Spadanie do morza Spadanie do morza
i
J.M.W. Turner, „Latarnia morska Bell Rock", 1819 r., Wikimedia Commons (domena publiczna)
Doznania

Spadanie do morza

Wojciech Bonowicz
Czyta się 8 minut

Co robi świat, gdy pojawia się w nim za dużo cierpienia? I ile we mnie samym jest miejsca na bunt wobec zła? Przedstawiamy fragment książki Dziennik pocieszenia (Kraków 2024).

Jasnoniebieskie niebo, na niebie baranki, cieplutko. Z okna na czwartym piętrze hotelu centrum Śródki wygląda jak rynek małego miasteczka we Francji czy we Włoszech. Przy stolikach ustawionych naprzeciwko gotyckiego kościoła, pod napinanymi przez wiatr dachami z płótna, ludzie spokojnie piją kawę, a dzieci jedzą lody. Żaden świst nie przerywa leniwych rozmów, ziemia się nie trzęsie, na horyzoncie nie błyska się i nie słychać szczęku żelaza. Rytmiczna muzyka płynie główną ulicą, zakręcając pod wyglądającym jak kawałek tortu klasztorem filipinów.

Jest nieprzyzwoicie pięknie – mówimy w takich dniach o takich miejscach. Potrzebujemy piękna, bo grozy, choć oglądamy ją tylko z daleka, mamy już dosyć, a wiemy, że jeszcze potrwa. Potrzebujemy czegoś tak prostego jak to właśnie pogodne czwartkowe przedpołudnie z dziećmi w wózkach i na rowerkach, z rozglądającymi się niepewnie turystami, którzy po śniadaniu zastanawiają się, gdzie zjedzą lunch, z ciężarówkami parkującymi nieprzepisowo, z których wypadają zawsze jakby spóźnieni kurierzy. Lecz piękno jest nieprzyzwoite, bo odwraca naszą uwagę, koi nerwy, uspokaja, ale za wcześnie, zanim naprawdę wolno nam będzie odetchnąć. Jest nieprzyzwoite, bo jest prawdziwe, a jego prawda jest przyjemna, co w zderzeniu z nieprzyjemną prawdą wojny nieuchronnie budzi poczucie winy.

Zawsze jakaś karuzela kręci się pod murami jakiegoś getta, nasz deser sąsiaduje z czyimś głodem, a nasze odprężenie z czyimś strachem. Świat powinien stać na baczność przed cierpieniem, ale z różnych powodów nie stoi, a w każdym razie nie wytrzymuje w tej postawie zbyt długo. W takich chwilach przypomina mi się wiersz Ilony Witkowskiej, zatytułowany kółko graniaste:

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

łódź zatonęła koło Lampedusy.
śmialiśmy się: Łódź zatonęła? miasto?
my tu się śmiejemy, oni tam umierają.
więc co? mamy się nie śmiać?
kiedy się nie śmiejemy, to też umierają.

Kółko graniaste, czyli sprzeczność, w której utknęliśmy. W którą nieuchronnie popadamy, ilekroć zaczynamy myśleć o tym, co właściwie dzieje się w naszym świecie i jaka jest nasza rola w rozgrywających się dramatach. Ba, ale najpierw trzeba sobie uświadomić, co to jest – ten nasz świat. Jak daleko sięga nasza odpowiedzialność? Czy jej granice są ustalone, czy ruchome? A jeśli ruchome, to kiedy powinniśmy je przesunąć? I czy rzeczywiście – tyle wolności, ile odpowiedzialności? Poetka łapie nas za twarz w momencie, w którym chcielibyśmy odwrócić wzrok. Urywa zresztą ten krótki wiersz-zapis w bardzo ciekawym miejscu. Mamy się nie śmiać? Przecież to nie od nas zależy: nawet jeśli odmówimy sobie kawy, lodów, alkoholu, i tak będą umierać. A może jednak powinniśmy…?

Ulicę wypełnia rytmiczna muzyka dobiegająca z wystawionych na zewnątrz głośników. Mimo wzmocnionych basów nie drażni, raczej kołysze, jakby wyznaczała rytm kolejnych czynności, rytm poruszania się, siedzenia, rozmów. Jej leniwa energia sprawia, że zwykły roboczy dzień można przeżywać jak święto. Mężczyzna z tatuażami na ramionach wychyla się z okna. Dziewczyny z tatuażami na rękach i szyjach przynoszą do stolików zamówione napoje. Niewielka wycieczka klaszcze, żeby podziękować przewodniczce, która ją tu przyprowadziła. Niepełnosprawny chłopak przechodzi, nie rozglądając się, przez nieruchliwą jezdnię, jego kołyszące się ciało przywodzi na myśl metronom. Idzie w innym tempie, jakby nie słyszał muzyki dobiegającej z głośników. Jakby szedł do muzyki, którą słyszy tylko on sam, wewnątrz.

