Słownik polsko-polski – rozmowa z Wojciechem Wilczykiem
i
Poznań, ul. Floriańska, 21.10.2018/ fot. Wojciech Wilczyk
Opowieści

Słownik polsko-polski – rozmowa z Wojciechem Wilczykiem

Aleksandra Lipczak
Czyta się 16 minut

Aleksandra Lipczak: Rozmawiamy w przededniu 1 marca, państwowego święta żołnierzy wyklętych.

Wojciech Wilczyk: Jesteśmy już za to tuż po marszu narodowców w Hajnówce, który odbył się już po raz piąty i jest według mnie grubym skandalem.

Swoją drogą to ciekawe, że Romuald Rajs, „Bury”, jest tak fetowany przez organizatorów. Kiedy został aresztowany na Dolnym Śląsku w 1948 r., poszedł na współpracę z UB i wydał swoich współpracowników, bo wierzył, że dzięki temu wyjdzie na wolność. Na nic się to nie zdało, bo i tak został skazany na śmierć, między innymi za ludobójstwo.

Osoby, które godzą się współpracować z policją, są przez kibiców nazywane konfidentami. Istnieje nawet zwyczaj pisania ich nazwisk na ścianach z takim dopiskiem. A przecież wielu uczestników marszu w Hajnówce wywodzi się właśnie ze środowisk kibicowskich, widziałem na zdjęciach sporo klubowych barw.

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

To stamtąd pochodzi też wielu autorów tak zwanych murali patriotycznych, które udokumentowałeś w książce Słownik polsko-polski.

„Bury” się na nich nie pojawia, choć jego pseudonim albo nazwisko plus pseudonim często pojawiają się w „wykazach” żołnierzy wyklętych, które czasem maluje się na murach. Jego wizerunku jednak nigdzie nie znalazłem. Może ludzie zdają sobie sprawę, że to niekoniecznie jest odpowiednia postać na murale.

Odpowiednia jest na przykład Danuta Siedzikówna, „Inka”?

Obok Marii Curie-Skłodowskiej jest jedną z niewielu kobiet w bardzo męskim świecie murali patriotycznych. Myślę, że nie od rzeczy jest tu jej uroda, powierzchowność, która dobrze wygląda w przedstawieniu wizualnym. Zachowało się sporo jej zdjęć, a wśród nich takie, na którym trzyma pistolet maszynowy MP 40. Chłopcom, którzy fascynują się bronią, na pewno się to bardzo podoba.

Co to w ogóle są „murale patriotyczne”?

Kiedy kończę jakiś projekt, instynktownie zaczynam się rozglądać za czymś nowym, na czym można zawiesić oko.

Jeszcze pracując nad Świętą wojną, trafiłem na mural przy Alei Kijowskiej w Krakowie namalowany na ogrodzeniu szkoły podstawowej. Był na nim Jan Paweł II, generał Fieldorf „Nil”, przekreślona pasiasta flaga Cracovii i akronim AJ, czyli Anty Jude.

Tarnobrzeg, ul. Stanisława Wyspiańskiego,  03.02.2018/ fot. Wojciech Wilczyk
Tarnobrzeg, ul. Stanisława Wyspiańskiego, 03.02.2018/ fot. Wojciech Wilczyk

Kiedy oglądałem potem w domu jego zdjęcia, mimowolnie wpisałem w Google’a hasło „mural patriotyczny”.

Wiedziałem, że coś takiego istnieje. Kiedy robiłem zdjęcia muralom w Łodzi w 2013 r., było już całkiem sporo obrazów, na których były symbolika i hasła niepodległościowe. Nie pomyślałem jednak, żeby sprawdzić, czy jest tego więcej, bo koncentrowałem się na fotografowaniu grafów malowanych przez zantagonizowanych ze sobą kibiców.

Którym poświęciłeś swoją poprzednią książkę, Święta wojna.

Nie miałem pojęcia, że „murali patriotycznych” jest tak dużo, że to tak powszechne zjawisko. Ani że są wszędzie. Kiedy zobaczyłem wyniki szukania w Google’u, byłem zaskoczony.

Może dlatego, że wciąż był to stosunkowo świeży fenomen. Pierwsza oprawa stadionowa z żołnierzami wyklętymi to ta na stadionie Śląska Wrocław namalowana w 2011 r. Robiłem zdjęcia murali we Wrocławiu jakieś dwa lata wcześniej i wtedy napotkałem przede wszystkim dużo swastyk. Symboliki niepodległościowej czy narodowej nie było w ogóle, pojawiła się dopiero po katastrofie smoleńskiej.

