Siostra Florence zapala światło Siostra Florence zapala światło
i
Herbert Carmichael (Herbert Gustave Schmalz), "Dama z lampą" (Florence Nightingale w Scutari – A.D. 1856), 1933 r., British Museum
Opowieści

Siostra Florence zapala światło

Paulina Wilk
Czyta się 15 minut

Myliła się w wielu sprawach, ale jedną przewidziała wbrew ograniczeniom swojej epoki. W chorobie dostrzegała doświadczenie płynące z natury. Traktowała ją jak proces, który wymaga nie tylko interwencji medycznej, lecz także zrozumienia, empatii i obecności. Florence Nightingale stanęła na progu nowej medycznej ery i zaczęła otwierać okna.

Dwusetna rocznica narodzin ikony pielęgniarstwa stanowiłaby wspaniałą okazję do wielkiej celebry. Okoliczności zmusiły jednak opata Westminsteru do wyłącznie symbolicznego świętowania. Pomodlił się za pielęgniarki na co dzień pracujące na pierwszej linii frontu walki z koronawirusem. Podziękował Bogu za ich odwagę, troskę i wytrwałość.

Co roku, 12 maja, w najważniejszym kościele na Wyspach Brytyjskich gromadzi się tłum. Przyjeżdżają pielęgniarki, studentki wydziałów medycznych, przedstawiciele Czerwonego Krzyża i wojskowi. Kulminacyjnym punktem ceremoniału jest procesja sióstr niosących małą ręczną lampkę – latarenkę, z którą portretowano Florence Nightingale na mających na zawsze zdefiniować jej wizerunek rycinach – do głównego ołtarza. Tam lampion od zakonnej pielęgniarki przejmuje wykwalifikowana, pracująca w szpitalu świecka siostra. Ten gest symbolizuje przekazanie wiedzy i wyjście ludzkości z mroków ku światłu. Zwyczajowo to opat umieszcza lampę na ołtarzu.

W tym roku, we wtorkowe przedpołudnie 12 maja w Kaplicy Pielęgniarek stanęła tylko Arlene Lee, siostra ze Szpitala Uniwersyteckiego w Southampton. Okna opactwa podświetlono na niebiesko. Koleżanki Arlene z oddziału wspierającego pacjentów w czasie badań i diagnoz oddelegowano do opieki nad osobami chorującymi na COVID-19. Arlene została sama z przechowywaną w kaplicy lampą – symbolem nieprzerwanej troski o pacjenta. Pielęgniarka z Southampton powiedziała później dziennikarzom, że był to dla niej niezwykły moment. Jako stypendystka Fundacji im. Florence Night­ingale wiele zawdzięcza patronce. Gdyby nie pandemia, wiosnę spędzałaby na Harvard University na kursie zarządzania i przywództwa.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Zdrowe zarządzanie

Pojęcia „zarządzanie” i „przywódz­two” spodobałyby się siostrze Nightin­gale, której rodzice nadali imię na cześć włoskiego miasta – Florencji, gdzie przyszła na świat w 1820 r.­ Doceniłaby również to, że zamiast tracić czas na bezproduktywne rytuały, pielęgniarki służą chorym. To właśnie służba była według niej najważniejszym powołaniem sióstr.

Nie lubiła być na świeczniku. Od atencji i hołdów opędzała się jak tylko mogła. Nie chciała współpracować z biografami ani odbierać zaszczytów, zamknięta niczym w twierdzy i otoczona jedynie wąskim gronem współpracowników. Niemal nikt nie miał do niej dostępu. Była drugą, po samej królowej Wiktorii, najbardziej popularną i zasypywaną listami kobietą w Wielkiej Brytanii. Wielbioną przez zwykłych ludzi, szanowaną nawet w konserwatywnych i stetryczałych kręgach parlamentarnych.

