Niektóre rodzinne historie z pewnością zasługują na to, by je przekazywać z pokolenia na pokolenie. Opowieść, którą niemal 100 lat temu usłyszał z ust dziadka pewien polski polityk, rozeszła się szerokim echem po naszym kraju. Do dziś zresztą budzi niemałe emocje.
Królestwo Inków nie pojawiło się w wyobraźni europejskiej jako ziemia bałwochwalców, których dusze należy uratować – tajemniczy kraj rządzony przez „białego króla” fascynował Europejczyków z innego powodu. Gdy „odkrywcy Ameryki” penetrowali nowy kontynent, szczególnie interesowały ich złote ozdoby należące do napotkanych plemion. Zarówno sam cenny kruszec, jak i wyrafinowane narzędzia, które nie zostały wytworzone przez członków tych społeczności, sugerowały istnienie jakiejś „zaawansowanej cywilizacji”, z której pochodziły owe dobra. Plemiona zapewne nabywały je w drodze wymiany albo po prostu kradły.
Europejczykom, owładniętym obsesją złota, kacykowie opowiadali o pewnym kraju w górach i radzili kierować się na wschód. Doniesienia te brzmiały jak bajki, słyszano o nich niemal na całym kontynencie – mówiono o „srebrnej górze” i oswojonych „jeleniach o długiej sierści” (które dziś nazywamy lamami). Motywowały one jednak Hiszpanów i Portugalczyków do coraz śmielszych oraz bardziej kosztownych poszukiwań. Przypomnijmy, że nieudana ekspedycja, złożona z największej armii, jaka kiedykolwiek została wysłana do „Indii Zachodnich”, dowodzona przez Pedra de Mendozę, miała właśnie na celu zdobycie dawnego Peru, czyli mitycznego Eldorado.
Fantazja o niezwykłym bogactwie krainy Inków przetrwała jeszcze długo po podboju tego imperium. Legendarny skarb jest, jak wiadomo, tematem wciąż żywym. Można na niego natrafić i w literaturze, i w kinie, a nawet w najmniej spodziewanym miejscu.
Niezwykła opowieść dziadka
W latach 40. XX w. Andrzej Benesz, polski prawnik i polityk (wicemarszałek Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej w latach 1971–1976), twierdził, że jest ni mniej, ni więcej tylko potomkiem władców imperium Inków (dodajmy, że zgodnie z inkaską mitologią na samej górze ich drzewa genealogicznego znajdował się bóg Słońce). Mało tego, Benesz przekonywał, że dysponuje wskazówkami dotyczącymi położenia skarbu znajdującego się… w polskim zamku w Niedzicy. Sprawa wręcz domaga się zbadania, dlatego przyjrzyjmy się jej bliżej.
Zacznijmy od początku, czyli od niesamowitej opowieści o własnym pochodzeniu, jaką miał usłyszeć Andrzej Benesz od swojego dziadka Ernesta. Urodzony w 1698 r. niejaki Sebastian de Berzeviczy, żołnierz i awanturnik, nawiązał romans z kobietą wywodzącą się z wyższych warstw społecznych. Przymuszony gniewem krewnych kochanki mężczyzna najpierw uciekł do Indii, a potem został korsarzem; wreszcie trafił do Peru, gdzie wziął udział w walkach powstańczych. W ramach podziękowań za zaangażowanie w sprawę otrzymał rękę jednej z inkaskich arystokratek. Z tego małżeństwa zrodziła się Umina, która z kolei wyszła za mąż za bratanka słynnego, na poły mitycznego Tupaca Amaru II – ponoć potomka dawnych królów oraz przywódcy powstania. Dzieckiem Uminy był Antonio Inkas.
W tym samym czasie Hiszpanie postanowili wymordować całą inkaską rodzinę królewską. Jedyne, co pozostało Sebastianowi de Berzeviczemu i jego bliskim, to ucieczka do Europy, a stawka była wysoka: przetrwanie dynastii Inków. Sebastian, Umina, jej mąż i młody Antonio Inkas udali się więc do Wenecji, do której w tamtych czasach przybywali uciekinierzy i awanturnicy z całego Starego Świata.
