Planeta płonie, ale wciąż możemy wiele zrobić, by ją uratować. O poszukiwaniu słów, które pozwoliłyby nam zrozumieć, czym są zmiany klimatyczne, i o sposobach ich zatrzymania opowiada Marii Hawranek islandzki pisarz Andri Snær Magnason.
Maria Hawranek: „Ten, kto rozumie, o co toczy się gra, nie szuka innych priorytetów” – to słowa prof. Wolfganga Luchta z Potsdam Institute for Climate Impact Research, które cytujesz w swojej ostatniej książce O czasie i wodzie. Zmroziło mnie to zdanie.
Andri Snær Magnason: Wszystko, co robimy, okaże się bez znaczenia, jeśli nie zadbamy o klimat. Cała nasza kultura będzie na próżno. Jeśli wierzymy, że tworzymy sztukę w jakiejś ciągłości, jeśli artyści szukają wiecznego życia poprzez swoją pracę, jeśli ktoś ma śpiewać nasze pieśni i czytać nasze książki za 300 lat, musimy również myśleć o tym, jak oddziałujemy na środowisko naturalne. Jesteśmy w sytuacji, w której wiemy, co się dzieje, ale nie robimy tego, co trzeba, by ratować planetę. Wolfgang Lucht w pewien sposób dał mi przyzwolenie, by pisać o nauce. Wcześniej nie czułem, że mam prawo o niej mówić. W świecie akademickim, jeśli zrobisz literówkę lub powiesz coś po swojemu, zaraz ktoś cię strofuje. Potem spotkałem wielu innych naukowców, glacjologów, oceanografów, którzy zachęcali mnie do pisania. Mówili: „Nawet jeśli na Islandii masz 10 tys. czytelników, musisz to napisać”. Byli sfrustrowani, że wyniki ich badań nie przebijają się do szerszej świadomości.
Trudno rozmawiać o zmianach klimatu tak, by trafić do tych, którzy nie chcą słuchać. Sam piszesz, że są jak czarna dziura, która pochłania słowa.
W książce ciągle zastanawiam się, jak mówić o czymś, co jest większe od języka. Mamy pewien zasób słów, mamy liczby, ale z liczbami niezbyt dobrze się rozumiemy. Jak powiedzieć, że coś jest ogromne do dwunastej potęgi? Ogromny może być jakiś dom. Ja zabieram się do mówienia o całej planecie i utknąłem na słowie „ogromny”. Nie da się zwiększyć tej skali. Dlatego poszedłem w historię i mitologię. By podbić język, sięgnąłem po metafory tak wielkie, że pozwalają nadać wagę sytuacji, w której się znaleźliśmy. Jeśli czujesz, że coś jest naprawdę pilne, chcesz po prostu kimś potrząsnąć i krzyknąć: „Zmień się! Zmień się teraz!”.
Użyć Caps Locka.
Jeśli napisałbym książkę Caps Lockiem, nie uważano by mnie już za kogoś, z kim warto rozmawiać, raczej wysłano by mnie do szpitala. Oczywiście sprawa, o której mówimy, jest tak pilna, że włączasz syreny wszędzie, gdzie się da, ale jeśli ktoś jeszcze tego nie zrozumiał, musisz podejść do niego inaczej. Mógłbym na kogoś krzyczeć przez tydzień, a i tak bym na niego nie wpłynął. Nie chciałem atakować czytelników, obwiniać ich. Zamiast tego wolałem zabrać ich ze sobą w literacką podróż, np. na lodowce w latach 50., i poprzez opowieści mówić o nauce. Jestem pewien, że taka forma pozwala głębiej zrozumieć poruszane problemy. Ta książka powstała też z potrzeby opowiedzenia historii moich dziadków. Odkąd skończyłem 20 lat, marzyłem, by to zrobić, nie mogłem tylko znaleźć odpowiedniej formy. Te historie doskonale wpisały się w narrację o zmianie klimatu.
Twoja babcia była jak Wonder Woman, pionierka awiacji i eksploracji lodowców. Razem z dziadkiem w 1956 r. pojechali na miesiąc miodowy – to była trzytygodniowa ekspedycja na lodowiec.
Moja babcia wciąż żyje, dziadek już niestety nie, ale niezła była z nich para. Niemal każdego dnia udało im się zrobić coś ciekawego. Jeśli nie podróżowali, to uprawiali ogródek albo szli pływać, ciągle byli w ruchu. W naszej rodzinie krążył taki żarcik: Czy istnieje choć jeden dzień w roku, kiedy oni się nudzą? Może jakiś dzień w połowie listopada, kiedy pada deszcz ze śniegiem.
Czy babcia Hulda zabrała Cię kiedyś na lodowiec?
Niestety nie załapałem się na wyprawę w 50. rocznicę ich ślubu w 2006 r., byłem wtedy za granicą. Nie widziałem miejsca, gdzie spędzili swój miesiąc miodowy. Na tamtej wyprawie mieli już chyba 83 czy 84 lata.
Na Islandii lodowców jest całe mnóstwo. Dzięki dziadkom zmieniasz nieangażującą opowieść o topnieniu w intymną historię. Co lodowiec może nam powiedzieć?
