Pewien uczeń zapytał mnie kiedyś, co wedle doktryny Nieuważności rządzi światem: konieczność czy przypadek?
– Sprawdźmy to! – zaproponowałem i wręczyłem mu monetę. – Niech pan rzuca – poleciłem. – A ja zamknę oczy, żeby pan wiedział, że nie oszukuję.
Usłyszałem stuknięcie metalu o podłogę.
– Co wypadło? – spytałem.
– Nie wiem – odparł adept. – Moneta potoczyła się pod szafkę.
– W tym pokoju nie ma żadnej szafki – zaprotestowałem.
– Jest przecież, po pana lewej stronie – wykrzyknął uczeń, trochę wytrącony z równowagi.
– Czy pan nie widzi, młodzieńcze, że mam zamknięte oczy? – zbeształem go. Schyliłem się jednak i sięgnąłem w podwójną ciemność. Wyciągnąłem stamtąd garść kurzu i monet. – Proszę – powiedziałem usłużnie. – Co wypadło?
– To jakaś kpina? – spytał adept spokojnie, tak spokojnie, że aż przeszedł mnie dreszcz. – I dlaczego ma pan ciągle zamknięte oczy?
– Zawsze zamykam oczy na pierwszym spotkaniu.
– Kłamie pan.
– W rzeczy samej – przyznałem. – Ale mówić zawsze prawdę to jak odpowiadać „pomidor” na każde pytanie.
– Pan jest pijany – wycedził.
– Planowałem wypić tylko jednego drinka – ziewnąłem, wzruszony jego idealizmem. – Ale wie pan, jak to jest z tym piciem z umiarem. To jak pojechać na lotnisko i nie wsiąść do samolotu.
W istocie jednak nie piłem tego dnia alkoholu. Za to tuż przed przyjściem adepta kręciłem się w kółko przez kwadrans, żeby myśli w głowie porządnie mi się wymieszały – jak w maszynie do totka.
– Do Lotto – poprawił mnie uczeń.
– Czy pan coś mówił? – zdziwiłem się.
– Nie.
W tym momencie z maszyny losującej w mojej głowie wypadła przez usta kulka z napisem „mechanika kwantowa”.
– Czy słyszał pan o mechanice kwantowej? – zagaiłem.
– Jestem w miarę na bieżąco – padła odpowiedź. – Studiuję fizykę, równolegle z filozofią i neurobiologią.
– To świetnie się składa, bo ja jestem w tej dziedzinie zupełnie zielony – ucieszyłem się.
– Uważam – mówiłem dalej poważnie – że mistrz nie powinien być mądrzejszy od ucznia, bo jak w przeciwnym wypadku uzmysłowiłby mu jego niewiedzę?
Wypowiadając te niebanalne słowa, uniosłem do góry dłoń z wyciągniętym palcem wskazującym i lekko zakołysałem, lecz nie dłonią, ale przedramieniem – wtedy dłoń i palec trzęsą się jakby same z siebie. To jeden z moich ulubionych gestów, podpatrzyłem go kiedyś w Teatrze Telewizji.
Uczeń milczał przez chwilę.
– Jest pan zwykłym hochsztaplerem – rzekł w końcu ze smutkiem.
– Ech, ci milenialsi – pomyślałem, ale nie powiedziałem tego głośno, bo staram się nie używać słów, które Word podkreśla na czerwono.
Usłyszałem, jak uczeń wychodzi z mojego gabinetu, następnie z mieszkania, zamykając za sobą delikatnie drzwi. Wciąż mając zamknięte oczy, podszedłem do okna. Nie wiem, czy mój gość spojrzał z ulicy w górę i zobaczył, że patrzę za nim, a zarazem nie patrzę. Nie wiem też, czy kiedykolwiek zrozumiał, co starałem się mu tego dnia przekazać. Ja sam zupełnie tego nie rozumiem.