Australia przed przybyciem kolonizatorów była żyznym lądem, którego rdzenni mieszkańcy uważali za swój obowiązek opiekę nad ziemią. Dziś obywatele zagrożonego rabunkową gospodarką kontynentu powoli zaczynają odkrywać mądrość dawnych Aborygenów.
Spróbować yamu! Był to jeden z głównych celów mojej pierwszej wizyty w Australii 20 lat temu. I nie chodziło mi o uprawiany na Melanezji yam, czyli pochrzyn skrzydlaty (Dioscorea alata), ale o yam daisy (Microseris lanceolata), czyli murnong – kwiatek o jadalnej bulwie będący niegdyś głównym składnikiem pożywienia Aborygenów. Nasłuchałem się o nim na zajęciach z antropologii i byłem przekonany, że zjedzenie yamu, czy też murnongu, zbliży mnie do kultury rdzennych mieszkańców Australii.
W tym celu bezskutecznie eksplorowałem Redfern, tchnące smutkiem wykorzenienia aborygeńskie przedmieścia Sydney. Nikt z pytanych nawet nie słyszał o yamie. Jedynym miejscem, w jakim udało mi się znaleźć bulwiastego Graala, była wegetariańska knajpa w hipsterskiej dzielnicy miasta – Newtown. Ale nie o to mi przecież chodziło.
Ten epizod młodzieńczego rozczarowania przypomniał mi się ostatnio podczas lektury Dark Emu, głośnej książki Bruce’a Pascoe. Jej tematem przewodnim jest rolnictwo rdzennych mieszkańców Australii w erze przedkolonialnej, które tak jak yam daisy nie przetrwało (niemal) spotkania z cywilizacją białego człowieka.
Rdzennych Australijczyków zwykle przedstawia się jako społeczność łowiecko-zbieracką, zatem „agrokulturę aborygeńską” można było do tej pory stawiać obok „hippiki azteckiej” czy „urbanistyki cygańskiej” – zbędnych dziedzin nauki, jakie uprawiali bohaterowie Umberta Eco w Wahadle Foucaulta. Lektura Dark Emu czy wcześniejszych pozycji, takich jak Australia and the Origins of Agriculture Ruperta Gerritsena albo The Biggest Estate on Earth Billa Gammage’a, z których Pascoe zresztą chętnie czerpie, każe podać w wątpliwość dominujący obraz Aborygenów jako ludzi pozbawionych umiejętności planowania, polujących na zbłąkane kangury gdzieś w bezkresie interioru. Przede wszystkim zaś każe zastanowić się nad uległością nauki wobec narzuconego siłą porządku rzeczy.
Zanim przyszły owce
Pascoe analizuje świadectwa białych przybyszów, które dowodzą obecności upraw na kolonizowanym kontynencie. Odczytane na nowo wspomnienia odkrywców podparte archeologicznymi znaleziskami każą spojrzeć na Australię jako kontynent, którego mieszkańcy znali techniki inżynierii wodnej, uprawiali co najmniej trzy rodzaje roślin, przeprowadzali planowe wypalanie dużych obszarów terenu i budowali osady dające schronienie kilku tysiącom osób. Zatem używali technik rolniczych i co najmniej zbliżali się do osiadłego trybu życia. Spojrzenie w notatki pierwszych osadników wydaje się o tyle konieczne, że opisany w nich świat żyznej ziemi i upraw zniknął bardzo szybko wraz z wprowadzeniem wypasu owiec, co utwardziło glebę, niszcząc wysiłek tubylców. Szybko postępujące wyparcie Aborygenów z ich dotychczasowych siedlisk dopełniło zniszczenia fundamentów tubylczej gospodarki. Po roku 1860 właściwie nie ma już bieżących zapisków o uprawach.
