Pewnego wieczoru zapytywałem sam siebie: – Czy dwadzieścia lat życia mi nie wystarczy? Muszę to żyć dłużej? – I już po maleńkiej chwili odpowiedziałem sobie energicznie: – A nie muszę!
Mam przecież bardzo słabą nadzieję, czy moja nerwowość i bóle nóg zmniejszą się, wreszcie czy potrafię bardziej niż dotąd być z siebie zadowolony i pożyteczny dla ludzi. Byłbym więc głupcem, gdybym swe życie dalej podtrzymywał uparcie codziennym obżeraniem się, zamiast poprzestać na tym, co już do tej pory przełknąłem, przeżułem, przetrawiłem.
Ileż zresztą zyskam, schodząc wcześniej z tego świata! Toż śmierć oswobodzi mnie od przeróżnych mych przywar, skoro ja sam nie umiem się od nich uwolnić. Zaznam nareszcie błogiego spokoju ze strony własnego sumienia, a od dawna przecież tęsknię za podobnym spokojem.
Sumienie nie będzie mi odtąd wytykało, że zbyt często wypełniam życie błahutkimi rozrywkami i banalnymi, choć niby bardzo serdecznymi rozmówkami z innymi trwonicielami czasu. Nieporadność mego umysłu i woli nie będzie dokuczała więcej ani mnie samemu, ani komuś innemu.
Gdy się utopię, zapobiegnę rozsądnie wielu mym głupawym postępkom i niezadowoleniu z siebie. Nie będę już swego życia zapaskudzał blagą, chełpliwością czy wściekaniem się na ludzi. Nie będę się więcej razy lękał o to, że ktoś może powiedzieć o mnie coś mało pochlebnego, uwłaczającego mi niby bardzo. Nie będę także zagrywał filozofa abnegata, nie będę musiał urągać sobie co dnia, co godzinę niemal od chełpliwych obłudników. Nikogo już nie będę drażnił swym sentymentalnym gadulstwem, nikt nie posłyszy moich jakże nieraz niezdarnych żarcików czy mało interesujących, łatwych spostrzeżeń! Śmierć unieszkodliwi mnie jako kiepskiego dowcipnisia i tuzinkowego myśliciela. Dopełni ona więc naprawdę bardzo pożytecznego dzieła, chwała jej za to!
Śmierć wybawi całe moje otoczenie od konieczności spoglądania na mą nader prozaiczną gębę, to nadmiernie dobroduszną, to znów hardą czy gniewną. Tylko wszak komuś mało wybrednemu może się ona wydawać przenikliwą, dobrą czy subtelną. Dość długo rozmaici ludziska jej się napatrzyli, pora więc na to wielka, by zniknęła im z oczu na zawsze!
Ani myślę boleć nad swym przedwczesnym zgonem! Niechże moi rówieśnicy nudzą się i męczą nadal na tym świecie, ja tam, sprytniejszy od nich, wolę schronić się wkrótce do ziemi przed życiowymi zgryzotami i rozczarowaniami. Nikt nie będzie tam ranił mego serca oschłością czy niewdzięcznością! Nie będą mnie też więcej razy maltretowały zęby, ci moi wieloletni dręczyciele, nie będę ich musiał nawet plombować czy wyrywać! I gdy pomyślę, że przybliża się kres mego życia coraz bardziej, o ileż łatwiej mogę dzięki temu znosić obecne troski jako krótkotrwałe, jako ostatnie!
Mogę się także bawić, przypuszczając, że niejeden z mych dłużników już za jakieś 3, 4 tygodnie pomyśli uradowany: – Zmarł mój wierzyciel! Nie trzeba mu będzie zwracać pieniążków! Ale pójdę na jego pogrzeb, bo niechże ma jakiś pożytek z tego, że swojego czasu pożyczył mi trochę grosza, a potem czekał na nie długo i nadaremnie!
Postanowiłem więc w końcu nieodwołalnie: jutro do wody!
