Szmugler Szmugler
i
„Frederick the Great Playing the Flute at Sanssouci”, Johann Joachim Quantz, 1852, domena publiczna via Wikipedia
Opowieści

Szmugler

Amor Towles
Czyta się 14 minut

Elitarne koncerty muzyki klasycznej, młode małżeństwo odpoczywające od życia domowego, sobotni wieczór. Co może pójść nie tak? Otóż wiele. Zapraszamy do przedpremierowej lektury fragmentu opowiadania Amora Towlesa.

Nie siedzieliśmy nawet od dwóch minut, a Tommy już zaczął się wiercić. Ze zmarszczonymi brwiami co chwilę spoglądał przez ramię na wejście do sali koncertowej.

– Może nie przyjdzie – rzucił.

– Może nie – przytaknęłam. Dochodziła już przecież ósma i obsługa widowni wskazywała miejsca ostatnim maruderom.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Tommy skinął głową i z powrotem zanurzył nos w programie.

– Steven Isserlis wykona sonaty na gambę Bacha – przeczytał głośno. A potem posłał mi pierwszy szczery uśmiech tego wieczoru. – Piszą, że Isserlis zagra na wiolonczeli Guadagniniego z 1745 roku!

Odwzajemniłam uśmiech.

Średnia liczba odbić poszczególnych bejsbolistów, liczba koni mechanicznych w samochodzie, najświeższe fluktuacje wskaźników giełdowych. Czasem można odnieść wrażenie, że nic nie ekscytuje mężczyzn równie mocno jak liczby. Moim zdaniem odzywają się w nich wtedy wewnętrzni chłopcy.

Nagle szmer na widowni zaczął przycichać, zduszone rozmowy przerodziły się w pojedyncze szepty. Na moment zapadła zbiorowa cisza, przerwana kilkoma kaszlnięciami, a potem rozległy się brawa: Isserlis wszedł na scenę w towarzystwie akompaniatora.

Tommy odłożył program i z zaangażowaniem przyłączył się do owacji, choć podejrzewam, że oklaskiwał puste miejsce po swojej lewej stronie bardziej niż artystę.

Isserlis ukłonił się, usiadł na krześle pośrodku sceny, poprawił pozycję, ułożył smyczek na strunach wiolonczeli i zamknął oczy. I kiedy już miał zagrać pierwszą nutę pierwszej sonaty, z prawej dobiegło nas:

– Przepraszam.

Oboje z Tommym odwróciliśmy głowy.

I jak można się było spodziewać, zobaczyliśmy starszego mężczyznę w płaszczu przeciwdeszczowym.

– Przepraszam – powtórzył, przeciskając się wzdłuż rzędu miejsc. – Przepraszam.

Wstaliśmy, żeby go przepuścić.

Kiedy zajął miejsce, Tommy posłał mi wymowne spojrzenie, po czym znów skupił się na scenie. Miał zaciśniętą szczękę. Gdyby w tamtej chwili sam Bach zstąpił z nieba, żeby akompaniować wiolonczeliście, nie zrobiłoby to wrażenia na moim mężu. Z jego perspektywy wieczór był już spalony.

 

Tak między nami, wizyta w Carnegie Hall nigdy nie była moim wymarzonym sposobem spędzania wieczoru. To Tommy podsunął ten pomysł w ramach naszej kampanii Wieczornych Wyjść Anno Domini 1996.

Po narodzinach naszego pierwszego dziecka rzadko ruszaliśmy się z domu, a kiedy na świat przyszło drugie, niemal całkowicie zaprzestaliśmy wychodzenia na miasto. Przy trzylatku i niemowlęciu nie ma ani chwili wolnej od karmienia piersią, klepania po pleckach, zmieniania pieluch i czytania po raz tysięczny tej samej książeczki. Przy dwójce dzieci poniżej czwartego roku życia, jeśli los podaruje człowiekowi wolną godzinę, ten z ulgą spędza ją w wannie albo przed telewizorem – pies drapał imprezowanie.

Teraz jednak, kiedy Thomas junior i Izzy nauczyli się samodzielnie korzystać z ubikacji i przesypiać noce, powzięliśmy z Tommym noworoczne postanowienie, że będziemy wychodzić na randkę przynajmniej raz w tygodniu. Tommy, który pracuje jako bankier inwestycyjny w Goldman Sachs, zyskał dzięki temu możliwość realizowania się w jednej ze swoich ulubionych czynności, czyli robieniu listy, ponieważ – cytuję – skoro już warto coś robić, warto to robić w sposób usystematyzowany. W kilka sekund od naszego postanowienia Tommy sięgnął po kartkę, żebyśmy mogli stworzyć katalog restauracji, które chcemy odwiedzić, wystaw, które nas interesują i znajomych, z którymi chcemy się spotkać.

