Sprawiedliwość dla wybranych Sprawiedliwość dla wybranych
Przemyślenia

Sprawiedliwość dla wybranych

Dariusz Kuźma
Czyta się 4 minuty

Na wieść, że Black Earth Rising podejmuje temat ludobójstwa w Rwandzie, wiele osób zareaguje podniesieniem emocjonalnej gardy. Inaczej być nie może. Mordowanie w imię Boga, tożsamości rasowej, koloru skóry, władzy, pieniędzy, języka, przeszłości czy przyszłości to jedna ze stałych w historii ludzkości, jednak uświadamianie sobie globalnej skali nieszczęść nie jest ani łatwe, ani przyjemne. Tym bardziej w codzienności żywiącej się medialnym szumem płytkich kontrowersji i krzykliwości wypierającej refleksję, gdy wyrok śmierci wydany jeszcze w zeszłym wieku na Tutsi przez ekstremistów Hutu jest bez nowego, sensacyjnego kontekstu jak zwietrzały news. W Black Earth Rising warto jednak zainwestować swój czas. Z jednej strony dlatego, że unika ostentacyjnej publicystyki i wulgaryzacji rwandyjskiej tragedii, proponuje natomiast ujętą w ramę fabularną opowieść o przyczynach tej rzezi – o jej podłożu historycznym, ekonomicznym, kulturowym, a także o ewoluującej przez dekady relacji Czarnego Kontynentu z Białą Afryką. Z drugiej strony, serial Hugona Blicka (reżysera, scenarzysty i producenta wszystkich ośmiu odcinków) angażuje nie tylko emocje, ale też intelekt, a samo ludobójstwo nie zostaje nigdy pokazane, jego przebłyski pojawiają się w formie animacji artystycznej.

Próg wejścia jest zresztą w Black Earth Rising niski. Należy jedynie wiedzieć, że w 1994 r., w ciągu 100 dni, w małym wschodnioafrykańskim państwie rozdzieranym od ponad wieku przez kolonialne kaprysy i żądze jedni ludzie zabili około miliona innych ludzi przy okrzykach bezsilności ONZ i wymownym milczeniu globalnych potęg. Aby poznać odpowiedź na pytanie dlaczego, należałoby sięgnąć do literatury faktu, choćby cyklu porażających reportaży Jeana Hatzfelda. Hugona Blicka zajmują długofalowe następstwa rzezi.

Akcja serialu rozgrywa się współcześnie, w drugiej dekadzie XXI w., a główną z początku narracją jest postawienie rwandyjskiego wojskowego przed Międzynarodowym Trybunałem Karnym w Hadze za zbrodnie wojenne. Znaczących postaci jest sporo – od prawników, prokuratorów i polityków dążących do potencjalnie oczyszczającego naświetlenia prawdy o ludobójstwie po prawników, polityków i członków establishmentu pragnących zachować wypracowany przez dekady status quo. Ale główną bohaterką jest Kate Ashby (Michaela Coel), brytyjska śledcza o nieznanych korzeniach. Kobieta wie o swojej przeszłości tyle, że urodziła się w Rwandzie, a cała jej rodzina wyparowała w trakcie ludobójstwa – ona została w ostatniej chwili uratowana i wywieziona.

Dar życia ofiarowany Kate przez kilkoro aktywistów nie przesłania jej dylematów tożsamościowych, które w pewnym momencie doprowadziły ją do próby samobójczej. Blick ukazuje jej rozterki subtelnie, choćby za pomocą zapętlających się ujęć klatek schodowych symbolizujących w języku filmowym rosnące zagubienie. Ale kobiecie zdarzają się też emocjonalne wybuchy, gdy wewnętrzny żal przeradza się we wściekłość na wszystko i wszystkich, którzy pozwolili, by rzeź się dokonała. Na takich kontrastach zbudowane jest całe Black Earth Rising; wątki są rozwijane powoli i metodycznie, dialogi ujawniają z wolna elementy większej układanki, a my kluczymy wraz z postaciami w labiryncie formalności międzynarodowego wymiaru sprawiedliwości, lecz raz na jakiś czas akcja przyspiesza, a serial wyprowadza w kierunku widza powalający cios. Humanistyczny, prawniczy i tożsamościowy dramat przeplata się z elementami politycznego dreszczowca, w którym rolę chciwych korporacji (które same też się w serialu pojawiają) przejmują znacznie trudniejsi do określenia zbrodniarze wojenni i agenci neokolonializmu. A także starsze już osoby, które w taki czy inny sposób uwikłały się w tragedię Rwandy, ale nie wiedzą, co mogą zrobić, żeby odnaleźć po latach jakąś formę katharsis.