Podróżuje się głównie po to, by lepiej zrozumieć miejsce, z którego wyruszyło się w drogę. Mój świat nigdy nie był specjalnie duży. Nie tęskniłem też za tym, żeby nieustannie go poszerzać. Powiedziałbym wręcz, że polski klimat sprzyja pewnej powściągliwości. I krajobraz podobnie. Tu niczego nie jest za dużo – ani wód, ani gór, ani lasów. Owszem, co jakiś czas ten czy inny człowiek wstawi w ten oszczędny pejzaż coś, co ma na wieki wieków głosić jego chwałę. Ale nawet to też jakoś z czasem karleje, śniedzieje i przestaje denerwować. To nie jest ziemia chwały, to jest – wbrew pozorom – ziemia umiaru, a więc stanów średnich i średnich temperatur. Co innego Ameryka Południowa! Tam jak rośnie, to od razu wielkie i bujne. „Mieszkamy w nadklimacie i wśród nadprzyrody! – mówi bohater jednej z południowoamerykańskich powieści Michała Choromańskiego. – Rzeczy nadprzyrodzone są tutaj tym samym co w Europie kromka chleba z masłem”. Do nas nadprzyrodzoność sama nie przyjdzie, trzeba ją wydrzeć siłą, przywołać krzykiem, trzeba w jej imię manifestować, nie wystarczy nią żyć. Skłonność do demonstracji, do nadekspresji wyrasta u nas na glebie umiarkowanie żyznej, podlewanej nieobficie, osłonecznionej tak, aby wydała owoce, ale nie zawsze dojrzałe. Tak jest, dobrze myślicie: nie uważam nas, Polaków, za szczególnie namiętnych i skłonnych do porywów. Nie jesteśmy ani szczególnie odważni, ani szczególnie pyskaci, ani szczególnie lekkomyślni. Polakowi idea nadczłowieka nigdy nie przyszłaby do głowy. Protest tutejszy jest protestem kogoś, kto kryje się za plecami innych. Bunt tutejszy jest buntem ludzi, którzy przypadkowo zeszli się w jednym miejscu i za chwilę się rozejdą. Rodzimy autokrata zawsze będzie nieco schowany, jakby się wstydził. Ludzi osobiście niemiłych najchętniej oskarża się u nas o pychę i pogardę, co oznacza, że w katalogu przewin wywyższanie się nad innych ciągle umieszczane jest na pierwszym miejscu. Nawet nierówności rosną u nas wolniej niż gdzie indziej.

Mój świat, w takim środowisku ukształtowany, zawsze dążył do pewnego samoograniczenia. Tylko morze – w tych rzadkich chwilach, kiedy można się było w nie zapatrzeć – budziło we mnie jakieś nieokreślone tęsknoty. Polak z natury swej nie lubi świata bez granic. Nasze sławne umiłowanie wolności, w które niezupełnie wierzę, lepiej czuje się w świecie uporządkowanym, domkniętym i kontrolowanym. Polska anarchia zawsze ma w domu schowany paszport, w banku konto, a w piwnicy zapasy.

Morze kwestionuje te nasze przyzwyczajenia. Morze mówi, że granice są płynne, a cokolwiek między sobą ustalimy, jutro może nie mieć znaczenia. Morze to wieczność, której można dotknąć, ale tylko po wierzchu; głębia jest dostępna nielicznym. Ciekawe, że podboje morskie nigdy się nam nie marzyły, nawet w czasach prosperity. Byli u nas ludzie, co kleili skrzydła i próbowali wznieść się ku słońcu, ale morzu wyzwanie rzucali nieliczni. I to też było jakoś rozsądne, bo przecież temu, kto roztrzaska się o ziemię, można wyprawić pogrzeb, a po tym, kto zatonie, ślad znika na zawsze.

Piszę to wszystko trochę po omacku, nieprecyzyjnie, szukając. Chciałbym zgadnąć, jaka właściwie jest ta moja wspólnota. Z kim mam tutaj wspólnotę, a z kim nie. Wreszcie – jaki naprawdę jestem ja sam. Przeciwko czemu skłonny byłbym się zbuntować, kiedy i jak bardzo? Brakuje mi tego widoku. Choć nie jeżdżę nad morze zbyt często, to jednak przynajmniej raz do roku lubię stanąć przed nim, żeby poczuć się nikim. Tak, nikim. Bo – paradoksalnie – czując się nikim na brzegu wielkiej wody, nagle jakbym odzyskiwał samego siebie. Morze jednak ma granice, a ja jestem jedną z nich. Świat rozszerza się i kurczy jak płuca zamknięte w klatce. Mogę spróbować przekroczyć morze, mogę też zostać na brzegu. Mogę wybrać świat mały albo duży; mogę małemu światu dać tyle istnienia – to znaczy tyle uwagi – ile zechcę, a przez to uczynić go światem bezkresnym i wiecznym. A najlepsze, że mogę to wszystko osiągnąć niezachłannie i niczego nie niszcząc.


Fragment książki Wojciecha Bonowicza Dziennik pocieszenia (Znak, Kraków 2024).

Czytaj również:

Okrakiem na barykadzie Okrakiem na barykadzie
i
ilustracja: Ha-Ga
Opowieści

Okrakiem na barykadzie

Julia Pańków

Eryk Lipiński i Ha-Ga – małżeństwo rysowników działających w czasach, gdy satyra musiała walczyć w szeregach postępu. Przez dekady rozweselali też czytelników „Przekroju”. Zanim ich drogi się rozeszły, byli najsławniejszą parą polskiej karykatury.

– Jako dziecko miałam w domu dwa skrajne przekazy – mówi Zuzanna Lipińska. – Dla taty wszystko było proste. Uważał każdy swój pomysł za świetny i natychmiast go realizował. Powtarzał mi zawsze, że można osiągnąć, cokolwiek się chce. Mama nad wszystkim się zastanawiała, nieustannie się krytykowała. Nigdy nie była z siebie zadowolona.

Czytaj dalej