Rozmaitości sportowe – 3/2020 Rozmaitości sportowe – 3/2020
Opowieści

Rozmaitości sportowe – 3/2020

Andrzej Kula
Czyta się 15 minut

Cudowne dziecko

Nazywa się Bronny James, w październiku skończy dopiero 16 lat, gra w koszykarskiej drużynie Sierra Canyon School w Los Angeles. A publiczność nie może się doczekać, aż dorośnie. Bronny jest bowiem najstarszym dzieckiem LeBrona Jamesa, jednego z najlepszych koszykarzy w historii, gwiazdy ligi NBA. James senior od lat powtarza, że na koniec kariery chciałby zagrać w drużynie razem z synem. Na pierwszy rzut oka wydaje się to trudne, ale Jamesom może się udać. Raz, że 36-letni tata jest w świetnej formie, wciąż uchodzi za czołowego zawodnika ligi, nie narzeka na zdrowie. Nie ma powodu, by nie utrzymał odpowiedniego poziomu przynajmniej przez kolejne cztery lata (dopiero wtedy Bronny będzie mógł zostać zatrudniony w NBA). Junior z kolei wydaje się nieprzeciętnie utalentowany. Mierzy 193 cm i wciąż rośnie, już dziś kuszą go wyższe uczelnie z najlepszymi drużynami koszykarskimi w USA. Ci, którzy się znają, twierdzą, że mało jednak prawdopodobne, by przebił ojca. Ale od razu dodają, że drugiego takiego jak James senior może już nigdy nie być. Dziś Bronny jest po prostu obietnicą czegoś wyjątkowego – jeszcze nie zdarzyło się, by ojciec i syn zagrali jednocześnie w NBA. Publiczność chce go oglądać, więc stacja telewizyjna ESPN pokazała w tym sezonie aż 15 meczów Sierra Canyon School (nawet niektóre drużyny NBA były pokazywane rzadziej), na trybunach spotkania ogląda ponad 17 tys. widzów (średnia przebija drużyny uniwersyteckie), a profil Bronny’ego na Instagramie śledzi blisko 5 mln ludzi.

Zapłacili za Ronalda, nie dostali Ronalda

Po 312 dolarów wywalczyli przed sądem dwaj Koreańczycy, którzy poczuli się oszukani przez Cristiana Ronalda. Na tę sumę złożyły się cena biletów (60 dolarów, najdroższe kosztowały 360 dolarów) na letni sparing zespołu gwiazd ligi koreańskiej z Juventusem Turyn oraz odszkodowanie za „straty moralne” (252 dolary). Kibice argumentowali, że kupili wejściówki, bo na towarzyskie spotkanie w Seulu zapraszał z billboardów Ronaldo, media informowały, że gwiazdor zagra co najmniej 45 minut. Portugalczyk nie wstał jednak z ławki rezerwowych. Pod koniec meczu rozczarowane trybuny gwizdały i skandowały „Messi, Messi”. Włosi tłumaczyli, że Ronaldo był zmęczony, bo przez opóźniony lot drużyna wylądowała w Korei zaledwie sześć godzin przed pierwszym gwizdkiem. Tak naprawdę problem polega jednak na tym, że największe europejskie kluby w trakcie wypraw do Azji zachowują się jak niegdyś kolonizatorzy. Jadą nowe terytorium złupić i nic nie dać od siebie. Gdyby organizatorzy nie zapisywali w kontraktach, że Iksiński ma zacząć od początku i spędzić na boisku pół godziny, a Igrekowski musi grać co najmniej 60 minut, barcelony, reale i inne bayerny pewnie wysyłałyby na Daleki Wschód anonimowych juniorów. Nawet najbardziej precyzyjne zapisy niczego jednak nie gwarantują. Za przylot do Seulu Juventus dostał 3,2 mln dolarów, zapisana w umowie z organizatorami kara za pozostawienie w rezerwie pięciokrotnego zdobywcy Złotej Piłki dla najlepszego piłkarza świata to tylko 800 tys. dolarów. Wyprawa do Azji się zatem Juventusowi opłaciła, trudno też uwierzyć, by na całym zamieszaniu ucierpiała popularność Ronalda.

