Kalina Błażejowska: Dlaczego zniknęła Pani z ekranu?
Krystyna Stypułkowska-Smith: Może dlatego, że za dobrze zaczęłam? Gdy za pierwszego reżysera ma się Wajdę, łatwiej się zniechęcić, jeśli następny reżyser wybitny nie jest.
Ale pytanie powinno brzmieć nie “dlaczego zniknęłam z ekranu?”, tylko “dlaczego się na nim pojawiłam?”. Bo pojawiłam się przez przypadek.
Jaki?
Studiowałam romanistykę i byłam tłumaczką Rene’a Claire’a, potem Yvesa Montanda i paru jeszcze sław, które na przełomie lat 50. i 60. odwiedzały Polskę. Poznałam dzięki temu środowisko filmowe, m.in. reżysera i profesora Filmówki Antoniego Bohdziewicza. Spotkał mnie kiedyś, gdy spacerowałam z chłopakiem po Starym Mieście. Zapytał: “Pani Krystyno, co się u pani dzieje?”, ja na to: “Źle się dzieje, bo mam egzamin z gramatyki historycznej, obleję, żyć się nie chce”. A Bohdziewicz: “To niech pani pojedzie do Wajdy, bo on szuka dziewczyny”.
Do filmu o młodzieży, która próbuje żyć jak rówieśnicy na Zachodzie. On, ona i warszawska noc.
Nie miałam zielonego pojęcia, że chodzi o główną rolę! Przyjeżdżam, widzę pełno młodych aktorek, podnieconych, przerażonych. A ja na luzie, ja tylko chciałam poznać Wajdę, bo go wielbiłam za poprzednie filmy.
I wrócić do gramatyki historycznej.
Gramatykę zdałam, a potem zaproszono mnie do Łodzi na próby z Tadziem Łomnickim. Zagrałam co miałam, pogadałam z Wajdą o średniowiecznym teatrze, wróciłam do Warszawy. Gdy pojawił się u mnie w domu asystent z wiadomością, że mam rolę, trochę zgłupiałam. Ale zagrałam.
Na ile podobne było Pani życie do życia Pelagii i Bazylego? Czytała Pani Przekrój, słuchała jazzu, chodziła do modnych klubów?
Przekrój oczywiście czytałam. Ale czytałam też Le Monde, Le Figaro, Elle, a potem prasę innych języków. W ogóle dużo czytałam i dużo – siłą rzeczy, jako tłumaczka – kontaktowałam się z ludźmi z “tamtej strony”.
Jazz był bardzo popularny, płyty wypożyczało się łapczywie, nieraz tylko na jeden dzień, a właściwie noc. Do modnych klubów ja i moi znajomi chodziliśmy rzadko, z powodu braku forsy. Jak już nic nie mieliśmy w portfelach, to u mnie zawsze była duża kuchnia i chleb z powidłami. Śliwkowymi. Mieliśmy sad i co roku odbywało się wielkie smażenie.
Ktoś z Pani znajomych miał kawalerkę, skuter, magnetofon?
Nie pamiętam, ale wszystko to były rarytasy. Mój chłopak miał przez pewien czas stary zdezelowany motor.
Czym się w nastroju różnił schyłek lat 50. od reszty PRL?
Tym, że nareszcie coś się działo. Pojawiły się zachodnie filmy i książki, już można było trochę jeździć, acz z trudem i bez pieniędzy.
Wielkim przełomem był oczywiście Światowy Festiwal Młodzieży w 1955 roku. Nagle się zrobiła zupełnie inna Warszawa.
Pani miała dopiero szesnaście lat.
I byłam tłumaczką na wezwanie, więc stykałam się z masą ludzi wszystkich narodowości. Zjechała się nie tylko zaangażowana młodzież lewicowa – choć też fajna –