Planeta płonie, ale wciąż możemy wiele zrobić, by ją uratować. O poszukiwaniu słów, które pozwoliłyby nam zrozumieć, czym są zmiany klimatyczne, i o sposobach ich zatrzymania opowiada Marii Hawranek islandzki pisarz Andri Snær Magnason.
Maria Hawranek: „Ten, kto rozumie, o co toczy się gra, nie szuka innych priorytetów” – to słowa prof. Wolfganga Luchta z Potsdam Institute for Climate Impact Research, które cytujesz w swojej ostatniej książce O czasie i wodzie. Zmroziło mnie to zdanie.
Andri Snær Magnason: Wszystko, co robimy, okaże się bez znaczenia, jeśli nie zadbamy o klimat. Cała nasza kultura będzie na próżno. Jeśli wierzymy, że tworzymy sztukę w jakiejś ciągłości, jeśli artyści szukają wiecznego życia poprzez swoją pracę, jeśli ktoś ma śpiewać nasze pieśni i czytać nasze książki za 300 lat, musimy również myśleć o tym, jak oddziałujemy na środowisko naturalne. Jesteśmy w sytuacji, w której wiemy, co się dzieje, ale nie robimy tego, co trzeba, by ratować planetę. Wolfgang Lucht w pewien sposób dał mi przyzwolenie, by pisać o nauce. Wcześniej nie czułem, że mam prawo o niej mówić. W świecie akademickim, jeśli zrobisz literówkę lub powiesz coś po swojemu, zaraz ktoś cię strofuje. Potem spotkałem wielu innych naukowców, glacjologów, oceanografów, którzy zachęcali mnie do pisania. Mówili: „Nawet jeśli na Islandii masz 10 tys. czytelników, musisz to napisać”. Byli sfrustrowani, że wyniki ich badań nie przebijają się do szerszej świadomości.
Trudno rozmawiać o zmianach klimatu tak, by trafić do tych, którzy nie chcą słuchać. Sam piszesz, że są jak czarna dziura, która pochłania słowa.
W książce ciągle zastanawiam się, jak mówić o czymś, co jest większe od języka. Mamy pewien zasób słów, mamy liczby, ale z liczbami niezbyt dobrze się rozumiemy. Jak powiedzieć, że coś jest ogromne do dwunastej potęgi? Ogromny może być jakiś dom. Ja zabieram się do mówienia o całej planecie i utknąłem na słowie „ogromny”. Nie da się zwiększyć tej skali. Dlatego poszedłem w historię i mitologię. By podbić język, sięgnąłem po metafory tak wielkie, że pozwalają nadać wagę sytuacji, w której się znaleźliśmy. Jeśli czujesz, że coś jest naprawdę pilne, chcesz po prostu kimś potrząsnąć i krzyknąć: „Zmień się! Zmień się teraz!”.
Użyć Caps Locka.
Jeśli napisałbym książkę Caps Lockiem, nie uważano by mnie już za kogoś, z kim warto rozmawiać, raczej wysłano by mnie do szpitala. Oczywiście sprawa, o której mówimy, jest tak pilna, że włączasz syreny wszędzie, gdzie się da, ale jeśli ktoś jeszcze tego nie zrozumiał, musisz podejść do niego inaczej. Mógłbym na kogoś krzyczeć przez tydzień, a i tak bym na niego nie wpłynął. Nie chciałem atakować czytelników, obwiniać ich. Zamiast tego wolałem zabrać ich ze sobą w literacką podróż, np. na lodowce w latach 50., i poprzez opowieści mówić o nauce. Jestem pewien, że taka forma pozwala głębiej zrozumieć poruszane problemy. Ta książka powstała też z potrzeby opowiedzenia historii moich dziadków. Odkąd skończyłem 20 lat, marzyłem, by to zrobić, nie mogłem tylko znaleźć odpowiedniej formy. Te historie doskonale wpisały się w narrację o zmianie klimatu.
Twoja babcia była jak Wonder Woman, pionierka awiacji i eksploracji lodowców. Razem z dziadkiem w 1956 r. pojechali na miesiąc miodowy – to była trzytygodniowa ekspedycja na lodowiec.
Moja babcia wciąż żyje, dziadek już niestety nie, ale niezła była z nich para. Niemal każdego dnia udało im się zrobić coś ciekawego. Jeśli nie podróżowali, to uprawiali ogródek albo szli pływać, ciągle byli w ruchu. W naszej rodzinie krążył taki żarcik: Czy istnieje