Dekada od meczu bez końca

W historii tenisa było mnóstwo meczów lepszych, z większą stawką, w których grali bardziej znani i utytułowani zawodnicy. Ale takiego spektaklu, jaki dali w czerwcu 2010 r. John Isner i Nicolas Mahut, nie stworzył nikt. „Brak mi słów. Coś takiego nigdy się nie zdarzyło i już się pewnie nie zdarzy” – mówił siedmiokrotny triumfator turniejów wielkoszlemowych John McEnroe, gdy w końcu Isner wygrał 6:4, 3:6, 6:7 (7), 7:6 (3), 70:68. W trakcie spotkania padło kilkanaście rekordów, w tym najdłuższego meczu w historii. Wszystko działo się w I rundzie Wimbledonu na korcie numer 18 (daleko od kortu centralnego, w normalnych okolicznościach pies z kulawą nogą by tam nie zajrzał). Amerykanin i Francuz zaczęli we wtorek 22 czerwca, skończyli w czwartek 24 czerwca. Dwa razy sędziowie ogłaszali przerwę z powodu zapadających ciemności. W środę, przy wyniku 47:47 zawiesiła się elektroniczna tabela wyników. Bo nikt nie przewidział, że rywalizacja może trwać tak długo. Oficjalna strona internetowa skapitulowała chwilę później – przy remisie 50:50. Mecz wyglądał, jak wyglądał, bo obaj tenisiści świetnie serwowali, łącznie zagrali 216 asów. W sumie Isner i Mahut spędzili na korcie 11 godzin i 5 minut, poprzedni najdłuższy mecz w historii był 4 i pół godziny krótszy (z kronikarskiego obowiązku: w kolejnej rundzie wycieńczony Isner odpadł po meczu trwającym zaledwie 74 minuty). Dziś przed wejściem na kort 18. wisi tablica pamiątkowa. I pewnie zostanie tam na zawsze, bo obecne przepisy uniemożliwiają pobicie rekordu Isnera i Mahuta.

Antydopingowe badanie ratuje życie

„Przechadzałem się ze srebrnym medalem po szatni, gdy człowiek w garniturze poprosił mnie, bym gdzieś z nim poszedł. Wiedziałem, że chodzi o testy antydopingowe. I zdziwiło mnie to” – wspomina kanadyjski hokeista Shea Theodore. Rzecz działa się ponad rok temu na Słowacji, po przegranym finale mistrzostw świata z Finlandią. 24-letni zawodnik był zaskoczony, bo na wielkich turniejach hokeiści zazwyczaj są badani tylko raz, a on oddał już mocz do analizy po ćwierćfinale. „Mężczyzna zabrał mnie do małego pokoju, w którym siedzieli inni ludzie w garniturach. Gdy powiedzieli, że test dał wynik pozytywny, zdołałem wykrztusić, że to niemożliwe, bo nie brałem niczego niedozwolonego. Ale jednocześnie zacząłem się zastanawiać, czy nie przyjąłem jakiejś zanieczyszczonej odżywki” – wspomina Theodore. Za złamanie przepisów antydopingowych groziła mu dyskwalifikacja, która zapewne skutkowałaby rozwiązaniem wartego ­5,2 mln dolarów kontraktu z występującym w NHL klubem Vegas Golden Knights. Kontrolerzy oznajmili, że wykryli zakazany hormon hCG, który naturalnie występuje u kobiet w ciąży oraz chorych na raka jąder. Zanim jednak Theodore został oskarżony o doping, było już wiadomo, że nie wlewał w siebie żadnych świństw, a dodatkowe badania wykazały, że zachorował. Błyskawicznie został skierowany na operację, po wycięciu nowotworu wrócił do sportu, kontynuuje karierę w Vegas Golden Knights. Został też ambasadorem finansowanej przez władze NHL fundacji Hockey Fights Cancer zbierającej pieniądze na badania diagnozujące nowotwory.

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Adoptuj sportsmenkę albo sportowca