Przyznać zarazem należy, że zbyt wiele w Black Earth Rising przemów i monologów o prawdzie, sprawiedliwości i odpowiedzialności, mimo że twórcy są w pełni świadomi tego, że opowiadają o problemach Afryki z perspektywy białych. Za dużo też gatunkowych wtrętów i spisków rodem z amerykańskich thrillerów z lat 70., które dodają atrakcyjności, lecz nie zawsze dobrze reagują z ambitnym dramatem społecznym. Mimo to serial Blicka broni się, unikając ideologicznych pułapek stawianych przez burzliwą historię kontaktów Europy i Ameryki z Afryką, które już niejednego filmowca wprowadziły na intelektualne mielizny, wyzwalając pokłady patetycznego banału.

Serial broni się też fantastyczną główną bohaterką, silną kobietą rozdartą pomiędzy dwoma światami, która staje się dla widza swego rodzaju moralnym kompasem. Nawet gdy szczerze mówi grupie młodych, podekscytowanych życiem studentów, że immanentne dla tego świata zło w końcu ich pożre i nic nie mogą na to poradzić. Co więcej, to bohaterka zagrana fenomenalnie przez aktorkę, która nie pasuje do kanonów zachodniego piękna, ale której twarz wyraża więcej emocji niż niejeden dialog. Cała obsada jest zresztą wspaniała, na czele z Johnem Goodmanem.

Można mieć nadzieję, że masowość Netflixa, do którego przepastnego katalogu projekt Hugona Blicka niedawno dołączył, przysłuży się większej rozpoznawalności Black Earth Rising. Prawda jest jednak i taka, że z racji podejmowanego tematu oraz przywracania do społecznej i kulturowej świadomości niewygodnych dla zachodniego świata faktów serial ten jest i będzie – mimo swej jakości i wyśmienitej realizacji – skazany na pewną niszę. Nie ma w nim trwałych happy endów, istnieje jedynie ubrane w atrakcyjne gatunkowe szaty poczucie, że ludzkość jeszcze przez długi czas nie będzie w stanie zmyć z siebie rwandyjskiej hekatomby ani innych zamiatanych pod dywan XX-wiecznych masowych eksterminacji, jak choćby wciąż zbyt słabo nagłośnione ludobójstwo Ormian w imperium osmańskim 100 lat temu. I choć Blick nie mówi tego nigdy explicite, z serialu przebija gorycz, że taki stan rzeczy nie zmieni się w kolejnych dziesięcioleciach: jedni ludzie będą wciąż mordowali innych ludzi w imię różnych pobudek, może tylko w innych częściach świata. Mimo to dzięki serialom, które w pewnej części rozstały się z etykietką targowiska komercyjnej próżności, wciąż ciesząc się widownią, można doświadczać takich opowieści, myśleć nad nimi, pozwalać im zachodzić sobie za skórę. Eskapizm jest przereklamowany.

 

Czytaj również:

Szukając Szukalskiego Szukając Szukalskiego
Przemyślenia

Szukając Szukalskiego

Jakub Popielecki

„Michał Anioł XX wieku” – mówi ktoś. „Jego mózg to największe osiągnięcie zeszłego stulecia” – dodaje ktoś inny. Sam zainteresowany raczej by nie oponował. „Trudno o tak wielką megalomanię nawet u megalomaniaków” – słyszymy przecież z ekranu. A jednak Stanisław Szukalski – bo o nim mowa – pozostaje zaledwie przypisem historii sztuki XX wieku. Dokument Ireneusza Dobrowolskiego Walka: Życie i zaginiona twórczość Stanisława Szukalskiego przypomina o postaci zmarłego w 1987 r. rzeźbiarza.

Urodził się w Polsce, dzieciństwo spędził w Ameryce, studiował w Krakowie, potem jeszcze kilkakrotnie lawirował między tymi dwoma krajami. Jego biografia jest wystarczająco pojemna, by objąć co najmniej trzy życiorysy, a rzeźbiarski talent to tylko wierzchołek góry lodowej geniuszu, ambicji i ego. W podstawówce wynalazł własny alfabet. W latach 20. pozował na narodowego wieszcza, fantazjując o polskiej mitologii i historii. Po wojnie wysnuł pseudonaukową teorię tłumaczącą pochodzenie ludzkości oraz rozwój języków i kultur za pośrednictwem Wyspy Wielkanocnej i potwora yeti. Za młodu próbował w Polsce rozkręcić radykalny nacjonalistyczny ruch, na starość obracał się w środowisku amerykańskich undergroundowych komiksiarzy i liberałów. Nic dziwnego, że w cytowanych powyżej porównaniach wciąż rzuca się go na szalę z całym XX wiekiem: jest tu i modernistyczny duch, i burzliwe dwudziestolecie, i horror wojny, i szalone lata 70.

Czytaj dalej