Podstawową rośliną uprawną na terenach o odpowiednio wilgotnym klimacie była wspomniana już yam daisy, czyli murnong. W zapiskach Isaaca Bateya, wczesnego osadnika z Wiktorii (1836 r.), czytamy, że miejscowi hodowali ją w ogrodach, a ziemia odrzucona, by dobrać się do jadalnej bulwy, formowała tarasy. To wskazuje na wieloletnie kultywowanie w jednym miejscu. W innych relacjach powtarzają się opisy ziemi odwracanej, tym samym spulchnianej i napowietrzanej, w regularnych szachownicach. W notatkach pojawiają się również rośliny ułożone w snopkach, przygotowane do młócenia. Chodzi tu o Panicum decompositum, przez kolonistów nazwane prosem rodzimym (ang. native millet). Charles Sturt, jeden z bardziej znanych eksploratorów w XIX w., był pod wrażeniem obfitości plonów przechowywanych w kamiennych spichlerzach – składowanie nadwyżek to jeden z wyznaczników osiadłego trybu życia. Jego pierwszy zapisek na temat uprawy P. decompositum pochodzi z okolicy jeziora Torrens – miejsca, gdzie panują warunki ekstremalne, w których biali odkrywcy ledwie mogą przeżyć. Inny uczestnik wyprawy Sturta mówi o „jakby żniwach”, podziwiając zbiory ziarna kangurzej trawy – jak nazywa się czasem proso rodzime.
Powszechne zapiski o uprawie tego protozboża skłoniły australijskiego antropologa Normana Tindale’a do stworzenia mapy terenów, na których proso było pozyskiwane. Ten pas obejmuje ziemie środkowej Australii, gdzie obecnie nie ma mowy o żadnej uprawie zbóż, przestrzeń nazywaną dzisiaj outback i uważaną za nienadającą się zupełnie do życia, o rolnictwie nie wspominając. Współcześnie uprawy na kontynencie ograniczają się do znacznie mniejszych obszarów położonych bliżej południowego wybrzeża, gdzie panuje łagodniejszy klimat.
Norman Tindale zauważa, że pozyskiwanie ziarna było dla Aborygenów tak istotne, że nazwy niektórych klanów zawierają słowo parana (trawa) w różnych formach. Znaczenie nasion podkreśla też udokumentowany fakt ich wymiany między różnymi rodzinami.
Fallus czy motyka?
Ziarna trawy kangurzej rozcierano na mąkę między dwoma kamieniami – przykłady tych narzędzi archeolodzy znaleźli w wielu miejscach kontynentu. Ostatnio najgłośniejsze jest stanowisko w Cuddie Springs, gdzie Judith Field i Richard Fullagar odkryli kamienne narzędzia sprzed 30 tys. lat. To czyniłoby Aborygenów pierwszymi piekarzami, wyprzedzającymi Egipcjan, którzy zaczęli używać mąki „dopiero” 17 tys. lat temu.
Jeszcze starsze są znaleziska z Madjedbebe. Znaleziono tam szczątki homo sapiens sprzed 65 tys. lat, które znacznie przesunęły datę zasiedlenia Australii. W tamtejszej jaskini odkryto też skamieniałości pochodzenia roślinnego, prawdopodobnie pożywienie umożliwiające przetrwanie homo sapiens na Sahulu (prehistorycznym kontynencie obejmującym Nową Gwineę, Australię i Tasmanię). Opisując te odkrycia, Pascoe nie szczędzi słów krytyki australijskim instytucjom naukowym, które nie są szczodre w przyznawaniu grantów na badania pogłębiające wiedzę o aborygeńskim dziedzictwie. Przypomina też, że stożkowate kamienne motyki odnajdowane w różnych miejscach kontynentu latami traktowane były przez archeologów jako wyraz kultu fallicznego, ponieważ według autorytetów naukowych Aborygeni nie osiągnęli stopnia rozwoju, który by im pozwalał na uprawę ziemi.
Uprzedzenia żywili również pierwsi biali zdobywcy, którzy uważali się za posiadaczy moralnego prawa do zasiedlania terenów społeczeństw stojących rzekomo niżej na cywilizacyjnej drabinie. Zgodnie z tym podejściem dzicy nomadzi nie mogli posiadać domów ani uprawiać roli, więc mimo obserwacji tych praktyk zapiski pełne są eufemizmów i przekłamań: dom mogący pomieścić 40 osób nazywa się chatką, a finezyjną inżynieryjnie tamę na rzece służącą połowom ryb traktuje się jak objaw „lenistwa” czarnych. Stereotypowy obraz okazuje się silniejszy od empirii.