Każdy lodowiec jest jak zamarznięty manuskrypt, który możesz przekartkować. Na Islandii będzie miał może tysiąc stron, w Arktyce – sto tysięcy albo i milion. Każda warstwa śniegu zawiera informacje o wszystkich zimach, jakie były na Ziemi, o opadach atmosferycznych, zawartości CO2 oraz innych cząsteczek w atmosferze czy o aktywności wulkanów. Lodowiec nie jest zwykłą górą lodu. Dla naukowców to niekończące się źródło informacji – znajdują się w nim nasiona, deszczówka, pradawne bańki powietrza. Rdzenie lodowe, czyli próbki wywiercone z lodowca, opowiadają nam historię klimatu z ostatnich 800 tys. lat, bo chyba tyle miał najstarszy do tej pory wydobyty rdzeń. Ich badacze dowiedzieli się, że nigdy dotąd nie osiągnęliśmy takiego stężenia CO2, jakie mamy dzisiaj. Teraz tracimy te informacje, lodowce fundamentalnie zmieniają się nie tylko na wierzchu, ale także w środku.
Lodowi eksploratorzy to Twój rodzinny mit. Używasz też innych, potężnych – o Auðhumli, świętej krowie. Fakt, że mitologie Islandii i Tybetu mogą mieć coś wspólnego, jest oszałamiający.
Wiara w święte krowy Islandczykom wydaje się absurdalna, choć przecież mamy krowę tuż przed naszymi oczami: w naszych własnych najstarszych manuskryptach. Według nordyckiej mitologii świat począł się z krowy. Do tego ta krowa była ze szronu. Do niedawna cała ta historia wydawała mi się jakimś nieporozumieniem: zamarznięta krowa na początku czasu…
Brzmi jak pomysł pod wpływem grzybów halucynogennych.
Albo jakby ktoś podawał dalej tę historię tak długo, że doszło do jakichś przekłamań, jak w zabawie w głuchy telefon. Mityczna krowa nazywa się Auðhumla, Auð znaczy po islandzku bogactwo lub pomyślność; nie jesteśmy pewni, co znaczy sama humla. Ale w Nepalu jest taka prowincja, która nazywa się Humla. Prowadzi tamtędy stary szlak himalajski aż do góry Kajlas w Tybecie, w której swoje źródła mają cztery święte rzeki Azji – Brahmaputra, Indus, Satledź oraz Karnali, jeden z najważniejszych dopływów Gangesu. Źródło Gangesu to święte miejsce w Indiach, znajduje się przy lodowcu Gomukh, co znaczy „krowi pysk”. Nagle to wszystko nabrało dla mnie sensu jako metafora lodowca: lodowce są jak mleczne krowy świata, karmią miliony ludzi, utrzymują zapas wody pitnej. Musiałbym poświęcić życie na badania antropologiczne, by dowieść tego połączenia, ale pomyślałem, że jako poetycka, zaskakująca metafora doskonale tłumaczy, czym jest lodowiec.
Ale nie tylko Ty znalazłeś na Islandii świętą krowę.
Chciałem podzielić się moim wielkim – jak mi się zdawało – odkryciem, więc zadzwoniłem do biologa Guðmundura Pálla Ólafssona, jednego z moich mentorów, dzięki któremu mam większą wiedzę na temat środowiska. Ku mojemu zaskoczeniu przyjął to dość oschle i na chwilę zamilkł. Okazało się, że on też znalazł tę krowę. Pojawiło się więc lekkie napięcie: kto znalazł ją pierwszy? (śmiech) Zdecydowaliśmy się nią podzielić, każdy z nas użył jej w swojej książce w inny sposób.
Używasz zmyślnych zabiegów, by pomóc czytelnikom wyobrazić sobie pewne zjawiska. By przybliżyć skalę czasu, robisz z babci jednostkę czasu; by pokazać, że życie i działania jednej osoby mogą mieć znaczenie, opowiadasz o wujku Johnie i jego walce o ochronę krokodyli; by uzmysłowić czytelnikowi, że ludzkość potrzebuje czasu, aby zrozumieć, co kryje się pod nowymi pojęciami, sięgasz po historię Jörundura, który przyniósł Islandii pojęcie wolności, ale ponieważ Islandczycy jeszcze go nie rozumieli, uznali je za zbędne. Czy pisanie książek dla dzieci pomaga Ci przekuć trudne idee na rzeczy wyobrażalne?
Kiedy mówisz do dzieci, nie oceniasz ich za to, że pewnych rzeczy nie wiedzą. W tej książce wychodzę z podobnego założenia. Kiedy zabierałem się do jej pisania, miałem już za sobą pracę nad książkami dla dzieci, tworzenie science fiction i poezji. Już wyrwałem się na wolność. Zdecydowałem, że odniosę się do tematu inaczej, niż robi to dziennikarz, który musi podążać za sztywnymi zasadami redakcyjnymi, i opowiem o bardzo poważnych sprawach, nie gubiąc rozrywkowego aspektu opowieści. Pozwoliłem sobie na bycie tym, kim jestem. Kiedy pisałem science fiction i książki dla dzieci, nauczyłem się wyobrażać sobie różne rzeczy. Praca nad wcześniejszą książką Dreamland, która zrodziła się z poczucia, że coś jest głęboko nie tak z polityką energetyczną Islandii, pokazała mi, że ja jako laik mogę mówić o sprawach, które leżą po stronie rządu, i jestem w stanie znaleźć taki sposób na ich wytłumaczenie, jakiego jeszcze nie znalazły ani media, ani przemysł. Polityka energetyczna jest śmiertelnie nudna, pełna technicznych terminów, takich jak terawatogodziny czy megawaty. Z terawatogodzin zrobiłem historię niemal kryminalną, dzięki czemu ludzie chcieli o nich czytać.
