć?

– No normalną, taką ze sznurka, z kapsla od piwa z plasteliną w środku, co w nim się odciska orzełka z pięćdziesięciogroszówki, żeby było widać, czy kto nie grzebał przy kasetce.

– A jak pani przyszła do pracy, to pieczęć była? – Olkiewicz zwrócił się do Wiśniewskiej.

– Była, ale kasetki nie było. Jezus Maria! Co ja teraz zrobię? – znów zaczęła lamentować. Ale Olkiewicz nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Spojrzał na urzędnika Grzywacza, marszcząc groźnie brwi.

– To wy, kierowniku, macie klucz do kasetki? – zapytał podchwytliwie, licząc na to, że kierownik zacznie się plątać.

– Oczywiście – potwierdził Grzywacz.

– I nikt inny nie ma klucza?

– Nikt nie ma.

– No tak, bo jakby kto miał klucz, to mógłby se te kasetkę kluczem otworzyć, a nie porywać ją nieotwartą – stwierdził rezolutnie milicjant. I natychmiast jego wszystkie podejrzenia skupiły się na Wiśniewskiej, bo jeśli kierownik miał klucz, to jakby chciał ukraść, toby sobie kasetkę otworzył. A poza tym to on go zawołał, a więc jak wołał, to nie był podejrzany, bo jakby nie zawołał, toby był. A Wiśniewska nie zawołała go, to znaczy, że ona ukradła kasetkę i zabrała z niej talony. Tylko jak taka baba poradziła sobie z otwarciem?

W tym momencie drzwi do pokoju kadrowej otworzyły się. Do środka wszedł maszynista Feliks Ambroziak.

Godzina 8.40

W barze dworcowym śmierdziało przypalonym tłuszczem, zmieszanym z odorem niemytych ciał, doprawionym aromatem tanich papierosów. Smród i tłok nie przeszkadzały trzem robotnikom kolejowym. Oni nie musieli martwić się ani o miejsce, bo stał tu stolik służbowy, ani o kolejkę. Piwo kupili poza kolejnością, zgodnie z informacją na tabliczce przyczepionej do półki w bufecie, która głosiła wyraźnie: „Osoby na służbie, kobiety w ciąży i inwalidzi wojenni obsługiwani są poza kolejnością”.

– Nie trzeba było się chwalić tymi talonami – stwierdził Stachu i sięgnął po kufel.

– E tam! – Balon machnął tylko ręką. – Przecież Ambroziak nikomu nie powie.

– Ale on jest partyjny, to może nakablować – stwierdził Zenek, który należał do zakładowego koła ZMS, więc znał większość partyjniaków.

– No i co, że powie? – mruknął Balon. – Niech se gada, komu tylko chce. Przecie śledztwa z tego nie będzie.

Stachu upił kolejny łyk, zastanawiając się nad tym, co powiedział jego kolega. W końcu sięgnął do kieszeni, pogmerał w niej i wyciągnął kartki. Powoli zaczął je rozkładać na trzy kupki, tak jakby rozdawał karty do gry.

– Jako że razem robimy na zakładzie i w ogóle, to wszystkim się należą. Jedzcie i pijcie z tego wszyscy.

Zenek spojrzał na kartki i nawet chciał coś powiedzieć w podziękowaniu, ale wzruszenie zatkało mu gardło.

– O, a te pieczątki to się rozmazują – stwierdził, dotykając talon. – I na palcach zostaje atrament.

– Bo się pomoczyły od tego piwa, co tu porozlewane – stwierdził Stachu i jednocześnie sam potarł palcem pieczątkę, tak na wszelki wypadek, żeby sprawdzić, czy to prawda.

– Tusz w tych pieczątkach to raczej kiepski – Balon popatrzył na palce uwalane na fioletowo. – Przed wojną to były atramenty – stwierdził z miną znawcy, choć z tych przedwojennych czasów niewiele mógł pamiętać, bo miał zaledwie trzydzieści lat. – I przed wojną nie było Pierwszego Maja.

– Jak nie było? – zdziwił się Zenek. – To co było?

– Trzeci Maja – wyjaśnił Stachu. – Też były defilady, ale wojskowe, i chorągiewki, ale tylko biało-czerwone. No i parówek na talony nie dawali. A teraz, jak święto przenieśli na pierwszego, to i piwo, i parówki są zawsze.

Godzina 8.45

– Później, towarzyszu Ambroziak – zwrócił się do wchodzącego nie po służbowej, ale znacznie poważniejszej, bo po partyjnej linii kierownik Grzywacz. – Nie widzicie, że tu milicja jest?

– Widzę. I bardzo dobrze, że jest. Przynajmniej nie trzeba będzie po nich dzwonić.