Rodzina spędziła tam kilka lat, ale hiszpańscy skrytobójcy wreszcie trafili na jej trop. W Wenecji zasztyletowano męża Uminy. Sebastian dobił targu z hrabią Józefem Horwathem de Palocsy i wykupił od niego zamek w Niedzicy, czyli dawną siedzibę rodu de Berzeviczych. Uciekinierzy zamierzali się w nim ukryć. Położona na odludziu posiadłość nie była jednak w stanie zagwarantować im pełni bezpieczeństwa – tam również dotarli w końcu hiszpańscy oprawcy. Księżniczka Umina została zasztyletowana przed wejściem do zamkowej kaplicy i pochowana pod nią w srebrnej trumnie.
By uratować wnuka, Antonia Inkasa, Sebastian oddał go pod opiekę swojego bratanka Wacława de Berzeviczego Benesza. Odtąd chłopiec nazywał się Antoni Benesz. Mężczyźni podpisali umowę adopcyjną, a na potrzebę jej spisania wezwano „Prześwietną Radę Emisariuszy Inków”. Jej warunki były m.in. następujące: prawdziwa tożsamość księcia zostanie ujawniona dopiero wtedy, gdy chłopiec dorośnie, uzyska też wówczas prawa do majątku po przodkach, czyli do skarbu przywiezionego z Peru (niektórzy przypuszczają, że miał on posłużyć do sfinansowania kolejnych inkaskich powstań). Oprócz tego, zgodnie z treścią umowy, testament ukryto w określonym miejscu na zamku w Niedzicy. Umowę spisano również w języku keczua.
Niedługo po dopełnieniu formalności i wywiezieniu chłopca do mieszczącego się w Krumłowie na Morawach domu Wacława Sebastian de Berzeviczy nawiązał fatalny romans, który doprowadził go do honorowego pojedynku. Mężczyzna wyszedł z niego bardzo pokiereszowany i wkrótce umarł w klasztorze Augustianów w Krakowie.
Hiszpanom nie udało się odnaleźć Antonia Inkasa. Chłopak dorastał w nowej rodzinie i nieszczególnie przejmował się swoim szlachetnym pochodzeniem. Podobnie zresztą jego syn. Dopiero prawnuk księcia Andrzej Benesz – który, jak wspomnieliśmy, dowiedział się o tych sensacyjnych treściach od dziadka Ernesta – podjął się zrekonstruowana prawdy o swojej rodzinie i próbował odnaleźć to, co obiecywał testament.
Jakie były efekty tych poszukiwań?
Dosyć zdumiewające. W latach 40. XX w. Benesz zyskał rozgłos w prasie dzięki kilku spektakularnym odkryciom. W 1946 r. w kościele św. Krzyża w Krakowie otrzymał od ks. Mytkowicza odpis fragmentu aktu adopcyjnego z 21 czerwca 1797 r. Z dokumentu wynikało, że Wacław Benesz de Berzeviczy przejął opiekę prawną nad Antoniem Inkasem. Proboszcz podpisał dokument i przyłożył do niego pieczęć parafialną, potwierdzając jego prawdziwość. W tym samym roku Benesz otrzymał od Wojewódzkiego Urzędu Konserwatorskiego w Krakowie zgodę na podniesienie części schodów w zamku w Niedzicy, aby wydobyć ukryty tam przez Wacława testament.
Dnia 31 lipca 1946 r. Andrzej Benesz razem z paroma świadkami i pomocnikami, lokalnymi przedstawicielami władzy oraz kilkoma szeregowymi Wojsk Ochrony Pogranicza podniósł kamienny próg znajdujący się pod bramą zamkową. Co tam odnalazł? Starą, 18-centymetrową, zlutowaną z dwóch stron ołowianą rurę, a w niej zwój rzemieni, tj. tradycyjne peruwiańskie kipu, enigmatyczny komunikat wyrażony pismem węzełkowym. Dodatkowo do kipu zostały dołączone trzy złote blaszki, na których widniały słowa: „Titicaca”, „Vigo” i „Dunajecz”. Czytelniczki i czytelnicy zainteresowani skarbem Inków bez trudu mogą się domyślić, o co chodzi – otóż do jeziora Titicaca miało zostać wrzucone złoto zamordowanego króla Atahualpy; podczas bitwy morskiej w zatoce Vigo z angielskimi i holenderskimi statkami wyrzucono ponoć skarb transportowany przez Hiszpanów; trzecia blaszka ze słowem „Dunajecz” sugerowała lokalizację tego skarbu w niedzickim zamku.