Swoją pozycję i status świeckiej świętej ceniła jedynie za to, że dawały jej siłę przebicia i możliwość dotarcia do szczytów władzy. Tam chciała realizować dalsze plany naprawiania świata – jego niedoskonałości i zbytecznego cierpienia. W przeciwieństwie do ludu, który chciał w niej widzieć anioła dobroci, zbawicielkę umierających bezimiennie i w zapomnieniu, sama Florence Nightingale widywała w lustrze głównie własne rozczarowanie. Latami wracały do niej myśli o tych, których nie uratowała, oraz liczby, za którymi kryły się ból i śmierć według niej możliwe do pokonania. Gloryfikowana i za życia zmieniona w ikonę łagodności była w rzeczywistości postacią gorzką. Pragmatyczką przekonaną, że zdrowie należy pielęgnować i chronić poprzez właściwe procedury; niezachwianą wyznawczynią higieny i czystości; osobą poślubioną wyłącznie pracy oraz ideałom, do których i obecnie, ponad sto lat po jej śmierci, nam daleko.

Dzisiaj trzeźwy i nieustępliwy duch Florence Nightingale przydałby się w szpitalach od USA po Filipiny. Pandemia koronawirusa to katastrofa wymagająca błyskawicznej i skutecznej zmiany w sposobie zapewniania opieki zakażonym i chorym. COVID-19 zaskoczył lekarzy na całym świecie, wymusił konieczność natychmiastowej reorganizacji oddziałów intensywnej terapii, separacji zakażonych, przeobrażenia całych szpitali, zapewnienia środków ochrony osobistej personelowi medycznemu, przerzucenia sił pracowniczych z jednych specjalizacji do innych. Zmusił do bieżących badań, analizy zagrożeń, statystyk i poznania zachowań nowego wroga.

Ze względu na separację chorych pandemia otworzyła przed pielęgniarkami oraz lekarzami nowy wymiar zobowiązania i troski – tylko oni towarzyszą umierającym do ostatniej chwili. Zastępują bliskich, przekazują przez telefony ostatnie wiadomości, trzymają za rękę. To oni – zlani potem, ukryci pod maskami i przyłbicami – przyklejają sobie na piersiach własne zdjęcia, aby pacjenci czuli, że za szczelnym uniformem wciąż jest człowiek – gotowy przy nich trwać. To także czas dramatycznych decyzji w obliczu ogromnej liczby pacjentów w stanie krytycznym. Rzeczywistość szybkiego szacowania szans, wyborów, kogo ratować. Wielu pracowników szpitali nazywa ten stan wojną. A jak pokazuje historia, wojna jest polem dla rewolucyjnych zmian.

Uparcie i skrycie

Parowiec „Vectis” wypłynął z Marsylii do Konstantynopola (dzisiejszego Stambułu) w piątek, 28 października 1854 r. Na pokładzie niedużego statku, przystosowanego głównie do transportu przesyłek pocztowych, znalazła się Florence Nightin­gale z grupą 38 wybranych przez nią opiekunek z zakonów i pielęgniarek.

Trwała wojna krymska. Był to konflikt, który zmienił wizerunek wojennych cierpień żołnierzy – w takim stopniu, jak później uczyniła to wojna w Wietnamie. Dzięki doniesieniom dziennikarskim, dostępowi do telegrafu i osobistym relacjom zawartym w listach żołnierzy do rodzin wojna krymska wstrząsnęła opinią publiczną, odsłoniła potworną prawdę o ofiarach. Jednocześnie zrodziła nowe oczekiwania. Wiadomości o masowych śmierciach, tragicznych warunkach w szpitalach polowych i dziesiątkujących królewską armię chorobach poruszyły Brytyjczyków domagających się lepszej opieki dla szeregowych żołnierzy, właściwego zarządzania wojną.

