
Ci, którzy sądzą, że trawa u sąsiada jest zawsze bardziej zielona, powinni przeczytać to opowiadanie. Wszyscy inni również.
Kiedy byłem chłopcem, ja i moi rówieśnicy nie wiedzieliśmy, co to wakacje, ale nie mam o to do nikogo żalu, bo dziecięcym sposobem po prostu je sobie wymyśliłem i tak było nawet lepiej. Raz moje letnie wakacje polegały na tym, że spędziłem parę nocy u kolegi, który nazywał się Jimmy Leary i mieszkał po drugiej stronie ulicy. Jego rodzice czasem wyjeżdżali na kilka dni w odwiedziny do chorej krewnej w Bantry i wtedy Jimmy mógł zaprosić kolegę dla towarzystwa. Podszedłem do tych wakacji z największą powagą; wymogłem na tacie, żeby pożyczył mi starą torbę podróżną i taszczyłem ją na oczach sąsiadek stojących w drzwiach domów.
– Wybierasz się dokądś, Larry? – spytała jedna.
– Tak, proszę pani – odparłem z wielką dumą. – Na wakacje do Learych.
– Oj, to masz farta, co? – rzuciła rozbawiona.
Słowo „fart” miało się nijak do mojego szczęścia. Dom Learych był duży, do frontowych drzwi, zawsze zamkniętych, prowadziły wysokie schody. Mieli pianino w pokoju od ulicy, lornetkę na stoliku przy oknie, wreszcie ubikację na półpiętrze, która była dla mnie synonimem bezwstydnej elegancji. Lornetkę braliśmy ze sobą do sypialni na górze. Tam z okna można było zobaczyć całą drogę, od kamieniołomu z przycupniętymi na górze malutkimi domkami aż do rozległych pól na drugim końcu ulicy, tam gdzie na tle nieba rysowały się ostatnie gazowe latarnie. Każdego ranka wstawałem o świcie i w koszuli nocnej wychylony przez okno patrzyłem przez lornetkę na te wszystkie zagadkowe postacie, których nie było widać z naszego zaułka: na policjantów, kolejarzy i rolników w drodze na targ.
Ji