„Opowiadanie Borgesa, tego dziwnego a urzekającego pisarza południowoamerykańskiego. Tematem »Ruin« jest tajemniczy świat snu…” – tak 60 lat temu redakcja „Przekroju” zachęcała do lektury poniższego tekstu. Dzisiejsi redaktorzy chętnie dodaliby coś o teorii umysłu, ale może niech Borges nadal dziwi i urzeka bez dzielenia włosa na czworo.
Nikt nie widział, jak wylądował w jednogłośnej nocy, nikt nie spostrzegł bambusowej łódki, osiadającej na świętym mule wybrzeża, ale w niewiele dni później wszyscy już wiedzieli, że milczący mężczyzna przybywa z Południa.
Że ojczyzną jego jest jedna z wiosek, które znajdują się powyżej, na gwałtownym zboczu góry, tam, gdzie mowa nasza nie jest zepsuta greką i gdzie trąd trafia się rzadko. To jednak jest pewne, że szary mężczyzna ucałował muł, wstąpił na wybrzeże, nie odgarniając (prawdopodobnie nie czując) pijawek, które rozdzierały mu ciało, i powlókł się, krwawiąc i powstrzymując mdłości, aż do okrężnego muru, nad którym wznosi się koń czy tygrys z kamienia, tygrys, który był dawniej koloru ognia, dzisiaj zaś – popiołu. Mur ten jest świątynią, pochłoniętą przez prastare pożary i znieważoną przez uparty las, świątynią, w której bóg nie otrzymuje już ofiar od ludzi. Cudzoziemiec położył się pod piedestałem.
Obudziło go wysokie słońce. Spostrzegł bez zdziwienia, że zabliźniły mu się rany, zamknął blade oczy