Planeta jest jedna, a ludzi na niej – osiem miliardów. Niektórzy z nich są artystami zastanawiającymi się niedawno w Zielonej Górze, jak odnowić przyjaźń i ustanowić poprawne stosunki z Ziemią.
Pewnego niewiarygodnie ciepłego i słonecznego listopadowego dnia demografowie ogłosili, że rzesza mieszkających na Ziemi ludzi właśnie przekroczyła 8 mld. Ta szczęśliwa albo, jak kto woli, hiobowa wieść zastała mnie w drodze do Zielonej Góry. Przypadek? Nie sądzę. Jechałem tam na biennale, które poświęcono renegocjowaniu stosunków między ludźmi a Ziemią. Jest nas 8 mld, a Ziemia tylko jedna; dysponując taką przewagą, możemy sobie pozwolić na prowadzenie pertraktacji z pozycji siły. I to właśnie robimy, choć jest to siła drwala energicznie piłującego gałąź, na której się rozsiadł.
Trzeba natychmiast zaprzestać piłowania, bo będzie nieszczęście! Łatwo powiedzieć. Drwalowi płacą za tę robotę, a człowiek musi zarobić na chleb, żeby go zjeść i… mieć siłę piłować dalej. Ktoś inny żyje ze sprzedaży pił, bez wątpienia z rączkami z niebiodegradowalnego plastiku. Do tego potrzebujemy gałęzi, na której siedzimy; idzie zima, czymś trzeba palić. No i piłowanie weszło nam w krew, a siły nawyków, jak wiadomo, lekceważyć nie należy.
Od pewnego czasu świat sztuki szuka odpowiedzi na pytania o to, jak te nawyki zmienić oraz w jaki sposób uzdrowić stosunki ludzko-ziemskie. Temperaturę debaty podgrzewa ta podnosząca się na planecie. Nie da się rozmawiać o współczesnej sztuce, nie wypowiadając co chwila słowa „antropocen”; natkniemy się na nie na prawie co drugiej szanującej się wystawie. Na zielonogórskim biennale odbywającym się pod znamiennym tytułem Odnowa/Renewal antropocenu również nie mogło zabraknąć.
Holo- czy antropo-?
W podstawówce wbijano mi do głowy, że żyjemy w holocenie – epoce geologicznej, która zaczęła się niecałe 12 tys. lat temu, wraz z końcem wielkiego zlodowacenia. Odbierając tę lekcję, nie wiedziałem, że już wtedy wśród geologów narastały wątpliwości. Na przełomie wieków ubrał je w słowa, a właściwie w jedno słowo, holenderski noblista w dziedzinie chemii Paul Crutzen. Uczony publicznie argumentował, że holocen już się skończył i weszliśmy w epokę antropocenu.
Termin ten zrobił ogromną karierę, choć w świecie naukowym wywołał też kontrowersje. W celu ich wyjaśnienia powołano nawet specjalny zespół badawczy do spraw antropocenu przy Międzynarodowej Komisji Stratygrafii – ciele, które formalnie decyduje, w jakiej epoce żyjemy. Dziwią się Państwo, że tak fundamentalna kwestia pozostaje w gestii jakiejś komisji? Pomyślmy raczej, co by było, gdyby taka komisja nie istniała i każdy zmieniał nazwy epok na podstawie swojego widzimisię.
W 2016 r., po latach wytężonej pracy, zespół roboczy przedstawił raport, zawiadamiając, że badania potwierdzają hipotezę o końcu holocenu, i rekomendował ogłoszenie początku antropocenu. Od tego czasu komisja rozpatruje to zalecenie. Pozwólmy komisarzom i komisarkom pracować w spokoju. Żyliśmy w holocenie tysiące lat, więc kilka więcej nie zrobi różnicy; w kwestii epok geologicznych pośpiech nie jest najlepszym doradcą.
Tymczasem, niezależnie od formalnego wyroku komisji, tkwimy w antropocenie po uszy. Z naukowego punktu widzenia za miarę jego epokowości uznaje się skalę wpływu człowieka na ekosystem planety. Różnica między tymi dwiema epokami polega na tym, że o ile w okresie holocenu wpływ ten był powierzchowny i nietrwały, o tyle w przypadku antropocenu ma już charakter geologiczny. Choćbyśmy jutro wszyscy ulotnili się jak kamfora, śladów naszego pobytu na Ziemi nie da się już ukryć. Na każdy metr kwadratowy powierzchni globu, włącznie z oceanami, przypada dziś kilogram wylanego przez człowieka betonu, a jego lanie przecież tylko się wzmaga.