Gdyby „murale patriotyczne” dotyczyły tylko żołnierzy wyklętych albo gdyby to wszystko było bardziej niszowe, nie wiem, czy bym się tym zajął.

Skala tego zjawiska jest jednak imponująca, nawet w najbardziej nieprzewidywalnych miejscach znajdują się ludzie, którzy, na przykład, obdarzają kultem powstanie warszawskie i dają temu wyraz na murach. Choćby w Kętrzynie, Świdnicy czy na innych terenach, które przed 1945 r. nie wchodziły w skład państwa polskiego.

Słowniku polsko-polskim są zdjęcia prawie 500 murali z całej Polski. Na nich żołnierze wyklęci, „pamiętamy”, husaria, Piłsudski, orły.

W trakcie pracy nad Słownikiem zorientowałem się, że murale malowane przez kibiców to jedno, ale są też obchody stulecia odzyskania przez Polskę niepodległości i też mają tu sporo do rzeczy. Za gigantyczne pieniądze przyznawane przez ministra Glińskiego zaczęły wtedy powstawać niepodległościowe murale na zamówienie. Kibice też je malowali, ale zlecano je także profesjonalnym malarzom, którzy mieli za sobą studia na ASP.

I to widać.

Na zamawianych muralach widoczny jest warsztat twórców, ale też to, że istnieje podmiot zamawiający i że wykonawcy dostosowują się do oczekiwań. Murale kibicowskie są bardziej zaskakujące, jeśli chodzi o formę. Przypominają komiks albo grafikę gier komputerowych. Co ma związek z tym, co ich autorzy na co dzień oglądają, ale też z ich możliwościami warsztatowymi. Posługują się grafizacją, uproszczeniami.

Postanowiłem, że trzeba pokazać ten fenomen we wszystkich jego aspektach. I tym odgórnym, i tym, który wynika z oddolnej potrzeby tworzenia motywów o charakterze tożsamościowym, czegoś, co pozwala czuć się bezpiecznie w chaotycznym polskim krajobrazie.

Jak podsumować ten „patriotyczny” projekt, który wyłania się ze ścian garaży, szkół, sklepów, a nawet więzień?

Murale patriotyczne czy raczej mocno nacjonalistyczne to część większego projektu, który nie dotyczy tylko malowania na murach, ale też tego, jak traktuje się historię, jak się nią manipuluje i jak przeinacza się życiory różnych ludzi.

Ze strony partii politycznych ma to czysto pragmatyczny charakter: wykorzystują historię do prowadzenia bieżącej polityki i zdobywania wyborców. Zresztą bardzo cynicznie. Im więcej „Bóg, honor, ojczyzna” albo „żołnierze wyklęci, cześć waszej pamięci”, tym często większe nieścisłości w oświadczeniu majątkowym albo bliscy krewni na intratnych posadach w spółkach państwowych. Biało-czerwone flagi wpięte w klapy to rodzaj kamuflażu, który dobrze działa na dużą grupę elektoratu i ma za zadanie odwrócić uwagę od czego innego.

Dobrym przykładem jest tu Fundacja Kocham Podlasie należąca do Grzegorza Biereckiego, współtwórcy SKOK-ów i senatora PiS, która stoi za powstaniem większości murali patriotycznych na południowym Podlasiu. Jak wiemy z doniesień prasowych, są pewne niejasności finansowe dotyczące zarówno samego Grzegorza Biereckiego, jak i Fundacji. Tworzenie murali to część jego działalności jako polityka, bo w większości przypadków znajdują się one w jego okręgu wyborczym.

Szczecinek, ul. Kołobrzeska,  23.03.2018 /fot. Wojciech Wilczyk
Szczecinek, ul. Kołobrzeska, 23.03.2018 /fot. Wojciech Wilczyk

Co innego kamuflują dzięki historii kluby piłkarskie.

Pisze o tym Radosław Kossakowski w swojej książce Od chuliganów do aktywistów? Polscy kibice i zmiana społeczna. Pojawienie się niepodległościowych symboli na stadionowych oprawach i muralach to według niego sposób na przykrycie peerelowskiego rodowodu klubów. Wisła Kraków była klubem milicji obywatelskiej, Legia Warszawa Ludowego Wojska Polskiego inne należały do dużych państwowych koncernów. Problematyczna i niewygodna historia klubów zostaje przykryta przez przedstawienia antykomunistycznych partyzantów. Kossakowski pisze też, że wraz z powstaniem oficjalnych, legalnych klubów kibica zaistniała konieczność pozbycia się ekstremalnych haseł i patronów.

