Kiedy tylko wyszedłem na ulicę, od razu zauważyłem tego dziwaka. Sprawiał wrażenie bardziej narysowanego niż rzeczywiście istniejącego: nogi niby cienkie patyki w czarnych spodniach, nienaturalnie duża głowa, i to w meloniku, twarz ukryta w białej brodzie, ubrany w palto, z parasolką zawieszoną na ręce (chociaż niebo było absolutnie czyste); towarzyszył mu jakiś szczeniak, nieznanej mi rasy.
W dwóch szybkich krokach znalazł się obok mnie i powiedział stanowczo:
– Niech pan tego więcej nie robi.
Poczułem zrozumiałe zakłopotanie, spojrzałem w twarz nieznajomemu, próbując sformułować odpowiednie pytanie, lecz zanim zdążyłem cokolwiek odpowiedzieć, ten powtórzył:
– Prosiłem, aby pan tego nie robił!
I już celował we mnie parasolką. Szczeniak zaś zaczął warczeć, niebezpiecznie blisko mojej nogawki.
Wreszcie udało mi się zapytać, o co tu właściwie chodzi, i ten jak gdyby narysowany, żywiołowo gestykulując, wyjaśnił mi przyczynę swojego oburzenia:
– Proszę nie czytać mi w myślach!
To było zaskakujące, ale spieszyłem się, nie szukałem też kłopotów i, chcąc załatwić to wszystko jak najszybciej, zebrałem w sobie siły, zamknąłem oczy i pełen nadludzkiej koncentracji zacząłem liczyć barany.
Czułem jak równolegle do czynionych przeze mnie wysiłków mój rozmówca w meloniku się uspokaja; otworzyłem oczy i spostrzegłem, że rzeczywiście opuścił parasolkę. Piesek wymachiwał ogonem.
– To bardzo nieładnie przekraczać granicę ludzkiej prywatności – zauważył. – A gdybym tak myślał o numerze swego konta czy dywanie, pod którym chowam klucz do swego domu, lub o treści zaginionych starożytnych ksiąg albo o sekretnym miejscu, w którym przechowuję drugi wiosenny numer „Przekroju”? – rzucił i odszedł lekkim krokiem, dowodząc swej staroświeckości.
Nie wiem, dlaczego pomyślałem, że musi to być jakiś profesor.
W każdym razie na ulicach robi się coraz niebezpieczniej.