Odpowiedzią na publiczne naciski była misja 34-letniej Florence ­Nightingale – jej zadaniem było poprawić los mundurowych. Pochodząca z rodziny bankierów i hand­lowców nie miała jeszcze zbyt wielkiego doświadczenia: odbyła kilkutygodniowe praktyki w szpitalu w Niemczech, obserwowała pracę sióstr szpitalnych we Francji, a w ojczyźnie – jak wiele dobrze urodzonych dziewczyn – pomagała charytatywnie w lecznicach. Nadrabiała za to siłą osobowości i determinacją, która budziła respekt i zaufanie wbrew jej młodemu wiekowi oraz pozycji społecznej. Przypomnijmy: jest połowa XIX stulecia, kobiety z nobliwych rodzin zajmują się szydełkowaniem, czytaniem poezji i dziećmi, a z urodzonymi mniej szlachetnie nie mają styczności, nie licząc domowej służby.

Jednak Florence – dobrze ustosunkowana i nieustępliwa w swoim pionierskim dążeniu do zostania pielęgniarką (Wielka Brytania, w porównaniu z Francją czy Niemcami, była w tym względzie zacofana – nie miała cywilnych opiekunek wspierających lekarzy i pacjentów na oddziałach) – zdążyła zrobić w odpowiednich kręgach wrażenie zdeterminowanej i pełnej pasji. Jeszcze przed trzydziestką określiła się w dość oryginalny sposób, wchodząc w ostry konflikt z rodziną – ujawniła długo skrywane plany: nie zamierzała wychodzić za mąż, chciała całkowicie oddać się pielęgniarstwu. Krewni byli wściekli, ale nie zdziwieni, bo już jako dziecko otulała chustkami „przeziębione” lalki i notowała wszystkie objawy chorób domowników. Gdy w 1854 r. rząd zaczął rozglądać się za jakimś ratunkiem wobec nagłych żądań społecznych, wszystkie rekomendacje prowadziły do niej.

Wypływała tak daleko nie po raz pierwszy – zwiedziła Europę, a nawet północną Afrykę. Przez całą podróż do Turcji cierpiała na silną chorobę morską, ale nie miała czasu na litowanie się nad sobą. Gdy tylko statek przybił do brzegu, dotarła do niej wiadomość o tragicznej bitwie pod Bałakławą, gdzie z oddziałami rosyjskimi starły się sprzymierzone wojska francuskie, brytyjskie i tureckie. W szarży brytyjskiej lekkiej brygady padło wyjątkowo dużo ofiar. Do szpitala polowego przy jednostce w Skutari, na azjatyckim brzegu Bosforu (dziś to Chryzopol, dzielnica Stambułu), jeszcze tego samego dnia przywieziono 400 rannych. W kolejnych dniach trzeba było przyjmować nawet po 800 nowych pacjentów. A po tej bitwie przyszły następne.

Na froncie czystości

Nightingale i podlegające jej pielęgniarki zajęły pokoiki w jednej z wież szpitala urządzonego w budynku koszar. Zadanie, które powierzono kobiecemu zespołowi – praca w szpitalu wojskowym – było bez precedensu i musiało odbywać się według ścisłych wytycznych armii. Na początku lekarze i oficerowie byli sceptyczni, tymczasem szpital w Skutari przypominał piekło. Żołnierze umierali, leżąc – ich nieopatrzone rany gniły, kończyny zżerała gangrena, ekskrementy tygodniami wsiąkały w pleśniejące, cuchnące materace i niezmieniane podkłady. Koszule przesiąkały ropą, potem, krwią. Wszędzie było pełno robaków, po korytarzach biegały szczury. Pacjentów trawiły gorączka, zakażenia ran i układu pokarmowego. Brakowało wody i jedzenia, a to, które podawano, trudno nazwać pożywieniem. Pleśniejący chleb, surowe mięso, wywołujące nowe choroby resztki. Brak świeżych dostaw. W dusznych, skrajnie zatłoczonych salach i korytarzach rozdzieranych krzykami i jękami unosił się zapach cierpienia i śmierci. Kto nie wrzeszczał z bólu, ten patrzył tępo w sufit albo majaczył w gorączce.