Do stworzonych przez przyrodę klejnotów dołączają nowe, takie jak fordyt spotykany na terenie wielkich zakładów motoryzacyjnych w Detroit. Ten półszlachetny pseudokamień, cieszący się zresztą uznaniem jubilerów, powstaje w procesie fosylizacji odpadów lakierów samochodowych. Skorupa ziemska jest drenowana z nagromadzonych w niej przez miliony lat złóż, a jednocześnie „wzbogaca się” o osady z odkładających się zanieczyszczeń. Po Pacyfiku dryfuje wyspa plastikowych odpadów wielkości małego kontynentu. Łączna biomasa ludzi i zwierząt hodowlanych stanowi 96% biomasy wszystkich żyjących obecnie na Ziemi ssaków, z kolei masa technosfery – czyli ogółu rzeczy powstałych wskutek działalności człowieka – przekroczyła niedawno masę całej ożywionej przyrody na świecie. O antropogenicznych zmianach w składzie atmosfery czy grubości pokrywy lodowcowej lepiej nie mówić, bo strach nawet o tym myśleć.
Podnieść temperaturę na całej planecie to nie lada wyczyn, co najmniej tak tytaniczny jak podniesienie poziomu wody w oceanach. Termoformowanie należało tradycyjnie do przywilejów istot boskich, ale w tym względzie ludzie stali się równi bogom; przy czym osiągnięcia te mało kogo napawają dumą, przeciwnie – wywołują panikę: co myśmy narobili! Antropocen już zaczyna odbijać się nam czkawką, która według pesymistów ma potencjał przejścia w agonalne charczenie ginącego gatunku.
Odtrutka
Odtrutką na toksyczny wpływ antropocenu może być myślenie ekologiczne. I bynajmniej nie chodzi wyłącznie o przyrodę. Popatrzmy na zielonogórskie biennale. Jego kuratorki, Joanna Sokołowska i Marta Gendera, zaproponowały spojrzenie na świat jako na złożony, postnaturalny ekosystem, w którym wszystko powiązane jest siecią wzajemnych oddziaływań; w tej wizji świata nie ma rzeczy ani osób nieistotnych. „Każda komórka, organizm i organizacja, dom, ulica, miasto, planeta są w tej perspektywie połączone i ważne – piszą na swojej stronie internetowej kuratorki. – Z tego punktu widzenia stan klimatu jest powiązany ze sprawiedliwością społeczną i ekonomiczną, a jakość życia społeczności zależy od statusu jej mniejszości i sfeminizowanych prac opiekuńczych. Indywidualne zdrowie psychiczne rezonuje natomiast nie tylko z żałobą klimatyczną, ale także z technokapitalizmem czy ciągle żywym dziedzictwem patriarchatu”.
Druga wojna światowa obeszła się z Zieloną Górą relatywnie łagodnie – to jedno z tych miast na Ziemiach Odzyskanych, które Polska „odzyskała” mniej więcej w jednym kawałku. Zielona Góra nie jest więc pozbawiona melancholijnego poniemieckiego uroku, a poza tym cieszy się ona mianem polskiej stolicy cierpkiego środkowoeuropejskiego wina, na co wskazują m.in. niezliczone figurki Bachusów z brązu zaludniające tamtejsze ulice. Skąd jednak pomysł, żeby urządzać tu międzynarodowe biennale? Ta pozorna ekstrawagancja ma głębokie zakorzenienie w historii powojennej sztuki.
W PRL-u na Ziemiach Odzyskanych artystom pozwalano na trochę więcej. Zasiedlane przez osadników tereny były swego rodzaju polskim Dzikim Zachodem. Władze Polski Ludowej chciały zademonstrować, że potrafią zagospodarować te ziemie nie tylko w sensie ekonomicznym, lecz także kulturalnym. Nie mogły jednak odwołać się do miejscowych tradycji, bo te – jak na złość – były niemieckie; nie mogąc czerpać z przeszłości, stawiały więc na przyszłość. Dzieje powojennej awangardy pozostają w związku z tym mocno wpisane w poniemiecki pejzaż dawnych Prus, Pomorza Zachodniego i Dolnego Śląska, a do najciekawszych epizodów tej historii należą te, które rozgrywały się we Wrocławiu, w Elblągu, Koszalinie, Osiekach czy właśnie w Zielonej Górze.