Jak się tego nauczyłeś?
W college’u miałem zajęcia z matematyki. Zawsze zachwycał mnie sposób, w jaki znajduje się równania. Aby do nich dotrzeć, matematycy muszą wyciąć to, co zbędne. Nadmiernie uprościć, odjąć różne elementy, tak by znaleźć rdzeń równania. To samo dzieje się w poezji. Tu rozbierasz słowa na czynniki pierwsze, dzięki czemu zostajesz z esencją. By znaleźć piękne równanie, które wyjaśnia świat w trzech słowach, jak E = mc² Einsteina, musisz dokonać ogromnego uproszczenia. Staram się to robić w moim pisarstwie. Jeśli chcę znaleźć świętą krowę, muszę ociosać kilka rzeczy, ale na koniec – mam nadzieję – otrzymuję coś, co wyjaśnia złożoność świata.
Ja z kolei nie do końca czuję, że wzrost kwasowości oceanów o 0,3 pH to zatrważająca zmiana. Muszę podjąć wysiłek, by to sobie wyobrazić. Większość z nas nie rozumie, co właściwie stoi za takimi określeniami jak „zakwaszanie oceanów”.
Chciałem zwrócić się do czytelnika z pokorą. Zależało mi, by przebył tę samą podróż co ja. Bo ja też nie rozumiałem zakwaszania oceanów ani wielu innych zagadnień. Ważne dla mnie było, żeby spotkać się z czytelnikiem jak równy z równym. Dlatego zamiast używać trudnych słów i sprawiać, że ludzie czują się niepewnie, chciałem dotrzeć do sedna sprawy i pokazać, ile czasu musi minąć, abyśmy zrozumieli znaczenie określonego słowa. Jak w piosence: „Words don’t come easy”. (śmiech) Słowa przychodzą do nas nienaładowane, kiedy słyszymy je po raz pierwszy. Do niczego nie można ich podłączyć, z niczym powiązać. Nabierają znaczenia powoli. Przed 2009 r. wyrażenie „zakwaszenie oceanów” pojawiło się drukiem w islandzkich mediach zaledwie trzy razy. Ma zbyt wiele sylab, trudno je oswoić, a te dwa słowa są najważniejsze na świecie. 70% powierzchni planety stanowi ocean, a zwiększenie jego kwasowości to największa reakcja chemiczna na naszej planecie od 50 mln lat.
Jak ze słowem „Holokaust” – teraz wszyscy czują jego wagę, kiedyś nie miało takiego bagażu znaczeniowego.
Dopóki nie stało się doświadczeniem milionów ludzi, było teorią spiskową lub koszmarnym pomysłem. Kiedy teraz przewidujesz przyszłość i opowiadasz o zakwaszaniu oceanów, podkreślasz, że dotknie 500 mln osób albo i całą ludzkość, i analogicznie – nie wywołujesz uczuć, niemal nikt w to nie wierzy. Działa to zupełnie inaczej niż wyobrażenie sobie tego zdarzenia lub jego doświadczenie.
Nasze życie na Ziemi się zmienia, okazuje się, że wszystkie rzeczy, które były nie do pomyślenia, w końcu się zdarzają – lot w kosmos, energia nuklearna… Pytanie brzmi: czy zdążymy wejść na inne tory, zanim będzie za późno?
Na uniwersytetach prowadzę zajęcia dla osób, które urodziły się w XXI w. Rok 2000 w mojej młodości był przyszłością tak odległą jak science fiction. Mówię do młodych, że być może już teraz odkładają pierwsze pieniądze z dorywczych letnich prac na emeryturę. Oczekują, że wydadzą je gdzieś w okolicach 2070 r. Badania naukowe wskazują, że jeśli będziemy nadal postępować tak jak teraz, to wtedy świat będzie w opałach. Aby tak się nie stało, wszystko musi się zmienić. Niezależnie od tego, jaką dziedzinę wybierzemy – prawo, inżynierię, rolnictwo, architekturę, dizajn, modę – każdy aspekt naszego życia musi zostać na nowo przemyślany, na nowo zaprojektowany i przerobiony. I właściwie nawet nie jest to nic strasznego, dopóki wiemy, że wciąż możemy działać. Dopóki mamy nadzieję, że jesteśmy w stanie pokierować w jakimś stopniu zmianami klimatycznymi, zajmowanie się nimi może stać się nawet ekscytujące.
Ci młodzi zostaną likwidatorami CO2? Gdy pisałeś książkę, na Islandii było ich zaledwie troje.
Ludzie, którzy zajmują się tym na naszej wyspie, poszli na geologię, a teraz nagle walczą o planetę. W ich oczach można dostrzec błysk entuzjazmu. Czują, że każdego dnia idą do pracy ratować świat. (śmiech) Rozmowa z nimi była bardzo inspirująca. Przeprowadzają badania naukowe, które rok później wykorzystują w praktyce.
Dlaczego ten zawód będzie taki ważny?