Mniej jest więc dziś na kibicowskich muralach symboliki nazistowskiej, wszystkich tych swastyk, run, odali. Napisy „Jude raus” i wychwalanie Adolfa Hitlera – tego też było kiedyś więcej. Teraz wybrano innych bohaterów ekstremalnych, którzy funkcjonują w dyskursie historycznym jako żołnierze wyklęci. Myślę, że to właśnie ekstremalne zachowania, na czele ze strzelaniem do ludzi, są czymś, co fascynuje ich wyznawców, ale wszystko odbywa się legalnie.

Całkowicie legalną postacią jest przecież Józef Kuraś „Ogień” czy Zygmunt Szendzielarz „Łupaszka”, choć obaj panowie i ich oddziały mają na sumieniu poważne sprawy. Nie tylko strzelanie do cywilów, ale też próby zastraszania, akcje odwetowe i tak dalej.

Nie trzeba więc już wielbić belgijskiego faszysty Leona Degrelle’a, jak pewien historyk z IPN, bo mamy „Ognia”, własnego polskiego dowódcę, który też nie lubił Żydów. Po co wybierać Belga, chociaż tak ładnie wygląda w mundurze na zdjęciu, a w szczególności na tym z Adolfem Hitlerem, który powiedział mu przecież: „Gdybym chciał mieć syna, to takiego jak pan”.

Kiedyś, pracując jeszcze nad Świętą wojną, trafiłem na fanpejdż klubu Raków Częstochowa, gdzie o Degrelle’u były całe artykuły, jego zdjęcia i tak dalej.

Sosnowiec, ul. Kalinowa,  22.06.2015 /fot. Wojciech Wilczyk
Sosnowiec, ul. Kalinowa, 22.06.2015 /fot. Wojciech Wilczyk

„Oficjalna”, narodowa symbolika wyparła więc z kibicowskiej kultury niecenzuralną przemoc?

Bez problemu znalazłbym pewnie mowę nienawiści, gdybym przejechał się na przykład do Łodzi albo na któreś z krakowskich osiedli. To są raczej zjawiska równoległe. Choć te ekstremalne, nielegalne teksty nie mają takiej graficznej oprawy jak nacjonalistyczne murale, bo są szybko malowane.

Kiedy tworzy się przedstawienie dotyczące powstania warszawskiego, nie trzeba się spieszyć w obawie przed policją. To mnie zresztą zaciekawiło, że o ile kult powstania warszawskiego funkcjonuje w całej Polsce i poświęconych mu murali jest naprawdę dużo, to na przykład murali o powstaniu śląskim znalazłem raptem trzy.

Raczej nieobecna jest też na nich historia nowsza niż ta z połowy XX w.

Powstał mural dotyczący masakry w kopalni Wujek, ale namalował go na zamówienie znany francuski grafficiarz Al Sticking. I to jest akurat dobre wykorzystanie hasła „Pamiętamy”, bo Al Sticking pokazał, kogo faktycznie warto pamiętać. Na jego muralu jest dziewięć liter składających się na to słowo, a w nich twarze dziewięciu górników, którzy wtedy zginęli.

To rzadkość, murale patriotyczne to zwykle druga wojna i walka do ostatniego żołnierza, tragiczne sytuacje, morze krwi.

Jest na przykład taki mural w miejscowości Mokra, gdzie 1 września odbyła się bitwa między oddziałami polskimi i Niemcami. Polacy wykorzystali pociąg pancerny, który skutecznie zdziesiątkował napierające niemieckie czołgi o słabej zresztą odporności na ostrzał artylerii konstrukcji. Tymczasem na muralu namalowanym na lokalnej izbie pamięci polski żołnierz w umundurowaniu piechoty walczy z monstrualnym robotem jak z Gwiezdnych wojen albo Megatronem z Transformersów, jak uważa mój syn. Z prawej strony muralu natomiast nadciąga wsparcie w postaci husarii, no i z tą ciężką jazdą to PzKpfw II poradziłyby sobie bez problemu.