– Milicja jest zawsze, jak jest potrzebna, bo stoi na straży socjalistycznej prawierządności – Olkiewicz przypomniał sobie zdanie, które musiał wraz z kilkudziesięcioma innymi złotymi myślami wykuć na pamięć przed egzaminem z wiedzy ogólnej. – A tak w ogóle, to po coście chcieli dzwonić na milicję? – zapytał kolejarza.

– Bo tu się szwindle robi i ludzi pracy oszukuje. Okrada się tych, co dobrze pracują, a bumelantów i obiboków się wyróżnia. Ja tę sprawę na posiedzeniu aktywu poruszę… – maszynista bulgotał coraz bardziej nakręcony własnymi słowami. – Ochlapusy jedne z brygady przetokowej to mają całe garście talonów na kiełbaski i piwo, a uczciwi ludzie mogą co najwyżej po jednym…

– Gdzie oni są, ci bumelanci?

– Jak gdzie? Jak zwykle, w barze.

– Idziemy – zdecydował Olkiewicz, który jak myśliwski pies poczuł świeżą krew. Zadowolony maszynista otworzył drzwi.

Przeszli koło kas biletowych, przy których kłębił się tłum podróżnych. Tam Teofil wpadł na swojego kolegę, kaprala Szwarca, który właśnie wyszedł z podziemnego przejścia. Tak jak się umówili, załatwił sprawy w domu i szedł do baru, by spotkać się z Teofilem.

– No dalej, Włodek! – zawołał Olkiewicz.

– Pali się czy jak? – zapytał Szwarc.

– Nie, ale jest grubsza sprawa. Idziemy na aresztowanie. Wykryłem szajkę złodziejską – powiedział z dumą w głosie milicjant.

– Chodźcie, panowie, bo jeszcze gdzie znikną łachudry – ponaglił ich maszynista.

– Wskażecie nam tylko bandytów i zostaniecie w drzwiach, bo osoby postronne nie mogą uczestniczyć w aresztowaniu…

– Ale ja jestem w ORMO – wszedł Olkiewiczowi w słowo maszynista.

– A to co innego. Będziecie w takim razie zabezpieczać miejsce akcji.

– Tak jest! – Ambroziak przyjął polecenie, choć nie miał pojęcia, na czym polega zabezpieczenie.

– Tam siedzą, panie władzo – wskazał trzech mężczyzn w roboczych drelichach przy służbowym stoliku.

– Teoś, co tu się, do cholery, dzieje? – zapytał go cicho Szwarc, który jak dotąd niewiele rozumiał z całego zamieszania.

– Naród chcieli oszukać, gnoje! – wyjaśnił zwięźle Olkiewicz i ruszył zdecydowanym krokiem w kierunku niczego niepodejrzewających przestępców.

Teofil stanął przy stoliku, obrzucił zdziwione towarzystwo zadowolonym spojrzeniem, a potem odpiął przytroczoną do pasa kaburę i wydobył z niej swój służbowy pistolet TT.

– Ręce do góry, wy gnojki zasrane. I oddawać, coście ukradli, pókim dobry!

Wszyscy trzej natychmiast podnieśli ręce, tak jak im nakazał, a Balon nawet podniósł prawą z kuflem. W wypełnionej tłumem pijaków sali zrobiło się tak cicho, że słychać było tylko bulgotanie w pełnych piwa brzuchach konsumentów.

– No dalej, oddawać, bo powystrzelam was tu na miejscu za stawianie oporu władzy.

– Jak Boga kocham, my nic nie ukradli, panie władzo – powiedział łamiącym się głosem łysy z czerwoną mordą.

– A talony to nieukradzione?

– Ja oddam wszystko! – zawołał piskliwym głosem najmłodszy z nich. – Ino z ręcami u góry to nie dam rady.

– Ty dupo wołowa! – chudzielec spojrzał na niego z obrzydzeniem, z jakim spogląda się na tygodniowy kotlet mielony w kolejowym bufecie.

Po chwili na blacie stołu pojawiły się talony. Na pierwszy rzut oka było widać, że jest ich niewiele…

– A gdzie reszta? – zapytał Olkiewicz.

– Panie władzo – Balon próbował się ratować – w tej kasetce ino było piętnaście kartek. Nic więcej. Wszystko my zwrócili. A kasetkę my znaleźli wczoraj wieczorem przy torach.

Olkiewicz popatrzył najpierw na nich, potem na talony. Niedbałym ruchem zgarnął je i włożył do kieszeni. W końcu schował do kabury pistolet i wtedy spojrzał na swoje palce. Opuszki prawej ręki zabarwiły mu się na fioletowo. Ten najmłodszy z trójki też to zobaczył.

– To te pieczątki tak farbują, panie władzo – powiedział z uśmiechem.