Świadkowie podpisali protokół z odkrycia, a sołtys i komendant Wojsk Ochrony Pogranicza legitymizowali dokument stosownymi pieczątkami. Andrzej Benesz napisał sprawozdanie dla Wojewódzkiego Urzędu Konserwatorskiego. O sprawie zaczęło być głośno.
Kipu wysłano do Peru, gdzie miało zostać rozszyfrowane. W odpowiedzi przyszło tłumaczenie. Przez następne 30 lat Benesz prowadził swoje poszukiwania. Niestety nie znamy oficjalnego rezultatu. Nagła śmierć Andrzeja Benesza w wypadku samochodowym przerwała prace, zostawiając wiele niedopowiedzeń. W efekcie trudno dziś ustalić, czego jeszcze mógł się dowiedzieć.
Fakty i mity
Spróbujmy jednak przeanalizować opisane wydarzenia i ocenić, na ile są prawdopodobne. Krytycy wielokrotnie zwracali uwagę na to, że przekazana opowieść została znakomicie osadzona w kontekście historycznym, działa się zaś w czasach i miejscach tak specyficznych, że mogły stanowić doskonałe tło dla najbardziej fantastycznych scenariuszy.
Trzeba przyznać, że w kronikach epoka peruwiańskich walk powstańczych jest słabo udokumentowana. Czy szlachcic z Polski mógł brać w nich udział? Niewykluczone. A czy mógł poślubić księżniczkę? Oczywiście. Sam przywódca powstania Tupac Amaru II, w którego żyłach płynęła ponoć krew inkaskich królów, był przecież Metysem. Sytuacja polityczna XVIII-wiecznego Peru była też, delikatnie mówiąc, napięta. Lata upokorzeń i wyzysku ze strony hiszpańskiej administracji w połączeniu z odrodzeniem świadomości narodowej prowadziły do kolejnych buntów.
Po klęsce powstania Tupaca Amaru II na arystokrację spadły represje. Aby uniemożliwić kolejne zrywy, Hiszpanie postanowili pozbyć się wszystkich osób, które symbolizowały dawną wielkość i umacniały tożsamość Inków. To samo dotyczyło tych, którzy zostali uznani za potencjalnych wichrzycieli. Arystokrację inkaską poddano hispanizacji albo odebrano jej wszelkie przywileje i niemal zrównano z chłopstwem. Członkowie rodziny królewskiej byli zabijani albo uprowadzani – przewożono ich statkami do Hiszpanii, gdzie łatwiej było nad nimi sprawować kontrolę.
Ucieczka do Europy prawdopodobnie ostatniego spadkobiercy Inków wydaje się rozsądnym rozwiązaniem, Wenecja zaś dobrym wyborem. Co ciekawe, zamek w Niedzicy, który miał zostać wykupiony, faktycznie należał wówczas do rodu hrabiego Józefa Horwatha de Palocsy. Brakuje jednak dowodów historycznych potwierdzających obecność Sebastiana czy Uminy w obu wymienianych miejscach. Z drugiej strony można argumentować, że skoro byli ścigani, to z pewnością zależało im na anonimowości.
W przypadku odnalezionego kipu zaskakuje fakt, że zostało wykonane z rzemienia, a nie z bawełny i wełny (rzemień nie nadaje się bowiem do skomplikowanych wiązań i z trudem poddaje się barwieniu, które jest istotne dla tego zapisu). Załóżmy jednak, że z braku materiału lub z innego kuriozalnego powodu kipu wykonano właśnie z rzemienia. W takiej sytuacji od razu pojawia się inny, fundamentalny problem. Któż był w stanie je odczytać w Peru, skoro umiejętność posługiwania się owym systemem zapisu zniknęła w połowie XVIII w., gdy zabito jego ostatnich użytkowników? I dokąd w takim razie posłał kipu Andrzej Benesz w roku 1946? Do tej pory nie udało się rozszyfrować znaczeń tego pisma, być może z wyjątkiem zapisów liczbowych. Nie wydaje się też prawdopodobne, aby w latach 40. XX w. istniała jakakolwiek instytucja, która mogłaby sprostać prośbie Benesza. Do dziś zresztą nie udało się ustalić nazwy i lokalizacji tej instytucji ani nawet znaleźć kogokolwiek w Peru, kto w ogóle wiedziałby o wspomnianej przesyłce z Polski.