Bo nasz problem nie polega tylko na tym, że w ciągu najbliższych 30 lat musimy zatrzymać emisję CO2 – a emitujemy 32 gigatony dwutlenku węgla rocznie. Oprócz tego musimy też uwiązać 1000 gigaton CO2, które już wcześniej wypuściliśmy do atmosfery. To wydaje się prawie niemożliwe. Ale człowiek w XX w. zrobił wiele niemożliwych rzeczy. Na przykład poleciał samolotem. Dlatego nauczanie ma dziś zupełnie inny charakter niż 20 lat temu. Kiedy uczeń pyta, po co uczymy się algebry, odpowiedź brzmi: bo w ciągu 30 lat musimy usunąć 1000 gigaton CO2 z atmosfery, a nikt jeszcze nie wie, jak to zrobić. Może to będziesz ty.
Amerykański pisarz Roy Scranton napisał w eseju Raising My Child in a Doomed World, że kiedy urodziło mu się dziecko, płakał dwa razy – ze szczęścia i z rozpaczy, na jaką planetę je sprowadził. Ty masz czworo dzieci. Czułeś się podobnie?
W trakcie pracy nad książką dużo rozmawiałem z 23-letnim synem. Myślę, że był wtedy bliski depresji klimatycznej. Jednak ogólnie ludzie niemal natychmiast adaptują się do nowej sytuacji i zaczynają uznawać ją za normalną. Na przykład z pewną zgrozą zauważyłem, że po dwóch miesiącach pandemii traktowałem ją już jak codzienność. Wiedziałem, że wcześniej świat wyglądał inaczej, ale prawie nie potrafiłem za nim tęsknić. Problem ze zmianami klimatu jest taki, że następują one powoli, stopniowo, uznajemy je zatem za coś normalnego, przyzwyczajamy się do nich mniej więcej po trzech miesiącach. Bardzo szybko zjawiska uważane wcześniej za niepokojące i zaskakujące, takie jak huragany czy pożary, stają się częścią codzienności. A jeśli ciągle czujemy się normalnie, to nie doznajemy niepokoju czy przerażenia. Dopóki nie nastaną wojny domowe, nie zapanuje całkowity chaos, będziemy przechodzić nad zmianami do porządku dziennego. Można to porównać do życia w mieście, które kiedyś było przepięknym kawałkiem przyrody – nie tęsknimy za nim w tamtej formie, bo go nie znamy. Nie tęsknię za Reykjavíkiem z lat 20. XX w., choć być może był wówczas piękniejszy. Naszym wnukom też będzie trudno tęsknić za czymś, czego nie znają.
Jakoś mnie to przytłacza.
Wyzwanie jest więc takie: jak mimo to rozpocząć działanie? Jak wzbudzić w ludziach poczucie, że to nie jest normalne i muszą zmienić swoje zachowanie? Mało tego, jestem przekonany, że bez względu na to, co się wydarzy, będziemy w stanie odnaleźć piękno w roku 2090, pisać wiersze i podziwiać świat, tak jak ludzie potrafią żyć na Grenlandii albo na pustyni. Możemy żyć wszędzie i wszędzie znaleźć sens. Próbowałem sobie to wszystko wyobrazić i nie popaść w nihilizm.
Piszesz, że gdybyś odpowiednio się nastroił, to i taki punkt widzenia mógłbyś przyjąć: „Wszystko płynie, wszystko jest wieczne i zmienne, tak jak szum fal u brzegów Grimsey, i nie ma sensu próbować czegokolwiek ocalić”. To ja dodam jeszcze, że 99% gatunków, które kiedykolwiek istniały, wyginęło.
Jeśli ktoś podróżował po Europie w latach 60., w niektórych miejscach mógł całkowicie zapomnieć o płonących miastach i terrorze, jaki wydarzył się tu zaledwie 20 lat wcześniej. Można pomyśleć tak: nawet jeśli stracimy 3 mld ludzi, to po 10 latach świat przejdzie nad tym do porządku dziennego. Możemy iść w stronę abstrakcyjnego nihilizmu w nieskończoność.
Dodajesz też, że gdybyś przyjął taką filozofię, przyszłe pokolenia by nią wzgardziły. Oceniłyby nas jako głupich i żałosnych.
Byłoby niesprawiedliwie oceniać ludzi, którzy nie znają przyszłych konsekwencji swoich działań, ale jeśli celowo biorą udział w przedsięwzięciach, które ciągną nas w stronę katastrofy, powinni zostać osądzeni.
Postawieni przed sądem za „ekobójstwo”? Do niedawna nie wiedziałam, że ten koncept istnieje już od lat 70., ale tylko 10 krajów przewiduje karę za niszczenie ekosystemów – m.in. Mołdawia, Tadżykistan, Rosja. Ale nie Islandia, nie Kanada.
To jeden z terminów, który może stać się powszechny. Sądzę, że z takim zarzutem jako pierwsze przed sądem międzynarodowym stanie lobby paliwowe, które wydało miliony dolarów na PR, by podważyć wyniki badań dotyczących klimatu. Oczywiście jeśli tylko znajdą się dowody na systemowe podważanie nauki. To delikatna sprawa, zahaczająca o wolność wypowiedzi, demokrację. Może nie trzeba nawet używać terminu „ekobójstwo”, może wystarczy stara dobra zbrodnia przeciwko ludzkości.
W książce, jak sam zauważyłeś, starasz się jednak unikać sądów i obwiniania.