„Potrzebujemy pieniędzy. Same związki nie zdołają sfinansować przygotowań do igrzysk w Tokio” – alarmował kilka miesięcy temu szef nigeryjskiego związku olimpijskiego Habu Gumel. Na apel zareagował minister sportu Sunday Dare i zainaugurował akcję „Adoptuj sportowca”, której celem jest znalezienie sponsorów dla reprezentantów i reprezentantek Nigerii. Dare wyselekcjonował 57 osób, zaczął zachęcać najbogatszych rodaków i największe korporacje, by sfinansowały przygotowania do igrzysk. Pomysł był ostatnią deską ratunku, nigeryjski sport od lat jest w głębokim kryzysie. 200-milionowy, największy kraj Afryki na igrzyskach w Rio de Janeiro w 2016 r. zdobył tylko jeden medal (brąz piłkarzy nożnych), na olimpijskie złoto czeka już 20 lat (w 2000 r. w Sydney mistrzostwo olimpijskie wywalczyła męska sztafeta 4 × 400 m). To katastrofa, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że cztery razy mniejsza Kenia regularnie przywozi z igrzysk kilkanaście medali. Pieniądze nie rozwiążą wszystkich problemów, ale są niezbędne. Niedawno piłkarskiego związku nie było stać na wyżywienie reprezentacji, która pojechała na mecz eliminacji olimpijskich do Sudanu. W innych dyscyplinach jest tak samo, nie ma za co organizować zgrupowań, kupować odżywek ani czym płacić trenerom, lekarzom i fizjoterapeutom. Minister Dare twierdzi, że przed kolejnymi igrzyskami akcja „Adoptuj sportowca” nie będzie już potrzebna, bo do tego czasu zreformuje nigeryjski sport. Na razie cieszy się jednak sukcesem pomysłu, bo ci, którzy mają największe szanse na medale, błyskawicznie znaleźli sponsorów.

Jakby jutra miało nie być

„Będę trenował, jakby jutra miało nie być. A po igrzyskach zakończę karierę” – zapowiada zapaśnik Mijaín López, który na igrzyska w Tokio pojedzie po czwarte olimpijskie złoto. Jeśli się uda, potężny Kubańczyk (mierzy 192 cm, waży 132 kg) prześcignie legendarnego Aleksandra Karielina (191 cm i 130 kg). Ale też historia Rosjanina powinna być dla niego przestrogą. Karielin był niepokonany. W sensie ścisłym. Dziewięć razy startował na mistrzostwach świata i dziewięć razy je wygrywał. 12 razy wystąpił na mistrzostwach Europy i 12 razy je wygrywał. W 2000 r. jechał na czwarte igrzyska po czwarte olimpijskie złoto. Wydawało się, że nie może przegrać, w ciągu poprzednich sześciu lat nie stracił na macie ani jednego punktu. W Sydney, zgodnie z przewidywaniami, powalał kolejnych rywali, finał z Amerykaninem Rulonem Gardnerem miał być formalnością i ostatnią walką wielkiego mistrza. Benefis zamienił się jednak w najboleśniejszą porażkę w karierze. Karielin zlekceważył rywala i przegrał. Zamiast czwartego złota zdobył tylko srebro. López może go zatem przebić i jednocześnie zostać kubańskim olimpijczykiem wszech czasów. Dziś najbardziej utytułowanymi sportowcami z wyspy są pięściarze Teófilo Stevenson i Félix Savón oraz szermierz Ramón Fonst, którzy trzykrotnie zostawali mistrzami olimpijskimi. 38-letni López wciąż mieszka na Kubie, wybrał (albo nie miał innego wyjścia) karierę olimpijską, choć od lat dostawał propozycje występów w mieszanych sztukach walki (MMA) w USA.

Trenerka, która ustawiała mecze

Z Instagrama (little_boss5) wynika, że wiosną 2017 r. Helena Ploskina wyszła za mąż, kilka miesięcy później została matką. Ukrainka pisze też, że była profesjonalną tenisistką, a dziś prowadzi szkółkę dla dzieci pod Odessą. Regularnie wrzuca zdjęcia z zajęć z kilkuletnimi dziewczynkami ledwie dorastającymi do tenisowej siatki, niżej znajdziemy fotki z czasów niedługiej kariery Ploskiny – również z juniorskiego Wimbledonu w 2014 r. – której szczytem była 698. pozycja w światowym rankingu. Jeśli jednak skorzystamy z wyszukiwarki, okaże się, że urodzona w 1997 r. Ukrainka jest pierwszą w historii zawodniczką dożywotnio wykopaną z kortów za korupcję. Ploskina za namową znajomego mafiosa miała nie tylko ustawiać mecze dla mafii bukmacherskiej, ale także namawiać do tego koleżanki. Trudno powiedzieć, w jaki sposób oszukiwała, bo wszystko działo się na maleńkim turnieju w Kiszyniowie, którego w żaden sposób nie uwieczniono. Prawdopodobnie pozorowała grę, niemal na pewno robiła to nieudolnie, bo bukmacherzy błyskawicznie orientowali się, że coś jest nie tak, wycofywali jej mecze z oferty. Sytuację tenisistki pogarszało to, że nie zgłosiła wszystkiego, co wie, a po wykryciu oszustwa odmówiła współpracy ze śledczymi. Ploskina ani karą, ani grzywną (20 tys. dolarów) się nie przejęła, ponieważ po urodzeniu dziecka nie planowała powrotu na korty – miała dość życia na walizkach, między jednym turniejem a drugim. I upiera się, że nie ma się czego wstydzić, bo zawsze rywalizowała uczciwie. Rodzice, którzy wysyłają dzieci do jej szkółki, muszą jej wierzyć.

