Przy drodze
Przemyślenia

Przy drodze

Anna Wyrwik
Czyta się 5 minut

Przeczytanie Polski przydrożnej Piotra Mareckiego to coś, co podczas tej całej przymusowej izolacji może nam się przytrafić fajnego. Jest też ciekawe z perspektywy najbliższej przyszłości, bo przecież zaraz zacznie się lato i może zdejmiemy te maski, może będzie można wychodzić z domów nie tylko w pilnych potrzebach. Ale na pewno nie od razu ustawimy się w kolejkach do bramek lotniskowych, może to więc dobry pomysł, by wyruszyć w Polskę. Bez bagażu stereotypów, z czystą ciekawością, z otwartymi oczami i uszami, poza utartymi szlakami po prostu jej doświadczyć.

Marecki nie napisał reportażu, to nie jest żadna wnikliwa historia, socjologiczny raport czy społeczna diagnoza. To luźny dziennik z podróży, na początku którego autor stawia sprawę jasno, i pokazuje swoje miejsce na świecie: miasto Kraków, wieczorne picie z niemieckimi wydawcami, less waste, instastorki, apki i hipsterski termos. Gdy czeka mnie taka opowieść, że ktoś z miasta na wieś jedzie, jakiś kolejny reportaż, książka, spektakl (spektakl? spektakli to chyba takich u nas nie ma…), film, to zawsze włącza mi się Z daleka widok jest piękny Anny i Wilhelma Sasnalów, i tak myślę, że piękno i sielsko to tylko otoczka, na której większość kończy, nie zagłębiając się, bo im bliżej, tym bardziej śmierdzi i robi się straszno, i to nie tak straszno, że ekscytująco, ale tak straszno naprawdę. Zawsze mam z tym trochę problem.

Marecki ogrywa to tak, że my od razu wiemy, że nie pojechał się bratać i udawać swojaka ani wyrywać prawdy z korzeniami. Pojechał w Polskę, żeby przez dwa tygodnie oglądać z okien opla polne i leśne drogi, bezdroża, wsie, wschodnie i północne rubieże, by notować obrazy z miejsc, które kiedyś były miejscami, a teraz są resztkami budynków z odrapanymi szyldami dyndającymi z nudów, i by posłuchać kolejnych historii, taki bierny obserwator, co to kupuje dwa dodatkowe piwa dla kogoś, kto ewentualnie chciałby się przysiąść. Nie chwali, nie gani, zapisuje i fotografuje to, co widzi, by potem zmontować z tego książkę, bez komentarza, jak stara dobra Polska Szkoła Dokumentu. To jest książka dla ludzi tak jak on żyjących w mieście. Bieszczadzkie, lubelskie, podlaskie, warmińsko-mazurskie, zachodniopomorskie, wielkopolskie i tak dalej wsie konfrontuje z Krakowem poprzez komentarze rzucane do słuchawki telefonu przez narzeczoną, która została w domu. Czuć jego dystans i myślę, że momentami świadomie tę konfrontację podkręca. Pojawia się wrażenie, że te dwa kody kulturowe – ten spod kebabu w Wysokiem Mazowieckiem czy baru Pod Dębami w Płotach i ten sprzed laptopa w jakimś krakowskim mieszkaniu ze stertą książek, zapachem obiadu vege i planem głosowania na tę lewicową partię, która jest najbardziej za ochroną klimatu – nie mogą się spotkać.

Stałam kiedyś w jakiejś wsi na Roztoczu, próbując załapać stopa. Po drugiej stronie drogi był spory plac ubity na ziemi, pełen dziur z wodą, bo padał deszcz. Slalomem przeszłam między kałużami do sklepu, w którym nie było wiele prócz ciepłego piwa, bo tak, jak pisze Marecki, w Polsce przydrożnej piwo nie musi być idealnie schłodzone, a był deszcz, więc oszczędzili na lodówce. Ten plac to był chyba kiedyś PKS. Na starym, niedziałającym przystanku siedziały dwie dziewczyny i słuchały muzyki z telefonu, siedziały i patrzyły przed siebie na drogę, na deszcz. Pomyślałam wtedy, że gdybym tam mieszkała, to też głosowałabym na kogokolwiek, byleby mi przywrócenie tego pekaesu obiecał, byleby móc gdzieś pojechać i mieć jak wrócić, że co mnie obchodzą prawa mniejszości, katastrofa klimatyczna czy jakieś tam łamania regulaminów, kiedy nie pozostaje mi nic innego, jak siedzieć na przystanku i słuchać muzyki z telefonu, siedzieć i patrzeć przed siebie na drogę, na deszcz. To dwie bardzo różne rzeczywistości. Marecki ustawia się pomiędzy nimi, z pokorą gościa wchodzi do tej przydrożnej, z prostotą opisuje ją tej z podłączeniem do autostrad. Robi to tak jakby na zachętę, zaciekawienie, ruszaj, wiesz, można tam dużo znaleźć, warto spróbować trochę inaczej spojrzeć na świat.