Jeszcze innym poważnym problemem jest autentyczność takich postaci, jak Sebastian de Berzeviczy czy Umina. Polski odłam rodu Berzeviczych z Moraw, do którego ponoć należał Sebastian, według herbarzy wygasł w połowie XVII w. W żadnych spisach dotyczących ówczesnych Węgier i Austrii nie można znaleźć członka tego rodu o takim właśnie imieniu. Ponadto z prostego rachunku matematycznego wynika, że w chwili nawiązania owego fatalnego romansu (1797 r.), który doprowadził go do grobu, Sebastian (urodzony w 1698 r.) musiałby mieć 99 lat, a podczas walk powstańczych w Peru, kiedy popisał się bohaterstwem, byłby 82-letnim starcem. Oczywiście – jeśli się uprzeć – można argumentować, że w dziedzinie miłosnej, podobnie jak i w wojennym rzemiośle, nie ma rzeczy niemożliwych.
A jednak dla obrońców tej niezwykłej historii pochodzenie Sebastiana wcale nie musi stanowić problemu. Jak wielu innych mężczyzn w tamtych czasach mógł się on po prostu podszywać pod członka rodu de Berzeviczych, aby coś dla siebie ugrać. Kwestia jego pochodzenia nie musi też podważać prawdziwości dalszej części wydarzeń przekazanych nam przez Benesza.
Polska etnografka i amerykanistka Anna Kowalska-Lewicka zwróciła uwagę na to, że problematyczne jest również samo imię Uminy – schrystianizowana arystokracja inkaska (a tym bardziej Metysi) posługiwała się także imionami hiszpańskimi (dotyczy to nawet przywódców powstań). Badaczka stwierdziła, że po Uminie nie ma śladu w archiwach parafialnych w Niedzicy (podobnie jak o jakimkolwiek człowieku o nazwisku Berzeviczy). Podkreśliła ponadto, że pochówek Uminy pod kaplicą zamkową stał w sprzeczności z obowiązującym już w tamtym czasie kategorycznym nakazem chowania zmarłych w obrębie cmentarza lub terenu kościelnego. Ale oczywiście prawa można omijać.
Podstawowa trudność związana z opowieścią Benesza sprowadza się więc do braku materiału dowodowego potwierdzającego jej prawdziwość – oprócz odpisu umowy adopcyjnej Antonia Inkasa (której autentyczność kwestionowano na podstawie analizy filologicznej, ponieważ miała zawierać słowa, którymi nie posługiwano się w XVIII-wiecznej Polsce). Wiarygodności tej historii nie da się ani potwierdzić, ani zaprzeczyć. Ostrożność zmusza nas do zaklasyfikowania jej raczej jako rodzinnej legendy, której autorem mógł być Andrzej Benesz albo jego dziadek Ernest. Powtórzmy jednak, że jeśli nawet jest to tylko opowieść, to świetnie skonstruowana i bardzo erudycyjna.
Klątwa Inków
Historia Andrzeja Benesza ma równie ciekawą warstwę nadnaturalną, którą być może też należałoby uwzględnić. Ducha zamordowanej Uminy wielokrotnie bowiem widywano w niedzickim zamku. Książka Duchy polskie Macieja Kozłowskiego i Bogny Wernichowskiej zawiera rozdział o owej „białej damie”. Według świadectwa pana Franciszka S., opiekuna zamku, latem 1949 r. duch księżniczki objawił się jemu oraz inżynierowi, kiedy przeprowadzali pomiary zamkowych okien. Ponadto nad głową pana Franciszka przeleciał drewniany drąg poruszany nieznanymi siłami. Autorzy książki twierdzili, że odnaleźli wspomnianego inżyniera, który potwierdził opisane przez nich wydarzenie.
Niektórzy entuzjaści poszukiwań Andrzeja Benesza twierdzą też, że na inkaskim złocie ciąży klątwa. Jej działaniem wyjaśniają nagłą śmierć Benesza w wypadku samochodowym. Ofiarami klątwy padli ponoć wszyscy świadkowie odkrycia kipu w 1946 r. (faktycznie, już w 1956 r. Anna Kowalska-Lewicka w artykule dla pisma „Ziemia” odnotowała, że nie mogła dotrzeć do żadnego żyjącego świadka tamtych wydarzeń).
Ponoć pewien radiesteta, który planował odszukać skarb Inków za pomocą różdżki, został znaleziony martwy w bardzo wymownej scenerii – jego trup leżał obok mapy Niedzicy i okolic…