Kilka dni po tym, jak przykleił gotową listę na drzwiach lodówki, Tommy wyczytał w „New York Timesie”, że Jewgienij Kisin, światowej sławy rosyjski pianista, o którym żadne z nas dotąd nie słyszało, po raz drugi odwiedzi Amerykę. Tommy zaproponował, żebyśmy wybrali się na koncert i zjedli wczesną kolację w Russian Tea Room, która to restauracja, co za zbieg okoliczności, znajduje się zaraz obok Carnegie Hall!

(To jego wykrzyknik, nie mój).

– Kupię bilety i zarezerwuję nam stolik. Co ty na to?

Kiedy zaczynaliśmy się spotykać, jak wszyscy dwudziestoparolatkowie w Nowym Jorku korzystaliśmy z niedrogich miejskich rozrywek: kawiarni, klubów z muzyką bluesową i pizzerii, niech im dobry Bóg błogosławi. W tamtych czasach na rogu Pierwszej i Pierwszej, ledwie kilka przecznic od mojego ówczesnego mieszkania, działało małe kubańskie bistro. Nie przyjmowali tam żadnych rezerwacji, kazali gościom się tłoczyć przy małych stolikach z blatami z laminatu, a każde danie z karty tonęło pod stertami ryżu i fasoli. Zaraz po jedenastej wieczorem rozsuwali stoliki, obok baru zbierała się kapela grająca salsę, a wszyscy goście ruszali zadki z krzeseł i zaczynali tańczyć – wszystko jedno, czy umieli salsę, czy nie. To były dopiero imprezy!

Na obronę Tommy’ego można wspomnieć, że jesteśmy dziś trochę starsi niż wtedy, a wyjście do Carnegie Hall wypada zaliczyć, poza tym przede wszystkim doceniałam jego inicjatywę. „Jasne” – powiedziałam więc. I tak dopisaliśmy do naszej listy światowej sławy pianistę.

 

Nic jednak nie jest takie proste, jak się wydaje. Przynajmniej nie wtedy, kiedy jesteś przesadnie wykształcony, zarabiasz przesadne pieniądze i mieszkasz w Nowym Jorku.

Kiedy Tommy zadzwonił do kasy w Carnegie Hall, powiedziano mu, że sprzedaż biletów na występ Rosjanina zostanie otwarta dopiero za miesiąc. Chyba że przekaże się na rzecz Carnegie Hall datek w wysokości dwóch tysięcy dolarów, możliwy do odpisania od podatku, i wtedy jako „darczyńca” można kupować bilety na wydarzenia w nadchodzącym sezonie z wyprzedzeniem, już od najbliższego poniedziałku, i to dzwoniąc na specjalny numer.

Podejrzewam, że kupili Tommy’ego już „odpisaniem od podatku”, ale obietnica biletów z wyprzedzeniem i specjalnej linii telefonicznej przypieczętowała sprawę. Tak więc czek został wypisany i w poniedziałek rano Tommy wybrał numer dla darczyńców w momencie otwarcia linii o godzinie dziesiątej.

Uprzejmy młody człowiek, który odebrał telefon, wyjaśnił, że niestety zaszło drobne nieporozumienie: w tak wczesnym terminie zakup biletów jest możliwy wyłącznie dla darczyńców subskrybujących określone cykle. Więc jeśli chciało się już teraz zdobyć miejsca na koncert Jewgienija Kisina, trzeba było zaabonować cykl, do którego należało to wydarzenie, na przykład „Koncerty fortepianowe” albo „Wirtuozi”.

– Wirtuozi? – spytał Tommy, oczywiście zaintrygowany.

– Tak. To seria, w której czterech muzyków uznawanych za mistrzów danego instrumentu, pianista, skrzypek, oboista i wiolonczelista, występują solo albo z akompaniamentem w jedną z sobót w kwietniu.

Czterech słynnych muzyków, cztery instrumenty w cztery tygodnie, a bilety nie są jeszcze dostępne? Kto by się temu oparł? A skoro Tommy był dość przewidujący, żeby zadzwonić na specjalny numer w pierwszej minucie sprzedaży biletów na nowy sezon, na pewno może wybrać dowolne miejsca na sali, prawda?