Tutaj w połowie lat 60. narodziło się biennale sztuki Złote Grono. Za winiarską nazwą kryła się wyrafinowana intelektualnie i zarazem radykalnie awangardowa impreza, jedno z najważniejszych forów dyskusji o nowych ideach artystycznych w ówczesnej Polsce. Stan wojenny spowodował zakończenie projektu, ale już w 1985 r. w Zielonej Górze powstało Biennale Sztuki Nowej – następca Złotego Grona, choć niekoniecznie jego kontynuator. Była to pierwsza od 13 grudnia 1981 r. ogólnopolska impreza, dla której niezależne środowiska artystyczne zawiesiły bojkot oficjalnych instytucji. W Zielonej Górze spotkali się weterani konceptualizmu z poprzedniej dekady, artyści, którzy wychynęli z głębokiego undergroundu, oraz gniewna młodzież spod znaku nowej ekspresji. Do głosu doszły klimaty postpunkowe, mistycyzm i absurdalny obrazoburczy humor. Biennale Sztuki Nowej przetrwało jedynie przez dekadę z kawałkiem, ale zapisało się w środowiskowej pamięci: posłużyło jako prolog do kolejnego rozdziału w historii polskiej sztuki.
Ekstremalny ekosystem
Reaktywowane dwa lata temu biennale w Zielonej Górze nawiązuje do tradycji tamtych imprez i jednocześnie jest już zupełnie inne. Weźmy choćby osoby uczestniczące w projekcie – w Złotym Gronie i BSN ponad 80% z nich było mężczyznami, teraz znakomitą większość stanowią kobiety. To fakt, który sygnalizuje coś więcej niż nowy poziom poczucia instytucjonalnej poprawności politycznej – w grę wchodzi ewolucja wrażliwości. Kuratorki postulują zmianę, lecz nie wzywają do rewolucji, która z zasady kojarzy się z przemocą. Siłą niczego się już nie wskóra; zamiast walczyć z rzeczywistością, trzeba ją odnawiać, uzdrawiać, opiekować się światem i sobą nawzajem – tak można streścić przesłanie zielonogórskiego biennale, pełnego prac o macierzyństwie, Ziemi, trosce, a także – oczywiście – o wojnie.
Spora część uczestników i uczestniczek pochodzi z Ukrainy. Cień wojny pada dziś na wszystko, a więc również na sztukę; wśród pokazanych w Zielonej Górze prac były i te zrealizowane dosłownie pod rosyjskim ostrzałem. Ale nawet one mieściły się w nurcie szeroko pojętego podejścia ekologicznego, które stało się myślą przewodnią wystawy. I nie chodzi tu o naiwny pacyfizm – przed brutalną napaścią trzeba się bronić, nikt tego nie neguje, a już na pewno nie osoby uczestniczące w biennale. Wojna nie jest jednak wyłącznie teatrem działań zbrojnych: ludzie nie tylko na niej giną i zabijają, lecz także szukają schronienia, wspierają się nawzajem, starają się przeżyć i ocalić innych. Wojna w perspektywie biennale to kolejny ekosystem, wprawdzie ekstremalny, ale nadal wpisany w ekologię współczesności.
Chciałbym powiedzieć, że dawno nie widziałem wystawy tak przesyconej empatią i troską, nie byłaby to jednak prawda – wystaw zrobionych w podobnym duchu powstaje ostatnio wiele i bez wątpienia będzie jeszcze więcej. To nie znaczy, że mam ich dość. Przeciwnie, uczę się dzięki nim wrażliwości alternatywnej do tej, w której zostałem wychowany jako biały cis mężczyzna z Polski. Celem nie jest wcale to, by z białych cis mężczyzn zrobić kozły ofiarne. Mamy wprawdzie sporo za uszami, lecz taka ofiara nikogo przecież nie przebłaga ani niczego nie odkupi. Rzecz raczej w tym, że o ile brutalny, zdobywczy patriarchat był świetny w kolonizowaniu Ziemi i rozpoczynaniu antropocenu, o tyle nie potrafi on już doprowadzić tej epoki do finału, który byłby czymś innym niż końcem świata.
Jeżeli zatem liczymy na happy end albo przynajmniej znośną kontynuację ery człowieka, musimy spróbować czegoś innego. Czego? Z zapartym tchem przyglądam się współczesnej sztuce, która intensywnie szuka odpowiedzi na to pytanie w naukach ekologów, nowych technologiach i pradawnych rytuałach, w dyskursach kobiet i mniejszości, w tradycjach skolonizowanych społeczności, a także w dyskursach istot pozaludzkich, w szumie drzew, mowie zwierząt, wody, ziemi – czyli w głosach wszystkich tych, których w patriarchacie nie słuchano. W XX w. artyści opętani byli duchem innowacji, wynajdowali coraz to nowe formy, style oraz „izmy”. We współczesnej sztuce z formalnego punktu widzenia nic nowego się nie dzieje, wszystko już było; teraz głębokie artystyczne zmiany zachodzą na poziomie etyki, wrażliwości i empatii. Nie mam pewności, czy sztuka jest w stanie zbawić świat doby antropocenu, ale na razie wygląda na to, że antropocen zbawia sztukę. Uznajmy to za pierwszy, mały, jednak obiecujący krok w stronę antropocenu z, nomen omen, ludzką twarzą.