Florence pisała do bliskich o „przerażającym horrorze”. I nie czekała na przyzwolenie do działania. Podlegające jej siostry zaczęły od sprzątania, szorowania podłóg, szycia bandaży i koszul na zmianę dla rannych. Liniami narysowanymi kredą oddzielały miejsca dla pacjentów, wprowadziły odstępy, zarządziły otwieranie okien, drzwi i wietrzenie. Robiły najpotrzebniejsze zakupy. Na wieść o tym, że jej córka sama przemierza bazary, matka Florence odchodziła od zmysłów. Tymczasem ona skupiała się wyłącznie na poprawie losu pacjentów i zarządzaniu pielęgniarkami. Dysponowała grupą kobiet wyselekcjonowanych przez nią na podstawie ich doświadczenia oraz rozmów, w trakcie których starała się wybadać ich motywacje moralne. Do końca życia uważała, że właśnie to – odpowiednia etyka i osobowość – jest główną kwalifikacją do pracy z chorymi. Kobiety, które przypłynęły z nią do Skutari, pochodziły z niższych klas społecznych. Praca opiekuńcza była dla nich zarobkiem albo ostatnią deską ratunku dla niezamężnych i niezamożnych. Ich pobudki były znacznie mniej szlachetne niż przełożonej. Dlatego obowiązywała je surowa dyscyplina: żadnych niestosownych rozmów czy kontaktów z pacjentami, żadnego alkoholu, samowoli. Z przestrzeganiem tych reguł bywało różnie.

Z czasem pielęgniarkom Florence udało się poprawić warunki, w których przebywali ranni. Budowały łóżka, każdemu umożliwiały kąpiel dwa razy w tygodniu. Wśród bardziej progresywnych rozwiązań, jakie zarządziła Nightingale, było oddzielanie łóżek pacjentów zasłoną, tak aby ci, którzy jeszcze mieli kończyny, nie widzieli potworności amputacji u leżących obok. Nie pozwalała ucinać kończyn, których nie trawiło zakażenie – wyprowadzała pacjentów na prostą dzięki higienie i pielęgnacji. Umieralność spadała.

Mieszanka wybuchowa

Nightingale była pionierką nie tylko w zakresie organizacji opieki szpitalnej oraz utrzymania czystości. Promowała mycie rąk ciepłą wodą z mydłem i wietrzenie pomieszczeń na długo przed udowodnieniem istnienia bakterii i wirusów. Ale przede wszystkim była także kobietą progresywnie myślącą o emocjonalnej i psychicznej kondycji pacjentów na pół wieku przed narodzinami nowoczesnego leczenia umysłów. Jej dorobek we wszystkich tych aspektach jest jednak niejednoznaczny i nie sposób opowiedzieć o niej w kategoriach postępowej feministki o egalitarnych ideach opartych na ustaleniach naukowych.

Paradoks biografii Florence polega na tym, że wielu ważnych przełomów dokonała, odwołując się do intuicyjnych przekonań oraz wiary w Boga, którym towarzyszył konserwatywny i jednocześnie zupełnie nietuzinkowy zestaw poglądów. Przełom w opiece nad pacjentami i wyważenie drzwi ku rozwojowi cywilnego (nie zakonnego) pielęgniarstwa były możliwe na skutek zdumiewającej mieszanki cech, które tworzyły światopogląd Nightingale. Była chrześcijanką – gorliwą i postrzegającą opiekę nad chorymi w kategoriach misyjnych. Stąd zresztą pojęcie „syndromu Nightingale”, jakim nieco złośliwie określa się osoby zdeterminowane, by ratować i pomagać za wszelką cenę, czasem z domieszką obsesyjnej kontroli i na przekór racjonalności. Chrześcijaństwo wnosiło do definicji rodzącego się pielęgniarstwa przede wszystkim dyscyplinę moralną – czystość intencji, rodzaj uniformu, który miał chronić kobiety i pomóc im pozostawać wyłącznie w służebnej roli, a ta wymagała anielskiej cierpliwości oraz empatii.