Senior także piłkę ­kopać może

Mówią na niego „Król Kazu” i zasługuje na to, by go tak nazywano, skoro wciąż biega po boisku. I nie mówimy o jakiejś zabawie w parku dla brzuchatych pracowników korporacji. 53-letni Kazuyoshi Miura jest zawodnikiem Yokohama FC. W poprzednim sezonie zagrał dziewięć meczów, a jego zespół awansował do japońskiej I ligi. „Mam nadzieję, że pomogę kolegom w utrzymaniu się w lidze” – mówił Miura po podpisaniu kolejnego rocznego kontraktu. W 2017 r. został najstarszym strzelcem gola (odnotowanym przez Księgę rekordów Guinnessa) w meczu o wysoką stawkę – był już po pięćdziesiątce, gdy zapewnił Yokohamie zwycięstwo nad Thespakusatsu Gunma. Miura zaczynał karierę w latach 80., grał w Brazylii, we Włoszech i w Chorwacji, zdobywał mistrzostwo Japonii i Puchar Azji. W reprezentacji Japonii wystąpił 89 razy, strzelił 55 goli – jest drugim jej najlepszym strzelcem w historii. W Yokohamie gra od 15 lat. Na tak wysokim poziomie jego rekord wydaje się niezagrożony, niżej grywają jednak zdecydowanie starsi. Kilka miesięcy temu trzecioligowy egipski klub „6 października” podpisał kontrakt z Ezzeldinem Bahaderem. 75-letni zawodnik został najstarszym zarejestrowanym piłkarzem na świecie. On spełnia marzenia, zaczął biegać po boisku jako dziecko, ale nigdy nie miał czasu, by zająć się futbolem poważnie. „Chciałbym grać jak najdłużej, zupełnie nie rozumiem, dlaczego piłkarze rezygnują z futbolu w wieku 35 lat” – mówi Egipcjanin. I dodaje, że 47-letni bramkarz Essam El-Hadary, wciąż występujący w egipskiej II lidze, jest w wieku jego dzieci.

Amerykanie uczą się nowej piłki

Na letnich igrzyskach 2522 razy stawali na podium, nigdy nie skończyli klasyfikacji medalowej na miejscu niższym niż trzecie, pobili setki rekordów świata. Ale wciąż są dyscypliny, w których nawet taka sportowa potęga jak USA jest słabiutka. I nie chodzi wcale o futbol. Raz, że Amerykanki kopią piłkę najlepiej na świecie, dwa, że mężczyźni nie są ostatnimi fajt­łapami, w XXI w. grali w ćwierćfinale i 1/8 finału mundialu. Weźmy jednak piłkę ręczną. Na igrzyskach obie amerykańskie reprezentacje nie pojawiły się od 1996 r., gdy zagrać musiały, bo gospodarzem zawodów była Atlanta. Na udział w mistrzostwach świata mężczyźni czekają od 2001, kobiety – od 1995 r. Obie reprezentacje nie mają szans na medale nawet na mistrzostwach obu Ameryk. Problem zaczyna się od tego, że za oceanem brakuje tradycji, piłka ręczna nigdy nie była tam ani sportem numer jeden, ani nawet pięć czy sześć. Według szacunków tę dyscyplinę uprawia zaledwie 650 zawodników (zawodniczek jest jeszcze mniej), którzy mogą reprezentować USA. Nie mówimy wyłącznie o zawodowcach, tych – grających w Europie – jest zaledwie kilku. Reszta to studenci i uczniowie szkół średnich. Jednym z pomysłów na zmianę sytuacji jest powołanie zawodowej ligi. Ma ona ruszyć w 2023 r., wystartuje w niej 10 zespołów, każdy z 3–5 mln dolarów budżetu. Jak na standardy np. koszykarskiej NBA to grosze. Jednak w piłce ręcznej można już za te pieniądze coś zbudować. Budżet VIVE Kielce wynosi 8,5 mln dolarów, ale to jeden z najlepszych zespołów w Europie.