Może dlatego, że sam miałbym się za co obwiniać? Wolałem pójść w inną stronę: no dobrze, stworzyliśmy mnóstwo technologii, które wpakowały nas w kłopoty, ale prawdopodobnie bez technologii nie będziemy w stanie się z nimi uporać. Choć idealnie byłoby, gdybyśmy mogli uniknąć tarapatów tylko dzięki świadomej konsumpcji, weganizmowi, organicznej uprawie roślin i sadzeniu drzew, to sądzę, że zmiany zaszły już za daleko i potrzebujemy wielkich rozwiązań technologicznych. Częścią uznawania zmian za normalne jest to, że nie widzimy, co tak naprawdę robimy. Na ulicy przejeżdża przede mną samochód, a ja nie widzę żadnego ognia. Nie widzę, co napędza auto, ogień w silniku skrywa się za atrakcyjnym dizajnem. Gdybyśmy każdego dnia widzieli ogień, który wzniecamy, zrozumielibyśmy, z jakimi siłami się mierzymy. Dlatego w książce sięgam po mitologię, czasem używam języka wręcz prymitywnego. Ogień to pewnie jedno z pierwszych słów, jakie człowiek wypowiedział: miłość, ogień, jedzenie. Ogień w mitologii jest potężny, a o emisji CO2 w Biblii nie ma ani słowa.
A jeśli ktoś w ten ogień nie wierzy?
Staram się wyrwać z zastanego języka, słów, które zużyły się w trakcie 20 lat mówienia o zmianach klimatu. Ludzka wspólnota wznieciła największy pożar w historii świata, na który składa się nasze kolektywne spalanie węgla i ropy naftowej. Ten pożar jest setki razy większy niż jednoczesna aktywność wszystkich wulkanów. Jeśli rozmawiasz z kimś, kto zaprzecza globalnemu ociepleniu, dopytaj: naprawdę uważasz, że 600 erupcji wulkanicznych trwających dzień i noc przez 20 lat nie wpływa na klimat? Serio? Bo każdy geolog powiedziałby ci, że coś takiego nie zdarzyło się przez ostatni milion lat. Dlaczego zatem ty myślisz, że dla klimatu jest to bez znaczenia?
„Zginiemy, jeśli nie ugasimy pożaru. Możemy zginąć, jeśli go ugasimy” – piszesz. Jesteśmy skazani tak czy inaczej?
Być może. Ja jednak wciąż myślę, że możemy stawić czoła temu wyzwaniu. Niektóre miejsca na świecie będą musiały zniknąć, na przykład te, które opierają się na zyskach z wydobycia ropy naftowej i węgla, chyba że wymyślą się na nowo. Może się pojawić wiele problemów ekonomicznych i społecznych, niewykluczone, że wybuchną nawet zamieszki, kiedy świat będzie przechodził z brudnej energii na czystą. Jeśli jesteś uzależniony od jakiegoś przemysłu, nie wyłączasz go ot tak i nie mówisz ludziom: „Teraz rozejdźcie się do domów”.
Miałeś przywilej przeprowadzenia wywiadu z Dalajlamą, a ja z José Mujicą, byłym prezydentem Urugwaju. Łączy ich minimalizm, obaj starają się ograniczać konsumpcję. Sądzisz, że indywidualne wybory mają znaczenie? Bambusowe słomki i wielorazowe pieluchy tylko poprawiają nam samopoczucie czy może mają wpływ na rzeczywistość?
Oczywiście indywidualne wybory mają znaczenie. Duże. Największe rozwiązania są jednak po stronie rządów, na poziomie międzynarodowych regulacji. Pamiętam debatę o dziurze ozonowej, kiedy zakazano chemikaliów, które przyczyniają się do jej powiększania. Taki problem nie mógł zostać rozwiązany przez konsumentów, którzy decydowaliby się na bardziej ekologiczny lakier do włosów. Kiedy sprawa dotyczy zbiorowości, nie ma sensu wybierać tego typu rozwiązań. Zmiana musi się wydarzyć w taki sposób, w jaki rządy podchodzą do koronawirusa – muszą usunąć to, co najbardziej szkodliwe i zaimplementować nowe rozwiązania, na takiej samej zasadzie jak miasto buduje drogę lub system kanalizacyjny. Trudno nam wieść zrównoważone życie w niezrównoważonej infrastrukturze. Możesz nie używać plastikowej szczoteczki do zębów i udawać, że już jest dobrze, w szerszej perspektywie to jednak bez większego znaczenia.
Jestem świeżo po lekturze książki Klimat to my. Jonathan Foer nieustannie powraca do motywu gaszenia świateł przez Amerykanów w środku ich kontynentu podczas drugiej wojny światowej. Działanie to nie miało znaczenia z punktu widzenia strategii wojennej, ale w perspektywie psychologicznej – tak, bo wszyscy obywatele czuli, że podejmują wspólny wysiłek w kluczowej kwestii. Niedawno w gronie znajomych zaczęłam mówić o tym, że musimy jeść mniej mięsa, bo hodowla przemysłowa jest odpowiedzialna za znaczącą część emisji gazów cieplarnianych. Usłyszałam: „Przecież wystarczy, że zrobią to Chińczycy”.