Uzdrawiająca moc liczb

Jednocześnie Nightingale twardo stąpała po ziemi – uważała, że osoby o właściwym morale pielęgniarstwa mogą nauczyć się wyłącznie w praktyce, przy pacjencie. Nie wierzyła w akademicką edukację, stanowczo obstawała też przy płciowym podziale ról: lekarzami według niej mogli być tylko mężczyźni, opiekę nad pacjentami miały sprawować kobiety. Za jej osobistą odwagą do sprzeciwienia się swojej klasie społecznej oraz konwenansom krępującym zawodowe wybory pań nie szła wcale szeroko rozumiana liberalna otwartość. Nightingale nie chciała prawa do głosowania, faktyczną emancypację kobiet – do której istotnie się przyczyniła – akceptowała późno i bez entuzjazmu. Ale żeby jej portret skomplikować jeszcze bardziej, dodajmy, że w pracy posługiwała się głównie racjonalnością i liczbami. Jako nastolatka kochała matematykę, pobierała specjalne lekcje, choć krótko i wbrew matce.

Ta pasja miała później posłużyć do zbudowania jednego z jej najtrwalszych osiągnięć.

Dziś popularne są zestawy danych prezentowane w postaci infografik i diagramów. Te proste schematy pozwalają w mig pojąć skalę i znaczenie pewnych zjawisk. Ich współczes­ną karierę, bez której nie sposób wyobrazić sobie np. ogłoszenia wyników wyborów parlamentarnych albo prezentowania aktualnych liczb zakażonych, zmarłych i ozdrowiałych z COVID-19, zawdzięczamy właśnie Nightingale. Statystyka była jej fascynacją, najważniejszym sprzymierzeńcem potwierdzającym intuicje i obserwacje z pracy na oddziałach. W kluczowych raportach z pobytu w Turcji dane przedstawiała rządowi właśnie za pomocą grafów.

W Skutari liczyła, co tylko się dało. Przestrzeń przypadającą na pacjenta, racje żywności, dawki leków, ale przede wszystkim liczbę zgonów. Cyfry i zestawienia pozwalały jej szukać odpowiedzi na to, co jest przyczyną śmierci i jak z nią walczyć. I tak wyważyła jeszcze jedne drzwi: powiązała leczenie ze statystyką, przerzuciła pomost między medycyną a matematyką, dała opiece szpitalnej solidną podstawę do dalszego naukowego rozwoju. Sporządzony przez nią po powrocie do Wielkiej Brytanii raport ze szpitali wojennych był pradziadkiem współczesnych analiz, na podstawie których wydaje się długoterminowe decyzje polityczne i ustala strategie zarządzania. Nightingale policzyła i wykazała, że dziesiątkowani w Skutari mężczyźni umierali nie na skutek odniesionych ran, ale w przytłaczającej większości przez czerwonkę, cholerę, biegunkę, odwodnienia i zakażenie.

Myliła się, wierząc w teorię miazmatycznego powietrza jako przyczyny przenoszenia gorączki i chorób (znacznie później Lister, Pasteur i Koch dali nam dowody na istnienie prawdziwych winnych – bakterii i zarazków). Z oporami przyjęła raport komisji, która ustaliła, że wiele zgonów w Skutari nastąpiło z powodu korzystania z zatrutego ujęcia wody. W kanałach pod szpitalem odnaleziono m.in. gnijącego konia. Zresztą ta sama komisja zjawiła się w szpitalu właśnie dzięki uporowi Nightingale, która szukała faktycznych podstaw i odpowiedzi.

Nie popełniła jednak błędu, wierząc, że czystość, właściwa dieta, dobre oświetlenie i świeże powietrze mają kluczowe znaczenie dla procesu zdrowienia. Nie myliła się również, obstając przy projektowaniu przestronnych i przewiewnych szpitali oraz przy przekonaniu, że opieka pielęgniarska musi mieć precyzyjne standardy i procedury.