Łzy sumity

„Pewnie popłakałem się za bardzo, ale w jednym momencie poczułem, jak pozbywam się presji” – mówił Tokushoryu po sensacyjnym zwycięstwie w pierwszym tegorocznym turnieju sumitów najwyższej kategorii. 33-letni Japończyk przez lata był jednym z wielu, daleko mu było do wielkich mistrzów, większość czasu spędzał na turniejach drugoligowych. Kiedy pod koniec ubiegłego roku zakwalifikował się na imprezę najwyższej rangi, wszystko wskazywało, że dostanie lanie. Był przecież najniżej rozstawionym sumitą w stawce. Na turnieju w Tokio outsider miażdżył jednak kolejnych rywali, a gdy w decydującej o triumfie w turnieju walce pokonał Takakeishō, wybuchnął płaczem. Sukces sportowy Tokushoryu jest bezsporny (od 20 lat nie zdarzyło się, by turniej najwyższej rangi wygrał najniżej notowany zawodnik), częścią niezwykłości jego wyczynu są także te wylane na dohyō (ring) łzy. Japoński sport narodowy czerpie z wielowiekowej tradycji, zajmuje w przestrzeni publicznej wyjątkowe miejsce. Najlepsi sumici są stawiani za wzór, darzeni olbrzymim szacunkiem. To pomnikowe postacie. A pomniki nie płaczą. Pewnie również dlatego publiczność na trybunach i przed telewizorami entuzjastycznie zareagowała na łzy Tokushoryu. Okazało się bowiem, że herosem może być całkiem zwyczajny człowiek. Składający się także z wad i niedoskonałości, nieumiejący zapanować nad sobą. Tokushoryu tłumaczył, że zareagował emocjonalnie, bo w trakcie turnieju zmarł jeden z jego trenerów. „Czułem, że muszę to wygrać dla niego” – tłumaczył sumita.

zdjęcie: The Asahi Shimbun via Getty Images
zdjęcie: The Asahi Shimbun via Getty Images

Czytaj również:

Rozmaitości sportowe – 3/2020 Rozmaitości sportowe – 3/2020
Opowieści

Rozmaitości sportowe – 3/2020

Andrzej Kula

Cudowne dziecko

Nazywa się Bronny James, w październiku skończy dopiero 16 lat, gra w koszykarskiej drużynie Sierra Canyon School w Los Angeles. A publiczność nie może się doczekać, aż dorośnie. Bronny jest bowiem najstarszym dzieckiem LeBrona Jamesa, jednego z najlepszych koszykarzy w historii, gwiazdy ligi NBA. James senior od lat powtarza, że na koniec kariery chciałby zagrać w drużynie razem z synem. Na pierwszy rzut oka wydaje się to trudne, ale Jamesom może się udać. Raz, że 36-letni tata jest w świetnej formie, wciąż uchodzi za czołowego zawodnika ligi, nie narzeka na zdrowie. Nie ma powodu, by nie utrzymał odpowiedniego poziomu przynajmniej przez kolejne cztery lata (dopiero wtedy Bronny będzie mógł zostać zatrudniony w NBA). Junior z kolei wydaje się nieprzeciętnie utalentowany. Mierzy 193 cm i wciąż rośnie, już dziś kuszą go wyższe uczelnie z najlepszymi drużynami koszykarskimi w USA. Ci, którzy się znają, twierdzą, że mało jednak prawdopodobne, by przebił ojca. Ale od razu dodają, że drugiego takiego jak James senior może już nigdy nie być. Dziś Bronny jest po prostu obietnicą czegoś wyjątkowego – jeszcze nie zdarzyło się, by ojciec i syn zagrali jednocześnie w NBA. Publiczność chce go oglądać, więc stacja telewizyjna ESPN pokazała w tym sezonie aż 15 meczów Sierra Canyon School (nawet niektóre drużyny NBA były pokazywane rzadziej), na trybunach spotkania ogląda ponad 17 tys. widzów (średnia przebija drużyny uniwersyteckie), a profil Bronny’ego na Instagramie śledzi blisko 5 mln ludzi.

Czytaj dalej