Oczywiście pisząc książkę, ja też zwracam się do poszczególnych osób. Wierzę, że żyjemy w demokracjach, wybieramy rządy i ja wchodząc w ten dialog, choćby w minimalnym stopniu mogę przyczynić się do zmiany i o milimetr przesunąć sprawy w dobrą stronę. Wierzę też, że gatunek ludzki ostatecznie jest racjonalny, że zrozumiemy to, z czym się mierzymy, i podejdziemy do sprawy poważnie. Być może przez kilka lat będziemy wskazywać na siebie palcami, ale na scenę wkroczy pokolenie Grety Thunberg, którego konto emerytalne otworzy się w 2070 r. Ci ludzie będą inaczej myśleli o przyszłości. Oni przeszli przez okres pandemii, przez rok uczyli się zdalnie. Doświadczyli totalitarnych rozwiązań: nie możesz przytulić babci, nie możesz iść do szkoły, nie możesz iść na imprezę, nie możesz podejść do nikogo bliżej niż na 2 m. Na dodatek wszyscy musieli zakrywać twarze. Gdyby takie zakazy głosili przywódcy religijni, spotkałyby się na pewno z oburzeniem. Poddajemy się absurdalnemu reżimowi z powodu szerszej perspektywy. Dla powstrzymania zmian klimatu też zrezygnujemy z pewnych rzeczy, ale jednocześnie stworzymy rozwiązania przebudowujące nasze życie. I wiele z nich będzie całkiem przyjemnych, bo zostaną oparte na działaniu we wspólnocie. Być może te nowe rozwiązania okażą się dla nas mniej dotkliwe niż te, którym poddajemy się aktualnie.
Moglibyśmy powiedzieć: skoro najbardziej dotknie to młodych, skoro to oni mają większą świadomość, niech sami się tym zajmą. Tymczasem Ty w 2016 r. kandydowałeś w wyborach na prezydenta Islandii. W czasie kampanii powiedziałeś, że chcesz stać się motorem niezbędnej zmiany. Naprawdę chciałeś wygrać czy to był manifest?
To była dziwna decyzja. Ale pomyślałem: no dobra, mamy na Islandii taki system, że premier sprawuje władzę, a prezydent ma głos symboliczny. Jeśli żyjemy w kraju otoczonym oceanem, pełnym lodowców, które topnieją na naszych oczach, a prezydent może mieć kontakt z liderami całego świata, powinniśmy tę sytuację wykorzystać. Nie byłem oczywiście pewien, czy wygram, ale pomyślałem sobie, że może łatwiej będzie zostać prezydentem i działać bezpośrednio, niż napisać książkę. (śmiech) Miałem już w głowie te wszystkie informacje, ale nie wiedziałem, czy kiedykolwiek uda mi się je opisać. Poza tym chciałem, by w debacie prezydenckiej pojawiły się tematy klimatyczne, i tak też się stało – każdemu kandydatowi zadano pytanie o klimat. Myślałem, że jeśli wygram, będę mógł sprawić, że głos naukowców stanie się bardziej słyszalny. Robiłem to szczerze. To było ciekawe doświadczenie.
A jednak go nie powtórzyłeś, mimo że dostałeś 14,5% głosów – trzeci wynik.
Dostałem 23% w Reykjavíku, na terenach wiejskich przypięto mi łatkę leniwego intelektualisty przeciwnego rolnikom, których skądinąd bardzo lubię. Na kolejną kampanię nie było szans, bo już głęboko zanurzyłem się w książkę i filmy dokumentalne. Gdy startowałem, przeżywałem też wewnętrzne rozterki, bo myślałem jednocześnie, że czas między 45. a 55. rokiem życia może być bardzo produktywny w życiu artysty, a ja prawdopodobnie najlepsze lata twórcze poświęcę na urzędniczą pracę. To mnie trochę przerażało. Podobnie jak fakt, że prezydent jest ograniczony całą masą protokołów i nie może być w pełni sobą.
Czy to jest tak, że pisarze mają pisać książki dla klimatu, a dziennikarze o tym rozmawiać? Czy robimy to tylko po to, żeby mieć czyste sumienie?
To trochę tak, jakby doktor powiedział: „Uratowałem setkę ludzi, to teraz mogę sobie zabić pięciu”. (śmiech)Gdy pisałem, myślałem o klimacie, ale czułem też, że niezależnie od tego, czy planeta przeżyje w tej formie, czy nie, chcę zmierzyć się z literackim wyzwaniem, by uchwycić nasze czasy. Czułem też, że powinienem zrozumieć te zagadnienia jako obywatel. Sądzę, że jeśli ktoś przeszedł przez taki proces i głębiej pojmuje to, co się dzieje, bardzo trudno jest mu wrócić do starych zwyczajów.
Nie jesz mięsa i żyjesz ekologicznie?
Staram się jeść mniej mięsa i częściej sięgać po ryby, ale nie zrezygnowałem z niego całkowicie, moje dzieci domagają się spaghetti bolognese. (śmiech) Jestem jednocześnie realistą. Wiodę bardzo normalne życie, mam zwykłą rodzinę, zwykłych przyjaciół. Naprawdę chcę zobaczyć zmianę, ale nie oczekuję, że moja książka zmieni wszystko. Żaden ruch w historii – ruch praw kobiet, ruch na rzecz demokracji – nie osiągnął swoich celów, dopóki wielu ludzi na świecie nie podjęło wysiłku z różnych miejsc, perspektyw i punktów widzenia. Te historie muszą być ciągle opowiadane na nowo. W tym roku wychodzi moja książka, za rok musi wyjść następna. W ten sposób nasycamy język. Musimy mówić o tych rzeczach tak długo i w sposób tak zróżnicowany, aż staną się normalne. I zaczną zmieniać politykę.