I nagle bardzo poweselałem. Życie bowiem zaczęło mnie cieszyć z tego może właśnie powodu, że niebawem miało się skończyć. Nabrałem nawet z tej przyczyny ochoty, by przedłużyć sobie jeszcze na pewien czas te ostatnie dni mego bytowania na ziemi (rozumie się, nie na długo!), by nie rozstawać się z tym światem zbyt pochopnie, by uroczyste chwile mego żegnania się z życiem nie trwały znów zbyt krótko. (Tym bardziej wszak, że życie to bywało jednak dla mnie niekiedy nawet bardzo miłe!) Niechże więc przed swym zgonem pogawędzę jeszcze z niektórymi sympatycznymi przyjaciółmi! Niechże posłyszą jeszcze niejedno ciepłe słowo i niejeden żart z mych ust, skoro lada tydzień rozstanę się z nimi na zawsze!
Ilekroć nękał mnie dłużej ból zęba, nóg czy bezsenność i nie przewidywałem rychłego wyzdrowienia, widywałem siebie wtedy w myśli na śmiertelnym łożu bladego, bez życia niemal, lecz uśmiechającego się zwycięsko. Dlatego też z czasem coraz to bardziej otrzaskiwałem się z myślą o swym bliskim, arcypewnym jakoby zgonie, a dzięki temu stawał się on dla mnie mniej strasznym.
W końcu też moja przyszła śmierć przerażała mnie coraz to słabiej, wydawała mi się bowiem nie jakimś wydarzeniem bardzo tajemniczym, poetycznym, ale dosyć sobie zwyczajnym, bo łatwo osiągalnym.
Z tej także racji przestałem nawet za śmiercią tęsknić i, co więcej, sam począłem unikać sytuacji, które by zagrażały memu życiu, nie życząc sobie, by los narzucał mi ten rodzaj śmierci, jakiego ja sam sobie nie wybrałem. Ociągałem się na przykład z wsiadaniem do auta, które miał prowadzić podpity kierowca, wracający właśnie z wiejskiego wesela. A niekiedy dowodziłem sobie:
– Miałbym łaknąć śmierci niby jakiś strachajło czy wygodniś, lękający się cierpień i trudów życiowych? Przecież borykanie się z rozmaitymi kłopotami dawało mi często nie lada emocje i satysfakcję moralną! Wolę więc pożyć jeszcze tak długo, jak długo mi się tylko da i niechże śmierć zepchnie mnie niejako kiedyś do grobu tylko wbrew mej woli!
Nie mogąc jednak pewnej nocy usnąć, rozpamiętywałem wszystkie niedole, jakie w ostatnim czasie zwaliły się na mnie w dość pokaźnej ilości i pomyślałem:
Przecież już parokrotnie wydawałem na siebie nieodwołalne niby wyroki śmierci, oddawałem się w opiekuńcze ręce grabarzy, a mimo to wciąż jeszcze żyję i żyję, ułaskawiam sam siebie raz po raz. Nie będę więc tak co pewien czas błaznował i zabawiał się w swego zabójcę i kata po to tylko, by już po paru minutach darowywać sobie wspaniałomyślnie życie. Przystąpię raźno i sumiennie do dzieła, do uśmiercania się!
Byłem bardzo rad ze swej decyzji, gdyż tym razem powziąłem ją naprawdę z wielką stanowczością. Nonsensem byłoby powątpiewać w to, że obecnie już nie żartuję i dopilnuję nareszcie tego, by ukatrupić się.
Trąciłem już jakby lekko trupem. Wydawałem się sam sobie nieboszczykiem, chociaż krew krążyła jeszcze w mych żyłach dość chyżo, a serce nie przestawało uderzać. Nabierałem nawet coraz to lepszego humoru i powiadałem sobie: – Jestem szczęśliwy, że chwile mego życia są już niejako dość dokładnie policzone, że potrafię dotrzymać danego sobie przyrzeczenia i nigdy nie będę już czuł dla siebie pogardy jako dla człowieka słabego, niezdolnego do przeistoczenia w czyn swych wielkich planów życiowych.
