Słodko-gorzki półkownik
Przemyślenia

Słodko-gorzki półkownik

Jan Błaszczak
Czyta się 3 minuty

Neila Younga z lat 1969–1979 stawiałbym przeciwko każdemu. Serio, rzucajcie swoich Beatlesów i Floydów! Dalej, wybierajcie dowolne dekady Dylana czy Sonic Youth! Sięgajcie po Kraftwerk lub A Tribe Called Quest! Wyciągajcie Fugazi z rękawa! Ja tylko przyklasnę, bo doprawdy – wspaniałe wybory! Winszuję. A ja jednak pozostanę przy swoim. Może to odrobinę zaskakujące, bo Young nie doczekał się w Polsce należnego mu statusu. Mam wrażenie, że większą estymą cieszy się wśród fanów grunge’u, którzy poznali go dzięki Pearl Jam, i wielbicieli alt-country docierających do niego poprzez płyty Wilco czy War On Drugs niż wśród słuchaczy pamiętających jego największe płyty. Ale może to kwestia pokoleniowa? Niezależnie od tego, stawiam na Younga, który ma jedną, niepodważalną przewagę nad wymienionymi wyżej ikonami – jego złota dekada wciąż staje się coraz lepsza.

Niewątpliwie jest to ewenement, że w XXI w. Neil Young z lat 70. wciąż rośnie w siłę. I to wcale nie metafora sugerująca, że dopiero dziś publiczność poznaje się na Harvest, After the Gold Rush czy Everybody Knows This Is Nowhere. Nic z tych rzeczy. Wydany właśnie Homegrown jest drugim ukazującym się w krótkim czasie albumem studyjnym Younga z tamtej epoki, który dopiero teraz ogląda światło dzienne. Jak filmowe półkowniki płyty Younga czekały na swój moment niemal pół wieku. W przypadku genialnego Hitchhiker to wytwórnia nie była zachwycona jakością materiału. Przy czym chodziło nie o same kompozycje, ale o surowość nagrania i wyczuwalnie upalonego artystę za mikrofonem. Wydaje się, że sam Young łatwo dał się przekonać, że wiele z tych utworów zyska na ponownej, mniej spontanicznej rejestracji, z czym niżej podpisany nie może się zgodzić.

Wydane właśnie Homegrown czekało na swój moment z innego względu. W tym wypadku wytwórnia zacierała ręce na ten zestaw 12 piosenek, natomiast Young postanowił się nimi nie dzielić. Powody jego decyzji były osobiste – wiele z zawartych tu utworów opowiada o rozpadzie jego związku z aktorką Carrie Snodgress. Tę samą, o której śpiewał w słynnym A Man Needs a Maid z płyty Harvest. Przygnębiający ton tych utworów sprawił, że – inaczej niż w przypadku Hitchhiker – większości z zebranych tu piosenek nie słyszeliśmy na późniejszych albumach Kanadyjczyka. Przez lata Homegrown owiane było więc legendą, choć z drugiej strony Young wydawał wówczas świetne płyty w takim natężeniu, że nie zostawiał fanom zbyt wiele czasu na rozważania o nigdy niewydanej sesji.

Pierwszy z utworów zamieszczonych na Homegrown nie tylko nadaje albumowi chmurny, osobisty ton, ale też bardzo wysoko ustawia poprzeczkę. Powoli rozwijające się przy dźwiękach harmonijki i zawodzącej elektrycznej gitary hawajskiej Separate Ways jest listem pożegnalnym skierowanym do aktorki. Smutnym, choć przecież skupiającym się na sile uczucia, które kiedyś ich łączyło. Wypełnionym żalem, ale przecież też nadzieją. Następujące po nim Try, z gościnnym udziałem Emmylou Harris, zasiewa wręcz ziarno optymizmu. Jego ewentualny wzrost ucina solowe Mexico – równie piękna, co przygnębiająca miniatura skomponowana przez Younga na pianino. Osobiste wyznania są tu w zaskakujący sposób przedzielone psychodelicznymi, humorystycznymi piosenkami o marihuanie (Homegrown, We Don’t Smoke It No More). A to jeszcze nie wszystko. Znajdziemy tu także utwór Florida – surrealistyczną, mówioną opowieść, w której można dopatrzyć się odniesień do rodzinnej sytuacji Younga.

Homegrown kończy para utworów, które znamy z późniejszych albumów: Little Wing (Hawks & Doves) i Star of Bethlehem (American Stars ‘N Bars) z ponownym udziałem Emmylou Harris. Ballady te świetnie wpisują się w nastrój płyty, która od samego początku łączy tęsknotę za tym, co minęło, z nadzieją, że wszystko, co dobre i szlachetne, pozostawia po sobie trwały ślad. Young zostawia na tym albumie dość tropów, by uznać, że w tym wypadku chodzi o ich dwuletniego syna. Przy takim odczytaniu Homegrown byłoby więc zapisem stanu, kiedy ból po utraconej miłości słabnie pod wpływem rosnącego ojcowskiego uczucia.


Dzięki Tobie, możemy zrobić jeszcze więcej – wesprzyj nas!
Fundacja PRZEKRÓJ

 

Czytaj również:

Słuchać albo nie słuchać – 3/2020
Przemyślenia

Słuchać albo nie słuchać – 3/2020

Jan Błaszczak

Śpiewnik domowy Łona i Webber

Tak dobrze przy ich muzyce nie bawiłem się od czasu Cztery i pół. Nowa płyta tego duetu, Śpiewnik domowy, to forma krótka, lecz olimpijska. Zwłaszcza od strony muzycznej, bo Webber, wypuszczając się coraz dalej poza hip-hopowe rejony, przechodzi tu samego siebie. Z kolei No akomodejszon (z „Lagos” robiącym za „legos”) to jedna z najlepszych piosenek w historii szczecinian.

Rejoice Tony Allen & Hugh Masekela

À propos Lagos, na płycie dwóch gigantów muzyki afrykańskiej znalazł się piękny hołd dla legendarnego nigeryjskiego twórcy – Feli Kutiego. Niestety, zarejestrowanego przed dekadą Rejoice słucha się dziś jako jednego wielkiego pożegnania. Bo po śmierci Masekeli i Allena nie tylko Lagos, ale także Johannesburg, Paryż i cały muzyczny świat nie będą już takie same. Wspaniały trębacz i ojciec afrobeatu żegnają się z nim w piękny sposób.

Czytaj dalej