I wtedy na Teofila Olkiewicza spłynęło olśnienie. Już wiedział, kto ukradł kasetkę.

Poniedziałek, 2 maja 1966 r.,
godzina 11.45

Od rana padało. Ale Teofil nie przejmował się deszczem. Siedział przecież w suchym wagonie kolejowym i czekał na odjazd pociągu do Poznania. Przed sobą miał trzy godziny jazdy w komfortowych warunkach, w wagonie drugiej klasy, z miękkimi siedzeniami, a do tego jeszcze udało mu się zająć miejsce przy oknie, więc nie będzie się nudził, oglądając widoki. Wreszcie, po zakończeniu kursów milicyjnych, wracał do domu. Do tego jeszcze wiózł pisemną pochwałę od samego komendanta szkoły. Schował ją w walizce, by natychmiast po zameldowaniu się na swoim komisariacie pokazać papier komendantowi Wróblowi. Już widział w myślach, jak ten robi z wrażenia wielkie oczy. Teraz Wróbel już nie będzie mógł powiedzieć, że Olkiewicz jest tak durny, że nie trafiłby sobie palcem do własnej dupy. A tu, proszę, ten niby głupi Teoś samodzielnie rozwiązał sprawę wielkiej wagi państwowej i zawdzięczał to tylko i wyłącznie swojemu milicyjnemu nosowi. W końcu połączył elementy tej niezwykle skomplikowanej układanki. Tyle że trochę niedokładnie. Wtedy w dworcowym barze, gdy zobaczył na swoich palcach atrament, natychmiast przypomniał sobie, że takim samym kolorem usmarowana była chusteczka zapłakanej kadrowej. I to był dla niego wystarczający dowód. Pół godziny później kobieta siedziała już z kajdankami na rękach w radiowozie, a Olkiewicz ze Szwarcem wracali zadowoleni na komendę. Po drodze Teofil opowiedział całą tę skomplikowaną historię swojemu koledze.

– Tak jak nam mówili na kursach, przestępca zawsze zostawia ślad – tłumaczył oczywistą oczywistość Szwarcowi, który jakoś nie był do końca przekonany. – A babę się przyciśnie, to wszystko wyśpiewa.

Doszli właśnie do placu, na którym stała pierwszomajowa trybuna.

– Teoś, a jak wyglądały te talony? – zapytał nagle Szwarc.

Zadowolony Olkiewicz uśmiechnął się od ucha do ucha, a potem wyjął z kieszeni plik, który zarekwirował w kolejowym bufecie.

– Jutro po pochodzie będziemy mieli niezłą wyżerkę – zadowolony z siebie aż klepnął się w udo z uciechy. Tymczasem Szwarc uważnie przyjrzał się talonom, a potem jego spojrzenie powędrowało w kierunku trybuny stojącej na środku placu.

– To nie ona… – powiedział cicho do Teofila.

– Że niby co?

– To nie kadrowa.

– No coś ty, Włodek. Przecież już jest w areszcie. Posiedzi, to wszystko wyśpiewa…

Szwarc pokręcił głową.

– To nie ona – stwierdził stanowczo Szwarc.

– To niby kto?

– Za chwilę się przekonasz na własne oczy. Jak żeśmy przechodzili przez ulicę Bieruta, to go zobaczyłem, jak szedł w kierunku placu Powstańców. Jeśli się nie mylę, to zaraz tu będzie.

Olkiewicz spojrzał na Szwarca jak na wariata. Ale ten wiedział, co robi. Złapał Teofila za rękaw i wciągnął go w gęste krzaki, a potem kazał przykucnąć. Teraz obaj milicjanci byli niewidoczni nawet dla przechodzących w pobliżu ludzi. Sami za to mieli doskonały widok na plac i trybunę.

Po piętnastu minutach zniecierpliwiony Olkiewicz najpierw zaczął narzekać na bolące kolana, potem zachciało mu się palić, a w końcu doszedł do wniosku, że koniecznie musi się wysikać. Szwarc przyłożył mu pięść do nosa, a zaraz potem wskazał coś palcem.

W pierwszej chwili niczego nie dostrzegł. Przez plac przechodziło bowiem sporo ludzi. W końcu jednak zauważył człowieka w ortalionowym zielonym płaszczu i kapeluszu, który kręcił się koło trybuny, tak jakby na kogoś czekał. Facet przechadzał się w tę i z powrotem, przystawał i zerkał na zegarek. W pewnym momencie rozejrzał się w prawo i w lewo, a potem, schyliwszy się, szybko wszedł pod trybunę.

– Co on, do cholery, robi? – zdziwił się Olkiewicz.

