„W moim odczuciu Jeff jest wojownikiem o dobroć, który uczynił z tkliwości wartość akceptowalną przez rock’n’rolla” – ten i wiele innych komplementów pod adresem lidera Wilco skierował George Saunders. Ten George Saunders – laureat Bookera i aktualnie jeden z najmodniejszych pisarzy na świecie. Autor, którego Lincolna w Bardo czytałem z wielką przyjemnością, a mimo to do rekomendowanej przez niego płyty podchodziłem z rezerwą. I bynajmniej nie dlatego, że mam coś przeciwko tkliwości w muzyce rockowej. Odstraszał mnie raczej dorobek Tweedy’ego z ostatnich lat. Wielu lat, bo tak naprawdę od czasu wydanego w 2004 r. A Ghost is Born Wilco nie nagrało płyty, do której wracałbym z utęsknieniem. A i tamten – nagrodzony Grammy – album stanowił przecież obniżkę formy w porównaniu z wybitnym Yankee Hotel Foxtrot czy świetnym Summerteeth. Niezależnie więc od peanów autorstwa Saundersa po WARM nie spodziewałem się niczego specjalnego.
I rzeczywiście określenie „specjalny” nie bardzo pasuje do charakteru tej płyty. WARM to album bardzo intymny i bezpośredni na poziomie tekstów, które uwypuklają proste rockowe czy country’owe aranże. Pomijając głos (bardziej matowy) i manierę śpiewania, z pewnością można się tu doszukać podobieństw do twórczości Neila Younga. Śledzenie podobieństw i inspiracji szybko schodzi jednak na drugi plan kosztem angażujących historii snutych przez artystę. Tweedy śpiewa o sprawach poważnych – nałogach, śmierci bliskich, relacji z dziećmi – raz w sposób bardzo bezpośredni, prosty („We all, we all think about dying/Don’t let it kill you”), innym razem sięgając po poetyckie metafory („I don’t believe in heaven/I keep some heat inside/Like a red brick in the summer/Warm when the sun has died”). Niezależnie od przyjętej formy wyznania te wpisują się w nastrój tej płyty. Albumu, gdzie radość i pogoda ducha nie służą eskapizmowi, ale wynikają raczej z akceptacji tego, co nieuniknione.
Zdaję sobie sprawę, że kwestie egzystencjalne nie należą do najgorętszych tematów w muzyce rockowej. Co gorsza, istnieje spore prawdopodobieństwo, że nawet słuchacze ceniący sobie ich obecność, prześlizgną się jedynie po zebranych na WARM piosenkach. Tweedy nie jest bowiem królem charyzmy, a i jego delikatne aranżacje zdradzają swój kunszt wraz z czasem. Być może i ja poprzestałbym na pobieżnym odsłuchaniu tej bardzo udanej płyty, gdyby nie jedna piosenka – Having Been is No Way to Be. Przejmujący utwór, w którym artysta podejmuje temat swojego uzależnienia od leków przeciwbólowych. To jedna z najpiękniejszych kompozycji, jakie wyszły spod ręki – tak uznanego przecież – twórcy. Nawet jeśli tak kontrowersyjna, wyrazista teza nie jest w duchu Tweedy’ego, stawiam ją także dlatego, by zachęcić Państwa do posłuchania tej nienachalnej, formalnie prostej, ale bardzo dojrzałej płyty.