Po wojnie otworzyła szkołę dla pielęgniarek przy szpitalu św. Tomasza w Londynie i choć uparcie stawiała na praktykę, a nie teorię, uważała, że pielęgniarki muszą uczyć się podstaw matematyki czy łaciny, by móc być partnerkami dla lekarzy w dawkowaniu leków. Dla niej szpital był przestrzenią nie tylko troski, lecz także właściwie administrowanej bitwy, którą wygrywa się duchem i skutecznym zarządzaniem.

Anielica w czepku

Jej powszechnie znany wizerunek – damy z lampą, łagodnej i współczującej postaci przesuwającej się nocą wśród łóżek cierpiących – nie był wymysłem. Wielu świadków pracy Florence Nightingale potwierdzało jej nieskończoną cierpliwość i dobroć dla chorych. Umiała nieść pociechę i zapewniać poczucie godności – w tym właśnie upatrywała główne zadanie pielęgniarek. Ale rozwój historii wciągnął ten element jej osiąg­nięć w lawinowe zmiany, jakie na przełomie stuleci spowodowało połączenie ustaleń naukowych, rewolucji przemysłowej i obyczajów. Surowe wymagania, które Nightingale stawiała przed pielęgniarstwem, zostały gwałtownie zdezaktualizowane i zastąpione nowymi.

Pielęgniarki kształcą się dziś na wyższych uczelniach, odbywają lata teoretycznych szkoleń, dopiero potem wchodzą do klinik i szpitali. Anielska cierpliwość i łagodność – choć nadal mieszczą się w upragnionym przez pacjentów ideale – ustępują szybkiemu tempu profesjonalnych wkłuć, podawania leków, zmieniania opatrunków. W jakimś sensie Nightingale jest odpowiedzialna za trwające do dziś obarczanie pielęg­niarek nadludzkimi oczekiwaniami. Chłód, wycinkowe skupienie lekarzy zainteresowanych wyłącznie diagnozą czy zabiegiem nie dziwią. Lecz od kobiet, które nazywamy siostrami (i mniej licznych pielęgniarzy), oczekujemy współodczuwania, atencji, subtelności. Tymczasem warunki ich pracy są nie mniej – choć w inny sposób – bezwzględne niż w czasach Nightingale w Skutari.

Była na służbie w Turcji łącznie dwa lata. Z Konstantynopola przeniosła się na Krym, gdzie nagle pokonała ją specyficzna choroba określana jako „gorączka krymska” – jej medyczna nazwa to bruceloza. Wywołują ją najczęściej bakterie zwierząt domowych: kóz i owiec. Pierwszy rzut choroby objawił się gorączką, bólami stawów. Już do śmierci dolegliwości wracały i ujawniały złożone spektrum cierpienia. Pięć lat po swoich przełomowych dokonaniach w Turcji Nightingale była przykuta do łóżka. W apartamencie hotelu Burlington na West Endzie urządziła swoje małe centrum dowodzenia. Pisała, publikowała i nieustannie pracowała. Wraz z kilkoma współpracownikami – mężczyznami, których traktowała jak dźwignie wywierające naciski w najwyższych kręgach opinii i władzy – publikowała opiniotwórcze raporty, zalecenia, ekspertyzy. Wpływała na nowe standardy budowy i organizacji szpitali, walczyła nawet o podniesienie opieki zdrowotnej w perle kolonialnej korony – Indiach, do których nigdy nie pojechała, a o których pisała z najwyższą ekspercką wiedzą, zdobytą z rozmai­tych źródeł.

Mówiono o niej: niezmordowana, niestrudzona. Cierpiała na silne bóle kręgosłupa lędźwiowego, bóle stawów, depresję, ataki agresji oraz inne psychiczne dolegliwości związane z brucelozą. Choć żyła w kiepsko oświetlonych i dusznych pomieszczeniach centralnego Londynu, miała światowe horyzonty i nie ustawała, nawet w ostatnich tygodniach swojego 90-letniego życia, w pisaniu i analizach. Mimo że jako nieco ponad 30-letniej kobiecie wieszczono jej szybką śmierć, przeżyła całą swoją rodzinę. Zmarła w 1910 r. Pięć lat później odsłonięto w Londynie jej pomnik, ale bez celebry. Trwała pierwsza wojna światowa – na polach wokół Ypres i nad Marną leżały trupy.