Sytuacja była przecież taka, że w tym przypadku to my mieliśmy tego Megatrona, który rozpieprzył niemieckie czołgi w drobny mak. Wizja śmierci honorowej i męczeństwa w walce jest jednak tak daleko posunięta, że nawet kiedy zwycięstwo było po naszej stronie, pozostajemy w roli ofiary.

Zaskoczyło mnie zresztą, że sytuacji klęski jest na muralach tak dużo: od bitew kampanii wrześniowej, przez obronę Westerplatte i Poczty Gdańskiej.

Współczesność trudniej przerobić na mit?

Pewnie tak, ale zastanawia mnie na przykład nieobecność na muralach tak ikonicznej, wyrazistej postaci jak Anna Walentynowicz. Pojawiła się na oprawie stadionowej Śląska Wrocław razem z „Inką” i tyle. Może dlatego, że jest kobietą, bo generalnie to jednak faceci są.

To też pokazuje, jak bardzo ubogi jest ten nacjonalistyczny pomysł na przepisywanie historii. Zgodnie z tą wizją, historię robią tylko mężczyźni: wodzowie, żołnierze, partyzanci, dostojnicy kościelni, z łaskawym wyjątkiem dla „Inki” i Curie-Skłodowskiej.

Poza tym na muralach kibicowskich, także tych agresywnych, często można było spotkać pewien rodzaj poczucia humoru…

„Wiślacka Wigilia zaprasza na karpia po żydowsku”?

To akurat przykład czarnego humoru o antysemickim zabarwieniu, coś podobnego do hasła „byliście łatwopalni” namalowanego na pomniku w Jedwabnem. Kibicowski humor jest zwykle nasycony agresją i ma zabarwienie rasistowskie, seksistowskie lub homofobiczne. Przypomina mi się hasło „8 MARCA ŚWIĘTO SHARKSA” namalowane przez kibiców Cracovii. Zawarta w nim sugestia, że Sharksi, czyli bojówka Wisły, to kobiety, ma charakter mocnej obelgi.

Natomiast męczeństwo i jakikolwiek humor się wykluczają. Na patriotycznych muralach widać całkowity brak dystansu do przedstawianych osób, to jest w zasadzie dokładnie ten sam, oficjalny przekaz jak ten, który lansuje dziś IPN.

To zamknięty obieg, bo to z IPN pochodzi też przecież większość zdjęć, którymi inspirują się autorzy murali.

Te same obrazy i zdjęcia pojawiają się regularnie na portalach prawicowych i ich źródła są pewnie rzeczywiście IPN-owskie, może czasem trafia tam coś z Karty.

Jest jeszcze coś. Kiedy robiłem zdjęcia do Słownika i obserwowałem czas powstawania tych grafów, to miałem nieodparte wrażenie, że największe nasilenie oddolnego ruchu malowania partyzantów antykomunistycznego podziemia jest już za nami. Jego szczyt przypadł okres, kiedy PiS mocno walczył o władzę. Kiedy ją zdobyli, podziemni bohaterowie zdążyli się już chyba trochę zużyć. To wtedy zaczęło powstawać coraz więcej oficjalnych realizacji, zamawianych przez samorządy i inne instytucje.

Czasem ktoś znajomy podsyła mi zdjęcia nowych murali, ostatnio na przykład z Dębicy, więc one wciąż powstają. Ale kiedy googluję te same hasła, co kiedyś, nie znajduję zbyt wielu nowych przykładów takich dzieł, więc fala wynoszenia na ołtarze wyklętych już chyba rzeczywiście siadła.

Może dlatego, że się udało? Na jednym ze sfotografowanych przez ciebie murali jest napis: „Bohaterowie, o których nie przeczytasz w podręcznikach”. Ale to chyba logika sprzed paru lat, teraz to właśnie oni zajmują najwięcej miejsca w polityce historycznej i pewnie też na lekcjach historii.

Mój syn w czwartej klasie uczył się o Witoldzie Pileckim i „Ince”.

Czyli mamy dowód z pierwszej ręki, że tak jest.

Szerzej mu wtedy opisałem ich postaci, kontekst, w jakim działały. Wszystkim uznanym za „wyklętych” zostały przypisane prawicowe poglądy, ale tak naprawdę znajdujemy wśród ludzi o bardzo różnych przekonaniach. Jest generał Fieldorf „Nil”, który był przeciwnikiem walki zbrojnej po 1945 r., ale są też pospolici bandyci.