Ogień – przyjaciel czy wróg?
Malarstwo białych przybyszów z pierwszego okresu kolonizacji Australii ukazuje krajobraz przypominający uporządkowany park angielski. Potem historycy sztuki dopatrywali się w tym stylizacji, wyrazu tęsknoty za wiktoriańską cywilizacją. Jednak Pascoe i Gammage twierdzą, że prawda jest prostsza: było to wierne odwzorowanie zamieszkanego przez rdzenną ludność kontynentu z szachownicą pól i lasów.
Kolonizatorzy notowali, że najbardziej urodzajne ziemie pokrywały trawy, z których korzystali tubylcy, a ziemie uboższe pozostawiano zalesione. Gammage twierdzi, że była to planowa gospodarka prowadzona za pomocą wypalania. Jego okres i częstotliwość były elastyczne, dostosowane do klimatu, flory i fauny zasiedlających dany teren, tak by nie powodować szkodliwych zmian ekosystemu. Przerzedzone poszycie stawało się atrakcyjniejsze dla zwierzyny i ułatwiało widoczność podczas polowania. O planowanym wypalaniu ostrzegano sąsiadujące klany, co tworzyło sieć ponadklanowego porozumienia.
Podstawowym fundamentem spajającym populację Aborygenów, w czasach lądowania Cooka liczącą pół miliona ludzi, był system wierzeń, w którym centralnym motywem jest Dreaming (Czas Śnienia), czyli mityczny początek, podczas którego duchowi przodkowie tworzyli świat. Ustawiało to Aborygenów w pozycji strażników, których naczelną rolą w życiu była opieka nad przepojonym duchem świętości otoczeniem i zachowanie go w stanie zastanej równowagi. Jednym z najsilniejszych totemów w tym systemie była właśnie ziemia, a wypalanie, poza innymi funkcjami, stanowiło sposób na utrzymanie z nią duchowego kontaktu. Odmówienie Aborygenom związku z ziemią i terytorium wynikało, a właściwie wciąż wynika z jednostronnej optyki kolonialnej leżącej u podstaw wielkiego niezrozumienia.
Pożary buszu, które ostatnio zdominowały doniesienia z antypodów, w erze przedkolonialnej szerzej nie występowały. Świadczą o tym poddane analizie słoje starych drzew skrywające pamięć o tych zamierzchłych czasach. Gdy w listopadzie 2019 r. tuż przed głośnymi pożarami spytałem Josha Whitelanda z plemienia Wadandi o tabliczki zapowiadające planowe wypalanie, jakie napotkałem w buszu w Margaret River, wyjaśnił mi, że rząd Australii Zachodniej przywrócił w 2015 r. zwyczaj znany jego rodzinie od niepamiętnych czasów. Wadandi wypalali busz z nastaniem Birok, jednej z sześciu pór roku, która odpowiada wczesnemu latu (grudzień, styczeń). Jednym z celów było zapobieżenie niekontrolowanym pożarom w późniejszej, najgorętszej i najsuchszej porze Bunuru. „Biali się od was uczą?” – zapytałem. „Tak, ale bardzo wolno” – odparł.
Odwieczny pokój i współczesne wojny
Współczesna Australia ma swoją religię – jest nią gastronomia. Fenomen popularności fine diningu i telewizyjnych show kulinarnych charakterystyczny dla państw dobrobytu, na antypodach przybiera niespotykaną gdzie indziej skalę.
Ostatnio szefowie najlepszych restauracji, prawdziwi celebryci, zaczynają wprowadzać aborygeńskie potrawy do swoich menu. Tak zrobił Jock Zonfrillo, właściciel Orany, najlepszej restauracji Australii, czy Ben Shewry, szef Attiki w Melbourne. Popularne są wyjazdy na bush tucker, czyli posiłki w plenerze z aborygeńskim menu. Tak kuchennymi drzwiami kultura rdzennych mieszkańcow kontynentu przedostaje się do głównego nurtu konsumpcji. Sam Bruce Pascoe, postulujący powrót do zrównoważonej uprawy zapomnianych gatunków, kupił farmę Mallacoota w Nowej Południowej Walii i uczestniczy w programach rekultywacji yam daisy oraz prosa rodzimego, którymi ma nadzieję zainteresować sektor rolniczy.
