O tym, że wszystko jest pozbawione sensu, a jednak nasycone cudownością. I że myśląc, zataczamy koła, które mogą wcale nie być kołami.
Jeszcze nie tak dawno temu wygłaszałem błędne sądy na temat cudów. Twierdziłem mianowicie, że aby istnieć, cudowne zdarzenia musiałyby być nadnaturalne, co jest przecież niemożliwe, bo sama natura nie ma granic. Kiedy jednak przyjrzałem się lepiej kwestii celowości, a więc spostrzegłem wyraźnie bezcelowość wszystkiego, zmieniłem swoją wcześniejszą opinię o cudach. Jeżeli bowiem wszystko, co się dzieje, jest bezcelowe, nie muszę do niczego dążyć, nie mam nic do zrobienia. Powtarzałem to już kilkakrotnie, ale nigdy dość tych powtórzeń – nie mamy tutaj nic do zrobienia.
Wygłaszaniu takich zdecydowanych poglądów towarzyszy zawsze niepewność, czy aby nie jest tak, że właśnie mamy jakąś misję do wypełnienia i że jest to misja etyczna. Patrzę teraz na kota igrającego z własnym odbiciem w kafelkach. Jeżeli jest to bezcelowe, jeżeli więc zarówno moje patrzenie, jak i obserwowany przeze mnie kot nie mają wyraźnego celu ani sensu, a cały ów proces życia prowadzi donikąd lub do nieokreślonej serii podobnie bezsensownych i bezcelowych procesów, są to warunki, w których ujawnia się cudowność rzeczy i zdarzeń, a w każdym razie coś, co mielibyśmy ochotę – przynajmniej od czasu do czasu – nazwać cudownością lub niesamowitością. Proces życia okazuje się tym samym stawaniem się jak ze snu.
Życie snuje się jak niejasny sen, zatem jest niesamowite. Nie można go ostatecznie wyjaśnić, odwołując się do antropologicznych kategorii celu czy sensu. A ludzie faktycznie wyznaczają sobie rozmaite cele. W znanym nam świecie istnieje celowość mająca istotny związek z poczuciem sensowności działania – jest to jednak celowość krucha i aż nazbyt ludzka. Filozofowanie stanowi reakcję na poczucie braku sensu. Filozofujący najpierw rzucają się w wir konstrukcji pomocniczych, tworzą pojęcia, myślą, projektują, aby tylko wykoncypować coś prawdziwego lub przynajmniej oryginalnego, kolejną interesującą opowieść o świecie i świadomości. A kiedy okazuje się, że żadna z tych konstrukcji nie działa i że – przeciwnie – każda jest po prostu marna, wówczas filozofujący na powrót stają przed wyjściową konstatacją, która uruchomiła ów paniczny pościg za sensem.
Zaprawdę wszystko wydaje się bez sensu. Kiedy zaczynamy widzieć szerszą perspektywę, tracimy poczucie, że świat został ułożony celowo (ot, zdarzyła się w bezmiarze wszechświata planeta, na której ruszył proces prowadzący do powstania świadomości). U osób mających w życiu jakiś cel ta myśl wywołuje cierpienie. Popularne cele to np. bogactwo, komfort, rozkosz i nieśmiertelność. W pozycji odczarowanej, która często bywa depresyjna, dobrze widać zaczarowanie innych, ich ucieczkę w fetysze, fascynujące podróże, romanse, pracę, hobby i pasje. Tymczasem na Ziemi, owej przypadkowej planecie, istnienie zyskało samoświadomość i natychmiast zaczęło ten fakt przeceniać. A nawet notorycznie go degradować.
Jedno jest pewne: fakt zaistnienia świadomości został przez świadomość podjęty i oceniony ambiwalentnie. Błędne koło myślenia o samym sobie, o własnym myśleniu i o jego zapisywaniu, a jednocześnie myślenie o tym, że błędne koła być może wcale nie są błędne albo że nawet nie są kołami… Na tym polega dynamika samoświadomości uwikłanej w pojęcia. Jej strona „formalna” nie wydaje się jeszcze szczególnie interesująca w przeciwieństwie do „materialnej”, kiedy np. dostrzegamy kota odbijającego się w kafelkach lub dochodzimy do wniosku, że nic nie ma sensu ani celu, ale po prostu się dzieje. Również i te moje rozważania po prostu się snują.
Wszystko, czegokolwiek byśmy dotknęli, ma w sobie wymiar cudowności. W takich chwilach dociera do nas, że jest to także wymiar rozpaczy. Dotknęliśmy, lecz tym samym poczuliśmy się dotknięci. Możliwe, że czaszka na obrazie Hansa Holbeina młodszego Ambasadorowie wzięła się właśnie stąd.