Ostatnio widziałam dokument Kapitał w XXI wieku. Uderzyło mnie, że doskonale wiemy, jak przeciwdziałać nierównościom, a mimo to one wciąż istnieją. Podobnie wiemy, jakie kroki trzeba podjąć, by zatrzymać zmianę klimatu. Co mamy robić, żeby wpłynąć na polityków? Rewolucję?
Zmiana wydarzy się według wielu scenariuszy. Jestem dość niechętny rewolucjom – widziałem, jak wiele obiecują, a potem nas rozczarowują. Sceptycznie podchodzę do idei nowego perfekcyjnego systemu, który miałby nastać, ponieważ mierzymy się z sytuacją, w której różne państwa – komunistyczne, demokratyczne czy religijne – będą musiały zająć się tą sprawą na swój sposób. Nie wierzę, że stworzymy jeden ruch, do którego wszyscy wskoczą, by przeciwdziałać katastrofie klimatycznej. Sądzę, że zmiany będą następowały stopniowo, w rozmaity sposób w różnych miejscach. Chciałbym zobaczyć 10-letni plan, który pokazałby, jak stopniowo wycofać gałęzie przemysłu powodująca najwięcej szkód i zastąpić je zrównoważonymi alternatywami. Nie wydaje mi się, że wychodząc na ulicę i biorąc udział w zamieszkach, doprowadzimy do sytuacji, która pozwoli na przebudowę infrastruktury.
A jednak będziemy musieli w tym zakresie współpracować na skalę globalną. Lonnie Thompson, najsławniejszy glacjolog na świecie, mówi w Twojej książce, że to się nie wydarzy, dopóki nie staniemy pod ścianą.
Z jednej strony mamy bioróżnorodność, naturę, te wszystkie gatunki roślin i zwierząt, piękno krajobrazów, które chcemy zachować, a z drugiej – termodynamikę planety. Mam nadzieję, że uda nam się pamiętać o obu aspektach walki ze zmianami klimatycznymi. Niektóre propozycje wydają się bowiem szalone, np. zasadzenie na ogromnych terenach genetycznie zaprojektowanych lasów, które może rozwiążą problem globalnego ocieplenia, ale jednocześnie zniszczą bioróżnorodność. Musimy spojrzeć z pewnego dystansu, jaką infrastrukturę stworzyliśmy w ciągu ostatnich 60 lat: drogi, porty, lotniska. Cały system militarny, który mamy, nie istniał przed 1939 r., a powstał po to, by rozwiązać ówczesne problemy. ONZ nie istniała, kiedy urodziła się moja mama, Unia Europejska również. Przed nami zatem konieczność zbudowania kolejnej infrastruktury, musimy podjąć się tego zadania z mocą i determinacją. A wystarczy na to zaledwie 5% światowego PKB.
Zaskakująco mało, biorąc pod uwagę, że w czasie drugiej wojny światowej Wielka Brytania wydawała na zbrojenia 50% swojego PKB. A słyszałeś o the overview effect? Astronauci, którzy zobaczyli Ziemię z kosmosu, doświadczyli niesamowitej przemiany, poczuli jedność z planetą i zapragnęli się o nią zatroszczyć. Naukowcy z kolei od lat badają naturalne psychodeliki, które mogą wywołać u ludzi podobny stan bez konieczności lotu w kosmos. Skoro musimy szukać różnych dróg, to może jedną z nich będą właśnie psychodeliki?
Może. (śmiech) Rzeczywiście jest tak, że przede wszystkim musimy zmienić nasze podejście. Pomyśl, religie mogą sprawić, że ktoś zostaje zakonnicą lub mnichem i ogranicza wszystkie swoje potrzeby. Buddyjscy mnisi nie posiadają nic poza habitem. Tak teraz myślę – gdybyśmy zdecydowali, że dla dobra ludzkości i planety jedno pokolenie nosi habit i je ryż, rozwiązalibyśmy problem zmian klimatycznych. I temu pokoleniu bylibyśmy wdzięczni. Może to brzmi głupio, ale kto wie? Może nadchodzi pokolenie ludzi, którzy właśnie tak zdecydują: nie posiadać nic i jeść ryż? Tak czy inaczej, musimy zacząć działać, zanim będzie za późno. Jeśli przekroczymy punkt krytyczny, będziemy potrzebowali ubrania ochronnego przed Ziemią, która zacznie grzmieć.
Porozmawiajmy jeszcze, proszę, o śmierci. Jakie były Twoje osobiste doświadczenia związane ze śmiercią? Z tego, co piszesz, członkowie Twojej rodziny są dość długowieczni.
Większość moich krewnych dożyła późnej starości. Miałem już ponad 30 lat, kiedy zmarł mój pierwszy dziadek. Jego śmierć była dość wyjątkowa i staromodna, nie współczesna, nie szpitalna. Zmarł we własnym łóżku, a wszystkie jego dzieci i wnuki mogły przyjść się pożegnać, dotknąć jego czoła, spędzić z nim trochę czasu. Reszta dziadków żyła aż do mojej czterdziestki. Dziadek Björn zmarł w wieku 98 lat, wciąż żyje jedna z moich babć.