„Żołnierze wyklęci” to dobry tytuł na wystawę, ale zupełnie nie broni się jako kategoria analiz historycznych. Podsuwa zbyt łatwy ogląd sytuacji po wojnie. Spora część polskiego społeczeństwa chciała wziąć udział w odbudowie państwa, choć zdawała sobie sprawę, że rządzący są zależni od Związku Radzieckiego. Ludzie pracowali, projektowali, budowali domy, odbudowywali miasta. Byli kolaborantami? A grupy partyzantów mają być jedynymi sprawiedliwymi, jedynymi, którzy mieli rację?

Losy wielu z nich są zresztą naprawdę tragiczne, nie mogli się ujawnić, byli zupełnie sami. Powinien powstać portret społeczny „wyklętych”, na wzór portretu pogromu kieleckiego, który stworzyła w Pod klątwą Joanna Tokarska-Bakir. Coś takiego by się przydało, bo to wcale nie są jednoznaczne historie.

Ale IPN woli raczej tuszować te życiorysy.

Neguje nawet wcześniejsze wyniki własnych śledztw – choćby w przypadku „Burego”, którego pion śledczy IPN uznał wcześniej za winnego ludobójstwa.

Proces tworzenia wzorców osobowych, kiedy materiałem są ludzie o niejednoznacznych życiorysach, jest bardzo niebezpieczny. Zresztą, kiedy przeglądałem opracowania historyczne na temat partyzantów antykomunistycznego podziemia, uderzyła mnie łatwość, z jaką przechodzi się w nich do porządku dziennego nad akcjami o charakterze odwetowym, mordowaniem ludzi.

Niebezpieczna wydaje mi się też obecność na murach haseł i symboliki związanej z Narodowymi Siłami Zbrojnymi. Krzyż NSZ, modlitwa żołnierza NSZ, fragmenty roty NSZ, które są codziennie oglądane, czytane…To bardzo niepokojące. NSZ wchodzi do legalnego obiegu, normalizuje się jej obecność, podczas gdy była to organizacja dążąca do stworzenia państwa narodowo-katolickiego i niedemokratycznego i jej promowanie powinno się spotkać ostrą reakcją państwa.

Skutkiem tej tolerancji są marsze panów, którzy lubią pokazywać poziom śniegu albo zamawiać pięć piw.

Kiedy się ogląda Słownik polsko-polski, trudno od czasu do czasu nie parsknąć. Na przykład na widok Bolka i Lolka obok rotmistrza Pileckiego.

A jest tam też Tola, bo nie pamiętam?

Nie.

No właśnie, znowu tylko faceci.

Albo napis „Tu powstaje wielka Polska” na jakimś bieda-murku. Nie mówiąc o reklamie „Szamba szczelne” na pomalowanym na biało-czerwono przystanku.

Nawiasem mówiąc, po lewej stronie kadru na pierwszym z tych zdjęć widać namiot zamieszkiwany przez panią, którą eksmitowano z mieszkania. Podczas zbierania zdjęć do Słownika byłem równie poruszony treścią murali, co charakterem polskiego krajobrazu i jego brakiem ciągłości. To, co rzuca się wszędzie w oczy, to że składa się on z kolejnych fal zabudowy, które w ogóle do siebie nie przystają. Ten krajobraz nie daje komfortu. Na Dolnym Śląsku wciąż widoczne jest siedem wieków kultury niemieckiej: w architekturze, urbanistyce, organizacji wsi, pejzażu z kościołem ze spiczastą wieżą, który przywodzi na myśl Breughla.

Sanok, ul. Jana Heweliusza, 10.10.2018 /fot. Wojciech Wilczyk
Sanok, ul. Jana Heweliusza, 10.10.2018 /fot. Wojciech Wilczyk

Więc te murale budzą ciepłe uczucia. Szczególną sympatię budzi „nasz rotmistrz Pilecki”. „Proszę zobaczyć, jak on pięknie wygląda” – zdarzało mi się słyszeć. „Ładny mural?” – zapytał mnie ktoś. Ładny, odpowiedziałem. „Będzie drugi, jeszcze ładniejszy”.

„Nasz” rotmistrz, prosty komunikat, z którym można się utożsamić, oswaja tę przestrzeń, jest „swój”.

Ale są też nieśmieszne zestawienia. Niegodne, można by powiedzieć. „Wymodlony, wymarzony i kochany mój synku, w tych dniach mam być zamordowany”, a obok reklama pizzy z pieca.