– Bierzemy go! – zawołał Szwarc i wyskoczył z krzaków. Teofil pognał za nim. Gdy dobiegli do trybuny, mężczyzna w ortalionie akurat spod niej wyłaził. Zdumiony stanął na wprost dwóch milicjantów.

– A wy co żeście tam robili, obywatelu? – zapytał Olkiewicz, biorąc się pod boki.

– Ja, no tego, panie władzo, chciałem sprawdzić, czy dobrze postawiona ta trybuna, bo to kolejarze ją budowali i no, czy jest bezpieczna…

– Pokażcie swoje ręce – przerwał mu Szwarc.

– Co? – zdziwił się zatrzymany. Teofil też się zdziwił, bo nie rozumiał, o co Szwarcowi chodzi. Przecież nie chciał mu chyba sprawdzać brudu za paznokciami… Gdy jednak facet wyciągnął dłonie do przodu, zrozumiał momentalnie.

– I tu miałeś rację, Teofil – powiedział Szwarc, zakładając kajdanki na przeguby kierownika Grzywacza. – Przestępca zawsze zostawia ślad. Ten ślad atramentu na jego palcach zobaczyłem jeszcze na dworcu, jak nam dziękował za aresztowanie aferzystki.

Zdumiony Olkiewicz patrzył na uwalane atramentem dłonie urzędnika.

– A gadał, że nawet ich nie dotknął, tylko zamknął kasetkę.

A skoro ona i on mieli atrament na palcach, znaczy oboje ukradli?

– Kadrowa jest niewinna – wyjaśnił Szwarc. – Ten tu ukradł kasetkę – wskazał na kierownika, który stał ze spuszczoną głową.

– Przecież miał klucz, mógł se otworzyć – Olkiewicz cały czas miał wątpliwości i jakoś nie mógł nadążyć za rozumowaniem kolegi.

– Jakby otworzył i zostawił w biurze pustą, toby było od razu na niego. Więc ukradł kasetkę, zabrał z niej talony, ale tylko jedną grubszą kopertę, drugiej nie zauważył. Potem kasetkę wyrzucił koło torów i znaleźli ją ci od przetaczania wagonów.

– To gdzie są te talony? – zapytał Teofil kierownika, ale Grzywacz nic nie odpowiedział. I wtedy Szwarc wsunął rękę do wypchanej kieszeni jego ortalionu, by po chwili wyjąć gruby plik opieczętowanych bonów żywnościowych.

Parowóz zagwizdał przeciągle, szarpnął wagonami, a potem pociąg ruszył. Olkiewicz patrzył przez okno na przesuwający się powoli budynek stacji Piła Główna, ustrojony flagami i okolicznościowym hasłem pierwszomajowym: „Członek Partii zawsze stoi w pierwszym szeregu walki o pokój”. Przeczytawszy hasło, natychmiast wyobraził sobie szereg członków partii w jakimś pokoju i roześmiał się głośno. Współpasażerowie spojrzeli na niego jak na wariata, ale wcale się tym nie przejął. Wracał do domu z pochwałą w walizce i z doskonałym samopoczuciem. Jednak najbardziej zadowolony był z tego, że drogę będzie mógł sobie umilić pięcioma butelkami piwa i do tego jeszcze wyśmienitymi parówkami, które wiózł w siatce… Czuł się jak posiadacz wielkiego majątku. A zawdzięczał go własnej przedsiębiorczości, bo talonów, które zarekwirował w barze, oczywiście nie zwrócił. Podzielił się nimi ze Szwarcem.

– A powiedz mi – zwrócił się do kolegi, podając mu połowę talonów – po co on ukrył te bony pod trybuną?

– Bo pod latarnią najciemniej – odpowiedział Szwarc, mrugając do Teofila.

Teoś wzruszył ramionami. Też coś. Jemu zawsze wydawało się, że pod latarnią jest jasno, no ale może Szwarc coś pokręcił.

Sięgnął do siatki i wydobył z niej pięknie wyglądającą, świeżą parówkę. Oczy wszystkich siedzących w przedziale pasażerów zwróciły się w jego kierunku. A co tam, niech se patrzą, pomyślał i ugryzł pierwszy kęs, a parówkowy zapach natychmiast wypełnił swoim nadzwyczajnym aromatem cały przedział.

Czytaj również:

Nadejdzie wreszcie dzień zapłaty Nadejdzie wreszcie dzień zapłaty
i
Bar Wenecja w Warszawie, zdjęcie w domenie publicznej
Opowieści

Nadejdzie wreszcie dzień zapłaty

Ryszard Ćwirlej

Sobota, 1 czerwca 1967 roku
Godzina 14.30

– Kiedy to się stało? – zapytał milicjant.

– Łe bo ja wiem? – Magazynier wzruszył ramionami.

Czytaj dalej