Od młodości marzyłem o tym, żeby wiedzieć po przebudzeniu, co będę robił w ciągu całego dnia. Prawda, wiedział to każdy galernik, ale mnie nie o taką wiedzę chodziło. Nie o tragiczną pewność przykutego do wiosła niewolnika, lecz przeciwnie – o radosną, wiedzę człowieka absolutnie wolnego. A taką wiedzę – jak sobie wyobrażałem – ma człowiek obdarzony talentem. Muzyczny geniusz wie od rana, co będzie robił przez cały dzień. Będzie komponował albo ćwiczył, jeśli jest wirtuozem. Marzyłem o tym, bo bałem się pustki.
Poznałem ją już w dzieciństwie. Zabawek wielu nie miałem. Prawie żadnej, dopiero co skończyła się wojna, kraj był w ruinie, a mieszkańcy w nędzy. Miałem drewniane niemalowane klocki i konika na biegunach, który nawet ogon miał wycięty z drewna, a nie doklejony, z prawdziwego włosia. Toteż często się nudziłem.
– Ale w co mam się bawić? – rozżalony pytałem babkę, gdy już się nabudowałem i naburzyłem domów z klocków.
– Ale co mam malować? – molestowałem matkę, siedząc przy stole nad arkuszem papieru i kasetką farb akwarelowych.
Otwarta na wszystkie strony, ssąca jak wir pustka przerażała mnie chyba nie mniej, niż filozofa Pascala przerażała „wiekuista cisza tych nieskończonych przestrzeni”. Pustka przed pierwszą kreską rysunku. Przed pierwszym słowem pierwszego zdania w zeszycie.
Nie widziałem żadnej, ale to żadnej racji, by ruszyć w tę, a nie inną stronę. Obezwładniony pustką, dusząc się w jej uścisku, tkwiłem w miejscu. Wpatrywałem się w zamoczony w farbie koniuszek pędzelka, obracałem w palcach obsadkę ze stalówką. I marzyłem, żeby mieć talent. W dowolnej dziedzinie.
Bo wtedy…
Wstaję rano i od razu wiem: będę rzeźbił, pracował nad głową dziewczyny przedwczoraj zaczętą. Albo siedząc w malarskim kitlu przed sztalugą, skończę obraz. Bez paniki, spokojnie zjem śniadanie, bez pośpiechu wypiję kawę. Pójdę do pracowni, usiądę na stołku, umoczę pędzel w szarej farbie.
Dlaczego w szarej?
Bo tak robił jeden z największych mistrzów oszukiwania pustki, polski malarz Roman Opałka. Siadał przed obrazem, zamaczał pędzel w szarej farbie z mniejszym o kroplę od wczorajszego dodatkiem czarnej, po czym wolno, starannie, kaligrafował liczby na białym podkładzie, od lewej do prawej, jak pierwszoklasista pisze litery w zeszycie w linie.
Zacząwszy od jedynki, po latach wymalowywał wielocyfrowe już liczby. Nazwał te obrazy Obrazami liczonymi. Liczył w ten sposób upływający czas. Będzie tak malował do końca życia. W dniu jego śmierci umrze ostatni z „obrazów liczonych”, urwie się ciąg liczb malowanych farbą niewiele się już różniącą od białego tła.
O czymś takim marzyłem od dziecka.
I oto pewnego wiosennego dnia zdałem sobie sprawę, że cel osiągnąłem.
Wysokie olchy wokół łąk sąsiada ciążyły niebu gęstniejącymi liśćmi. Po trawie błyszczącej po nocnym przymrozku uciekały z chrzęstem dwa bażanty. Sąsiad wypędził krowy z obory.
– Muszę im posprzątać! – zawołał do mnie przyjaźnie.
Pomachałem mu dłonią z otwartego okna.
Na przyczepie traktora parował obornik. Przypomniał mi łaźnie na Wyspie Małgorzaty w Budapeszcie.
Tamtego dnia wstałem wcześniej niż zwykle, ale i tak wiedziałem już od świtu, co będę robił w ciągu całego dnia.
Będę tłumaczył powieść amerykańskiej powieściopisarki, która mieszkała gdzieś nad Pacyfikiem. Od ponad ćwierćwiecza byłem bowiem tłumaczem literatury angielskojęzycznej.
Obca, o tysiące mil ode mnie oddalona ręka napisała pierwsze słowo na pustym ekranie edytora tekstu. Wystarczyło je tylko dobrze przetłumaczyć.
Tamtego dnia poczułem się naprawdę jak malarz Opałka. Zrozumiałem, że już nie muszę bać się pustki. Byłem wolny. Pustka nie była mi już straszna. Nawet włosy miałem białe tak jak on.
Spełniło się moje marzenie z dzieciństwa.
Opowiadanie pochodzi ze zbioru Łukasza Nicpana Kawalerka z witrażem, wyd. PIW, Warszawa 2023.