To cytat pochodzący z więziennego listu do syna Łukasza Cieplińskiego „Pługa”. Te listy to rodzaj religijnego testamentu, bo Ciepliński był bardzo religijny, często są cytowane na murach.

Z czego wynikają takie lokalizacje? Prawdopodobnie z łatwości uzyskania zgody na namalowanie czegoś właśnie tam. Spora część murali malowana jest po prostu na tym, co dostępne i niekoniecznie są to ściany w centrach miast. Nie przypadkiem wiele z nich znajduje się na ścianach garaży.

Garażowiska na blokowiskach to fenomen, który nie został chyba jeszcze przedstawiony w żadnym projekcie fotograficznym. Kiedy budowano osiedla mieszkaniowe, nikt nie przewidział, że wszyscy będziemy mieli samochody. A kiedy się pojawiły, niszczono je i kradziono, więc w pobliżu domów zaczęły powstawać garaże. Dzisiaj są wyjątkowo popularnym miejscem na murale, pewnie dlatego, że łatwo się dogadać z ich właścicielami.

Maria Poprzęcka napisała o muralach patriotycznych, że narodziło się nowe malarstwo historyczne, po które nie trzeba jechać do muzeum, bo samo wychodzi do ludzi.

Powiedziałbym, że jest to forma współczesnej sztuki ludowej i szkoda, że muzea etnograficzne tego nie dostrzegły, a raczej: że ich to nie interesuje.

Jeśli chcemy szukać wzorców ikonograficznych dla „oddolnych” murali, to trzeba przywołać chusty rezerwistów. Jest na przykład taki garażowy mural z Lęborka, na którym po jednej stronie jest powstaniec, a z drugiej – Michael Jackson.

To są właśnie takie motywy, które malowali na chustach żołnierze zasadniczej służby wojskowej. Często były czerpane z popkultury i tak jak w przypadku murali, tworzyli je utalentowani ludzie bez formalnego plastycznego wykształcenia.

Wpływ na to, co jest na murach, ma też na pewno Internet i to, co można w nim znaleźć, a także związany z nim sposób obiegu obrazów. Jest ich dużo, pojawiają się w różnych kontekstach, więc łatwiej o wpadkę. Weźmy sytuację z Łomianek, gdzie autor, chcąc upamiętnić powstanie warszawskie, zamiast powstańców namalował oddział 36. Dywizji Grenadierów SS Dirlewanger, który pacyfikował Wolę, domalował im tylko biało-czerwone opaski. Myślał, że nikt się nie zorientuje, ale wybuchła afera, więc to przemalował. Namalował niemieckiego żołnierza celującego z pistoletu w głowę dziecka, tylko że tym razem był to kadr z filmu Elema Klimowa Idź i patrz nakręconego w ZSRR. Skądinąd całkiem dobrego, ale to też trzeba było zamalować.

Rozwadów, 5.06.2018/ fot. Wojciech Wilczyk
Rozwadów, 5.06.2018/ fot. Wojciech Wilczyk

Porównujesz też styl murali z socrealizmem.

Posługiwanie się figuracją realistyczną i nadawanie jej alegorycznego znaczenia jest po prostu skuteczne. To komunikat, który podoba się pewnie wielu ludziom.

Niepokojąca i bardzo niebezpieczna jest jednak uproszczona wizja historii, którą niosą ze sobą te obrazy i to, że tysiące ludzi codziennie z nią obcuje.

Nawet w więzieniach.

Mural z rotmistrzem Pileckim w zakładzie karnym w Siedlcach mocno mną wstrząsnął. Znalazłem jego zdjęcie w Internecie – bo jak wszystkie patriotyczne murale można go tam znaleźć, chwali się nim służba więzienna na swoich platformach. Nawet sprawdziłem sobie wcześniej w Google Maps układ spacerniaków i jego ustawienie, żeby nie robić zdjęcia pod światło.

Miałem oficjalne pozwolenie, na spacerniak, gdzie są murale, wprowadziła mnie bardzo sympatyczna pani wicenaczelnik.

Szczena opadła mi na ich widok, bo na zdjęciach, które wcześniej widziałem, nie było przykrywającej spacerniak grubej siatki. Zestawienie rotmistrza czy powstańca warszawskiego z grubym metalem zamiast dachu to bardzo mocny widok. Tym bardziej że to jest klaustrofobiczna, ciasna przestrzeń.