Pamiętasz, kiedy pierwszy raz pomyślałeś o śmierci?
Myśl o śmierci pojawiła się chyba po raz pierwszy w mojej chłopięcej głowie, gdy stałem obok huczącego wodospadu i czułem dziwną siłę, która mnie do niego przyciąga – wystarczyłby jeden krok, a mógłbym zniknąć w tym chaotycznym, huczącym strumieniu.
W książce opisałem też moje ulubione miejsce na północy Islandii, które znam jeszcze z dzieciństwa. Latem tętni życiem, a jednocześnie można tam znaleźć pełno umierających piskląt, polujących drapieżników, zdechłych ryb na plaży, szkieletów i pozostałości zwierząt – przestrzenie obfitujące w życie są tak naprawdę pełne naturalnej śmierci, której nie widać w zoo, na farmie ani w mieście. Gdyby ten teren zmienił się z powodu klimatu, stałby się mniej przyjazny dla zwierząt, które tam żyją. Cała ta widoczna śmierć by zniknęła, bo jest znakiem silnego i przebogatego życia.
Kiedy z kolei miałem 25 lat, pewien znajomy chłopak popełnił samobójstwo. Był dobrym przyjacielem wielu moich przyjaciół. To było tragiczne, ale jednocześnie przedziwne i niesamowite, bo żył bardzo podobnym życiem do mnie. Nasze matki miały tak samo na imię, obaj mieliśmy siostry o imieniu Hulda, które urodziły się w 1968 r., nawet nasze dziewczyny miały tak samo na imię – Margaret. Dorastaliśmy w identycznych domach, chodziliśmy do tych samych szkół, mieliśmy tych samych przyjaciół, zajmowaliśmy te same pozycje na boisku piłkarskim, a nasze dzieci urodziły się wiosną 1997 r. Dużo myślałem o tym, że ktoś, kto żyje niemal identycznym życiem co ja, postanowił z niego zrezygnować. Zastanawiałem się, czy mogliśmy coś zrobić, czy można zwalić winę na podstawową chemię jego mózgu, która wywołała depresję prowadzącą do śmierci. Ja sam bywałem w dołku, ale nigdy nawet przez chwilę nie chciałem odebrać sobie życia.
Świadomość nieuchronnych zmian klimatu u wielu osób powoduje depresję klimatyczną. Globalne ocieplenie jest też o umieraniu.
Rozmawiałem kiedyś ze starym choreografem, który pracował nad moją sztuką dla dzieci. Stracił wiarę w ludzkość w czasie drugiej wojny światowej i uciekł na terytoria północne, do natury, ale potem poczuł, że natura jest właściwie okrutniejsza od człowieka. Bardzo mroźna zima wymiotła 90% populacji niektórych gatunków. Wielkie pytanie brzmi, czy dążymy w stronę coraz większej długowieczności, czy może sposób, w jaki do tej pory unikaliśmy śmierci, jest nienaturalny, bo zhakowaliśmy brutalny system natury. Jako dziecko żałowałem zdechłych ptaszków. Ale wujek powiedział mi, że w świecie kaczek, aby utrzymać gatunek w równowadze, wystarczy, że ze 100 piskląt, które wyklują się samicy na przestrzeni całego życia, przeżyje tylko jedno. Ludzkość oddziałuje na ekosystemy. W rezultacie może umrzeć wiele ludzi i innych form życia, chyba że dzięki rozwojowi technologicznemu i zmianom społecznym znajdziemy sposób, by dziewięć lub dziesięć miliardów ludzi było w stanie wyżyć w granicach planety. Jedna z rzeczy, na którą wskazuje nauka, to fakt, że musimy jeść mniej zwierząt.
Coraz większa liczba ludzi na Ziemi oznacza też coraz więcej cmentarzy. Nie będzie już na nie miejsca. Co zrobimy z ciałami?
W LoveStar, mojej powieści science fiction, gigantyczna korporacja zarządza rynkiem i komercjalizuje ostatnie rzeczy, które nie zostały jeszcze przez rynek zdominowane. Czyli: miłość, Boga i śmierć. Korporacja stworzyła LoveDeath. Wystrzela w kosmos zmarłe gwiazdy rocka, a one spadają na ziemię jak meteoroidy. Z czasem staje się to tanie i bardzo dostępne, jak loty Ryanairem. Kiedy umiera twoja babcia, wystrzelasz ją w kosmos o dokładnej godzinie, powiedzmy o 10.15, rozbłyska w Orionie i spala się w atmosferze. To oszczędza przestrzeń na Ziemi, jest tanie i głęboko symboliczne. Korporacja zbiera zmarłych z całego roku, jakieś 50 milionów ludzi, wszyscy w końcu spadają w festiwalu miliona gwiazd. Ta historia nie kończy się najlepiej. Książkę napisałem, gdy miałem 29 lat.
Fragmenty książki O czasie i wodzie w tłumaczeniu Jacka Godka, Wydawnictwo Karakter, 2020.
Andri Snær Magnason:
Islandzki pisarz, poeta i działacz na rzecz ochrony środowiska. Studiował historię literatury islandzkiej. Wszystkie jego dzieła były w Islandii głośno komentowane i przyniosły mu wiele nagród. Jego książki przetłumaczono na 30 języków. W 2016 r. ubiegał się o urząd prezydenta Islandii. W 2020 r. ukazała się jego książka O czasie i wodzie.