Autor Dark Emu ma rzesze entuzjastycznych zwolenników na uniwersyteckich kampusach, gdzie opowieść o przyjaznej środowisku, zrównoważonej gospodarce Aborygenów zdaje się dawać odpowiedź na zagrożenia związane ze zmianami klimatycznymi i zbytnią eksploatacją środowiska. Jednak jego popularność, podparta bardzo dobrym wynikiem sprzedaży książki, nie wszystkim się podoba. Jest atakowany przez konserwatywnych publicystów broniących kolonialnej spuścizny, którym nie w smak pozytywna waloryzacja rdzennej kultury. Krytycy ci próbują podważać aborygeńską tożsamość Pascoe, do której przyznaje się on od ponad 30 lat. Pisarz wychował się w białej robotniczej rodzinie, ale wzmianka jego wuja o aborygeńskich korzeniach kazała mu podążyć tym tropem. Odnalazł rdzennych przodków zarówno po stronie matki, jak i ojca – z plemion Yuin, Palawa i Bunurong. W 1987 r., w wieku 40 lat, zadeklarował swoją identyfikację z aborygeńskimi protoplastami.
Rdzenna społeczność też jest podzielona w sprawie Pascoe. Aborygeńska prawniczka Josephine Cashman przyłączyła się do ataków głównego białego adwersarza, konserwatywnego publicysty Andrew Bolta. Przedstawiciel starszyzny tasmańskiego ludu Palawa odmówił autorowi Dark Emu prawa do bycia członkiem tej grupy. Pascoe ma jednak poparcie większości społeczności, w tym plemienia Yuin, do którego się przyznaje. Wspomniana Josephine Cashman przypłaciła swoje ataki miejscem w radzie doradczej przy ministrze do spraw rdzennej ludności Australii. W tle sporów o tożsamość skrywają się ciągle ewentualne reparacje za odebraną ziemię oraz możliwość korzystania z państwowych funduszy wspierających kulturalne dziedzictwo pierwotnych mieszkańców kontynentu.
Kolejnym wątkiem budzącym opór konserwatywnych środowisk jest duch wspólnotowości i promowanie stosunków społecznych nieopartych na rywalizacji i korzystaniu bez ograniczeń z zasobów naturalnych. W Dark Emu znajdujemy opis ułatwiającego rybołówstwo systemu kamiennych kanałów tworzących małe stawy i jazy, zbudowanych przez lud Ngemba w Brewarrinie. Data jego powstania nie jest jednoznacznie określona, ale niektórzy uważają, że miało to miejsce nawet 40 tys. lat temu, co czyniłoby go najstarszą taką konstrukcją na świecie. Był używany podczas międzyklanowych spotkań, które mogły gromadzić do 5 tys. ludzi. Każda z rodzin miała swoje łowisko zbudowane tak, by przepuszczać część ryb w dół rzeki, aby kolejni rybacy mogli zaspokoić swoje potrzeby. Podobne konstrukcje znajdowały się też w rejonie jeziora Condah, wokół którego odnaleziono resztki aborygeńskich zabudowań, świadczące o tym, że i tu odbywały się czasowe zgrupowania do 10 tys. osób.
Podobne, mniejsze pułapki – a raczej ich pozostałości, bo większość kamieni znalazła nowe miejsce w murkach i zabudowaniach wznoszonych przez kolejnych osadników – notowane są na całym kontynencie. Istotne jest tutaj zrównoważone podejście do zasobów naturalnych, którego apologia wydaje się krytykom Dark Emu forpocztą komunistycznego przewrotu, choć sam autor zastrzega, że to raczej opozycja między kapitalizmem a aborygenizmem. Ten ostatni ma cechować wspólnotowość i pokojowa koegzystencja, wartości tak potrzebne teraz światu. Czy ludzkość, która jest dziś na zakręcie swojego rozwoju, nie powinna sięgnąć do wartości starych jak Czas Śnienia?