Jak powstały te murale?

Miały mieć charakter pedagogiczny, resocjalizacyjny: oto więźniowie malują bohatera.

Ale jest też inny przykład: na murze więzienia w Zabrzu, zaraz koło stalowej bramy, jest mural z napisem „Pamiętamy”. W takim kontekście się to właśnie pojawia: koło masywnej bramy i stróżówki z wizjerami.

Zastanowiło mnie, że ten, kto wpadł na ten pomysł, nie widzi tego kontekstu. Że, jak w wielu innych miejscach, nie ma tu ciągłości, jest za to rodzaj wrzuty, wizualnego znaku, który może działać bardzo problematycznie, zwłaszcza w przypadku więzienia.

Murale nie pasują do otoczenia w wielu różnych sytuacjach, dlatego na zdjęciach starałem się miejsca, w jakich się znajdują. Autorzy koncentrują się na samych realizacjach, a mnie interesował kontekst.

Nad czym teraz pracujesz?

Fotografuję budynki kościołów ewangelickich, głównie na terenie Dolnego Śląska. Będą dwie serie: pierwsza to korpusy kościołów bez dachu, zarośnięte i fotografowane z góry. Druga to samotne wieże, które zostały po wyburzeniu kościołów.

Skąd ten temat?

Wracając kiedyś z Miedzianki, trafiłem do Gostkowa koło Świebodzic. Zwróciłem uwagę na zrujnowany kościół z XVIII w. i zarośnięty – wtedy całkowicie – cmentarz. Zastanowiło mnie, jak to jest, że we wspólnocie tak wyczulonej na kwestie sacrum, jaką są Polacy, nie widzi się czegoś, co woła o pomstę do nieba.

Pomyślałem, że to może być ciekawe, sfotografować takie pozbawione dachu kościoły symetrycznie i z góry, w czasie wegetacji.

Jest mi ich autentycznie żal, bo to są naprawdę ciekawe budynki.

Zmęczyły cię bieżące sprawy?

Ten projekt ma bardziej egzystencjalny wymiar, może dlatego, że się starzeję. Chcę, żeby poza konkretnym zapisem miejsc był to też rodzaj metafory, żeby komentarzem do zdjęć były tym razem wyłącznie wiersze. W tle są oczywiście relacje polsko-niemieckie i dominacja katolicyzmu nad protestantyzmem, ale najważniejszy będzie metaforyczny potencjał tego wszystkiego.

Chcę się zająć czymś trudniejszym.

Dotąd nie było trudno?

Raczej nie.

 


Wojciech Wilczyk:

Fotograf, krytyk sztuki, kurator, poeta i eseista. Jego twórczość obejmuje przede wszystkim duże cykle dokumentalne, m.in. Kalwaria 1995–2004 poświęcony uczestnikom ceremonii religijnych w Kalwarii Zebrzydowskiej, projekty poświęcone rozpadowi architektury industrialnej na Śląsku (Z wysokości, Czarno-Biały Śląsk, Postindustrial). Do jego najważniejszych prac należy cykl Niewinne oko nie istnieje, w ramach którego udokumentował aktualny stan istniejących w Polsce synagog i żydowskich domów modlitwy, które nie są dziś miejscami kultu religijnego oraz Święta wojna poświęcona kibicowskiemu graffiti w Krakowie, na Górnym Śląsku i w Łodzi, gdzie mają miejsce największe walki między kibicami.

 

Czytaj również:

Kino to moralny obowiązek
i
Fotos z filmu "Ptaki śpiewają w Kigali"/ fot. Ewy Łowżył
Przemyślenia

Kino to moralny obowiązek

Agata Trzebuchowska

Jak to się stało, że dwoje polskich reżyserów postanowiło zrobić film o ludobójstwie w Rwandzie?

Ludobójstwo to eskalacja przemocy. A przemoc nie jest zjawiskiem lokalnym,  zdeterminowanym kulturowo, tylko czymś głęboko wpisanym w naszą naturę. Pochodzimy z kraju dotkniętego traumą Holokaustu. Po drugiej wojnie światowej wszystkim wydawało się, że podobna zbrodnia nie może się powtórzyć. A jednak – powtórzyła się na Bałkanach, w Kambodży, w Rwandzie. Dziś sąsiad morduje sąsiada w Syrii i w Sudanie Południowym. Nie potrafimy wyciągać wniosków z historii.

Czytaj dalej