Prawda?

Cóż, niezupełnie.

Bo widzi pan, wyjaśnił młody człowiek, jeśli ktoś subskrybuje dany cykl w Carnegie Hall i rezerwuje sobie określone miejsce, zostaje mu ono przypisane nie tylko na cztery występy w danym sezonie, ale też na kolejne lata, dopóki będzie odnawiać subskrypcję. A ponieważ ten konkretny cykl cieszy się wielką popularnością, niektórzy melomani trzymają się swoich miejsc od ponad dekady.

– No dobrze – powiedział Tommy. – W takim razie które miejsca są dostępne?

– Popatrzmy…

Tommy słuchał, jak młody człowiek przebiera palcami po klawiaturze komputera. Słuchał ciszy, która zapadła, kiedy młody człowiek przyglądał się informacjom na ekranie. A potem usłyszał, jak młody człowiek wzdycha: „Och!”.

Tommy przełożył słuchawkę do drugiego ucha.

– I jak? – spytał. – Na czym stanęło?

– Wygląda na to, że zwolniły się miejsca 107 i 108 w rzędzie „E”…

– To dobrze?

– Na koncertach symfonicznych większość ludzi woli przednie rzędy na pierwszym balkonie, ponieważ stamtąd można w pełni docenić brzmienie całej orkiestry. Jednak na występach solowych wielu melomanów wybiera miejsca bliżej sceny, skąd można obserwować ruchy dłoni i mimikę muzyka. Miejsca 107 i 108 w rzędzie „E” są na samym środku piątego rzędu, więc w przypadku cyklu „Wirtuozi” wielu uznałoby je za najlepsze miejsca na widowni.

Cóż, możecie zgadnąć, czym to się skończyło.

Nasze miłe wyjście do Carnegie Hall w ramach odhaczania kolejnej pozycji z listy zamieniło się w cztery sobotnie wieczory w kwietniu. A to był dopiero początek.

Cechy, dzięki którym Tommy tak świetnie radził sobie w swoim zawodzie – zamiłowanie do rywalizacji, zapobiegliwość, potrzeba posiadania – wpływały na każdy aspekt jego życia. Na przykład w naszej podróży poślubnej na Bahamy zaczął wstawać o świcie – kiedy personel hotelu jeszcze grabił wodorosty na plaży – i kłaść kilka czasopism oraz butelkę emulsji do opalania na dwóch najlepszych leżakach. Potem szedł prosto na taras, na którym serwowano śniadania, żeby zaklepać najbardziej słoneczny stolik i jeden z pięciu dostępnych egzemplarzy „International Herald Tribune”. Skoro udało się nam zdobyć dwa miejsca pośrodku piątego rzędu na cykl cieszący się tak wielką popularnością, należało się spodziewać, że odtąd będziemy spędzać w Carnegie Hall wszystkie sobotnie wieczory każdego kwietnia aż po kres naszych dni.

 

W wieczór koncertu pierwszego wirtuoza zjedliśmy cudowną wczesną kolację w Russian Tea Room. Dostaliśmy stolik obok kolekcji samowarów, naprzeciwko ściany z dziewiętnastowiecznymi obrazami w żywych kolorach. Ja zamówiłam strogonowa, a Tommy kurczaka po kijowsku, po czym wypiliśmy po kieliszku wódki, żeby wpasować się w klimat. Krótko mówiąc, zaczęło się dobrze.

W Carnegie Hall zjawiliśmy się trzydzieści minut przed koncertem. Odwiedziliśmy foyer dla darczyńców, gdzie ugoszczono nas kieliszkiem szampana, a następnie udaliśmy się w kierunku naszej nowej prestiżowej rezydencji w samym środku rzędu „E” i grzecznie zapoznaliśmy się z informacjami na temat pierwszego artysty występującego w ramach cyklu.

Był to oboista ze Szwajcarii o imieniu Hans. Albo Hanz. (Wszystko jedno, wymawia się tak samo). Nie miałam wcześniej pojęcia, że oboiści bywają solistami. Myślałam, że zawsze występują razem z orkiestrą, jak puzoniści w orkiestrze wojskowej. Byłam więc przyjemnie zaciekawiona.