Naturalne oblicze opieki

Nigdy nie wyszła za mąż, nie miała dzieci. A jej najbardziej dalekowzroczną publikacją, najważniejszym dziełem, była cieniutka książeczka Uwagi o pielęgniarstwie (1859). Napisana z myślą o tych, którzy w domach opiekują się chorymi, była praktycznym i przystępnym zestawem porad na temat prawidłowych warunków i sposobów okazywania troski. To w niej Florence zawarła kilka refleksji o zdumiewająco trwałej i ponadczasowej mocy. Ciekawe jest jej pozanaukowe spojrzenie na samą naturę choroby – podkreślała w niej nie tyle proces patologiczny, ile element samoleczenia organizmu. Pisała, że to natura leczy. Uznawała gorączkę i ból za przejawy procesów gojenia. Szczególną wagę przywiązywała do komfortu pacjenta, poza wcześniej wspomnianym prawidłowym oświetleniem, wietrzeniem i karmieniem (przewidywała indywidualny dobór diety do osoby i dolegliwości) pisała o decydującym dla zdrowienia wymiarze emocjonalnym oraz duchowym. O potrzebnej subtelności i współodczuwaniu, a także o imponującej wytrzymałości i sile chorych. Choć świat miał ją za bohaterkę, ona prawdziwe bohaterstwo przypisywała wyłącznie chorym pacjentom. Ich nadziei i cierpliwości, z jaką znosili ból w czasach, w których nie marzono jeszcze o narkozie, znieczuleniach miejscowych, a repertuar leków oraz metod był dość prymitywny.

Zmasowane cierpienia wojny krymskiej i kolejnych konfliktów zbrojnych przyśpieszyły rozwój medycyny, a następne stulecie przyniosło ekspresowe przemiany. Dziś operują zdalnie sterowane roboty, aseptyka sal jest abecadłem chirurgii, a rekonwalescencję po urazach uważa się za równie ważną jak same zabiegi. Jednak element nienamacalny opieki medycznej – owo oczko w głowie Florence Nightingale – wydaje się najbardziej zagrożony. Skrajnie pragmatyczne i menedżerskie podejście do leczenia jako kierowanej wskaźnikami skuteczności i opłacalności branży spowodowało osierocenie elementu etycznego. Wrażliwość na czyjeś cierpienie i zdolność do empatii, jak również dawanie czasu i tworzenie powłoki subtelnych warunków dla zdrowienia unoszą się wysoko nad głowami medyków – to standard, o spełnienie którego najtrudniej. Florence Nightingale trafnie postrzegała pielęgniarstwo jako wyzwanie dla charakteru. Miała też rację, pisząc, że nie nauczy go żadna szkoła. Zdolność bycia z drugim człowiekiem w chorobie to praktyka duchowa, której można wyłącznie doświadczyć.


Podczas pracy nad tekstem korzystałam m.in. z książek: Florence Nightingale: The Woman and Her Legend Marka Bostridge’a (Penguin, 2009) i Notes on Nursing Florence Nightingale (wznowienie; CreateSpace, 2015).

Czytaj również:

Bądź dobry dla zdrowia Bądź dobry dla zdrowia
Pogoda ducha

Bądź dobry dla zdrowia

Jaimee Bell

Okazywanie współczucia i codziennie praktykowana życzliwość poprawia kondycję organizmu, a nawet wydłuża życie. Spróbuj!

Życzliwość to cnota ze wszech miar godna podziwu. Co więcej, służy również… zdrowiu. To dlatego, że okazywanie innym osobom współczucia pozwala zresetować nasze wyczerpane układy nerwowe i reaktywować ustawienia początkowe, czyli wrócić do naturalnego „stanu spoczynku”.

Czytaj dalej