Tym razem już nie skończy się na słowach! Nie pozostanę przy życiu dłużej jak miesiąc! Nie będę błagał samego siebie o zmiłowanie dla siebie jako dla młodziutkiego chłopca! Na pewno nie złagodnieję w swej obecnej srogości wobec siebie, nie unieważnię wyroku, jaki na siebie wydałem!
Dość już razy bywałem zbytnio dla siebie wyrozumiały. Dość razy obiecywałem sobie, że uczynię swe życie bardziej warte tego, by je przedłużać. Postąpiłbym też może nawet najrozumniej, jeżelibym może jeszcze dziś poszukał dla siebie schronu na dnie rzeki.
Woda oswobodziłaby mnie od różnych zgryzot, od ataków mej głupawej wściekłości, od nerwowości, zbytniego sentymentalizmu, od bezsennych nocy, od mej kiepskiej wymowy.
Ostatnią kąpiel powinien bym urządzić sobie w rzece pełnej wirów. Od dziecka zresztą odczuwałem dla wody wielki sentyment, bo przeczuwałem, być może, że kiedyś poratuje mnie ona, dobrodziejka, w moich wszelakich tarapatach i że mnie, bardzo zatroskane stworzenie lądowe zamieni jakby w nurkujące po dnie rzeki beztroskie zwierzę wodne!
Ale nie mogę dłużej upajać się myślą o swej niezawodnej niby kuracji rzecznej i nie będę mimo wszystko umykał w wodę przed mymi strapieniami. Bo przecież jako siny czy na pół fioletowy topielec przerażałbym każdego, kto by na mnie spojrzał. Nawet i najbliżsi przyjaciele odwracaliby wtedy ode mnie wzrok z politowaniem i obrzydzeniem. A poza tym ja bardzo często zmieniam plany i w tej chwili na przykład decyduję się jednak dalej pozostać kimś, kto myśli, tęskni czy się śmieje, a nie bezdusznym zlepkiem mięsa i kości!
Tak więc moje olbrzymie zadowolenie z siebie sprawiło, że pragnąłem odczuwać je jak najdłużej. Życie zaczęło się wszak uśmiechać do mnie od nowa, skoro byłem już zupełnie pewien, że potrafię się go pozbawić, gdy tylko zechcę. Dlatego też postanowiłem ostatecznie: – Mimo wszystko pozostanę chwilowo przy życiu, bo znów zaczynam czuć się nieźle na tym świecie!
Ocaliłem więc sobie życie raz jeszcze. Zatrzymałem jakby własną egzekucję, uchyliłem wydany na siebie wyrok śmierci, wyrwałem sobie jakby z ręki rewolwer i sznur, odciąłem jakby gałąź, która szeptała do mnie kokieteryjnie, czule: – Wesprzyj się o mnie, zawiśnij na mnie, miły mój! – Oddychałem z ulgą, pomyślawszy: – Byłbym durniem, gdybym zbyt pochopnie rozdeptał samego siebie.
Czułem się jak człowiek zmartwychpowstały. Do niedawna wszak śmierć zagrażała mi z mych własnych rąk. Zaśmiewałem się z mych niedawnych planów rychłego skrócenia sobie życia.
Te plany okazały się w końcu dla mnie na szczęście nieszkodliwe, a nawet bardzo pożyteczne. Ostatecznie rozbawiały mnie jedynie i rozśmieszały, warto więc było mi je snuć co jakiś tam czas.
Tylko osobnicy bardzo prozaiczni i pozbawieni zmysłu humoru nie miewają prawdopodobnie nigdy samobójczych myśli, nie lawirują między gwałtowną chętką skonania, skoczenia z mostu czy ze skały, a pragnieniem sprolongowania swego życia w nieskończoność.
Tekst z archiwum, nr 1182/1967 r.