Na początku miałam problem z jego stylem, ten czas teraźniejszy, krótkie zdania, informacja za informacją: pakuję nóż kupiony w USA, mijam sklep, nalewam herbatę do termosu, kupuję pięć plastrów sera, wypijam herbatę z termosu, ale Marecki jest w tym konsekwentny i to działa, bo się łatwo z czasem w ten rytm wczuć, w rytm tej podróży po kolejnych wioskach, których nazwy skrupulatnie wymienia, a zlepki typu „Białobrzeg Bliższy, Białobrzeg Dalszy, Chojniki, Budne-Sowięta, Baranowo, Orzoł, Cierpięta, Parciaki, Budziska, Jednorożec” brzmią jak poezja, jak jakaś taka kwintesencja polskości z tym wszystkim, co nam się z tą polskością kojarzy razem wziętym. „Road trip” nazwał swą podróż i dużo jest tu odniesień do Ameryki, po której też podróżował, dużo wspólnego, bo przecież w Polsce też są ghost towns, też są dziurawe niedobitki po barach i stacjach benzynowych (nawet szyld Texaco gdzieś Marecki znalazł) i jasne, że nie to wielkie niebo i nie ta przestrzeń, ale ludzie, ich historie i dziwactwa, niby tak dalekie, a tak często podobne.

Piotr Marecki jechał 15 dni, ja, czytając Polskę przydrożną, jechałam z nim jeden wieczór, szkoda, że nie dłużej, a gdy tak czytałam, przypominałam sobie wiele miejsc, obrazów, scen. Wracałam kiedyś z przyjaciółką z wyprawy po krajach nadbałtyckich, jechałyśmy przez północną Polskę i któregoś dnia znalazłyśmy się w Zelkach, wsi za Ełkiem w stronę Giżycka, siedziałyśmy na jakimś murku przed sklepem, znajdującym się na parterze domu, na którego dachu pracowali robotnicy, a my siedziałyśmy w słońcu, piłyśmy piwo i jadłyśmy białe bułki z żółtym serem kupione w tym sklepie, i patrzyłyśmy na te łąki przed nami, na Mazury. To było najlepsze śniadanie w moim życiu, nie jakieś tam jajka nie-wiadomo-w-jakich-koszulkach na czarnym talerzu z pierwszej klasy hummusem, ale właśnie tamto, wtedy, a robotnicy pytali nas, co my tam do cholery robimy, jak to z Krakowa, jak że wracam z Litwy i dlaczego stopem. Może to jest właśnie ten czas, ten moment, ten rok, kiedy warto wyruszyć i pojeździć po Polsce.

Czytaj również:

Dwuznaczność polskiego krajobrazu – wywiad z Andrzejem Tobisem
Przemyślenia

Dwuznaczność polskiego krajobrazu – wywiad z Andrzejem Tobisem

Zygmunt Borawski

Polski krajobraz męczy mnie i fascynuje. Jest dwuznaczny, powiedziałbym wręcz – dialektyczny. Planistyczna nieporadność łączy się z niespotykaną inwencją twórczą, natura miesza się z urbanistycznym chaosem, przepych graniczy z nędzą. Piękno i zgroza, rozwój i upadek. Tak już mamy. Zawsze na granicy. Między północą a południem, wschodem i zachodem, Azją a Europą, komunizmem i kapitalizmem, nudą a napięciem, niebem a piekłem. Jesteśmy ludźmi pogranicza, dychotomia to nasz chleb powszedni. Dzięki temu rodzą się w naszej przestrzeni zjawiska niesamowite. Jest ich dużo, trudno je opisać. Albo inaczej, niełatwo je uchwycić za pomocą jakiegoś medium, tak by przekazać ich moc, piękno i absurd. Zdarzają się jednak ludzie, którzy to potrafią. Takim człowiekiem jest Andrzej Tobis.

Urodził się w 1970 r. w Wieluniu. Jest malarzem, fotografem i pedagogiem. Od 20. roku życia mieszka w Katowicach, ukończył tamtejszą ASP, której jest obecnie profesorem. Jego najsłynniejszym dziełem jest projekt lingwistyczno-wizualny A-Z Słownik ilustrowany języka niemieckiego i polskiego, który rozpoczął w 2006 r. i nad którym wciąż pracuje. Tobis postanowił na nowo zwizualizować ilustrowany słownik Biltwörterbuch Deutsch und Polnisch wydany w NRD w 1954 r. Jak zapewnia sam autor, projekt powstał z potrzeby nazwania, zdefiniowania doświadczanej przez autora rzeczywistości. Zasad było mało, ale były one ściśle przestrzegane. Fotografować tylko polski krajobraz, bez retuszu i specjalnych aranżacji. Znajduje się w nim ponad 10 tys. haseł. Efekt jest piorunujący. Oto aktualne (w większości) hasła ze starego słownika zyskały nowe ujęcia, które bawią, intrygują, a przede wszystkim każą nam się zastanowić nad prawdziwym sensem słów, których używamy na co dzień. Słów, które definiują nas i nasze otoczenie.

Czytaj dalej