Jakieś pięć minut przed rozpoczęciem koncertu drobny staruszek w płaszczu przeciwdeszczowym grzecznie przecisnął się koło nas i zajął miejsce obok Tommy’ego. Po wymianie uprzejmych powitań zasiadł w ciszy, opierając ramiona na podłokietnikach. Kiedy jednak tylko oboista wyszedł na scenę, Tommy szturchnął mnie w bok i głową wskazał prawe ramię swojego sąsiada. Założyłam, że chce mi pokazać, że staruszek się rozpycha, więc zrobiłam współczującą minę i z powrotem skupiłam się na muzyku. Tommy jednak szturchnął mnie ponownie, tym razem mocniej.

– Mary! – szepnął.

– Tak? – odszepnęłam.

– Spójrz na jego nadgarstek.

Przechyliłam się i dostrzegłam, że z rękawa płaszcza mężczyzny wystają dwa małe czarne pałąki rozwidlone jak w literze Y, przypominające nieco czułki jakiegoś owada.

– Co to?

– Mikrofon!

„Kto by pomyślał” – uśmiechnęłam się, zapisując ten widok w pamięci jako kolejny przykład ekscentrycznego zachowania, którymi miasto niekiedy rekompensuje nam hałas i korki. Jak wtedy, kiedy idzie się przez Upper East Side i napotyka kobietę w futrze prowadzącą na smyczy kota. Albo kiedy w środku dnia, w środku tygodnia, na środku własnej ulicy można się zabić o taksówkarza klękającego na kawałku kartonu, żeby się pomodlić w kierunku Mekki. Jak tu nie szanować religii, która nakazuje człowiekowi nosić przy sobie kompas?

Za to Tommy nie uznał zachowania mężczyzny za barwne czy ekscentryczne. Przez cały koncert zerkał na ten mikrofon dobre pięćdziesiąt razy z nieustającym wyrazem niedowierzania na twarzy.

Tydzień później, po kolejnej wczesnej kolacji w Russian Tea Room i kolejnych dwóch kieliszkach wódki wróciliśmy do Carnegie Hall, by posłuchać skrzypka Christiana Tetzlaffa. Kiedy Tommy czytał mi, że Tetzlaff jest uznawany za mistrza crescendo, znów zjawił się staruszek w tym samym płaszczu przeciwdeszczowym i z czarnymi czułkami mikrofonu. Tommy ponownie przez cały koncert przyglądał się urządzeniu, tym razem z nieustającym potępieniem.

„Jeszcze o tym usłyszę”, pomyślałam sobie, spodziewając się narzekań przy kuchennym blacie, kiedy opiekunka do dzieci pójdzie już do domu, najchętniej przy lampce wina. Tymczasem Tommy dał upust emocjom, gdy tylko zamknęły się za nami drzwi taksówki.

– Dasz wiarę?

– W co, kochanie?

– W tupet tego gościa! Żeby nagrywać koncerty w Carnegie Hall!

Wzruszyłam ramionami.

Tommy odwrócił się do mnie na siedzeniu ze zszokowaną miną. (Łatwo go zszokować).

– Wzruszasz ramionami? Naprawdę?

Teraz westchnęłam.

– To pewnie jakiś samotny starszy pan, zakochany w fortepianach, obojach i skrzypcach. Przecież nie robi nikomu krzywdy.

Wydawało mi się, że to wystarczający argument, żeby zakończyć temat i żebyśmy wszyscy – staruszek, Tommy, Christian Tetzlaff i ja – mogli się zająć własnymi sprawami w tej złotej epoce pokoju i dobrobytu.

Powinnam była wiedzieć, że to się nie uda.

 

zdjęcie: materiały promocyjne

Fragment opowiadania Szmugler ze zbioru Amora Towlesa Stolik dla dwojga, wyd. Znak, Kraków 2025.

Czytaj również:

Królestwo Królestwo
i
Bees from a Bestiary by Manuel Philes 1566, domena publiczna
Doznania

Królestwo

Wojciech Bonowicz

Wieczorem idę z ojcem do pasieki. Jest chłodno, z dołu nadciąga mgła, trzeba zwęzić wloty do uli. Ojciec mówi, że musimy to zrobić po cichu, nie budząc strażniczek. I pozwala mi spróbować.

Staję z tyłu ula i wyciągam rękę, żeby poprawić wlot. To prosta czynność i robię ją sprawnie, ale kiedy cofam rękę, czuję niespodziewany ból. No tak, pod ulem rosną niskie, pełne jadu pokrzywy, musiałem którejś dotknąć. W drodze do domu spoglądam na obolałą dłoń i dostrzegam swoją pomyłkę. W mój nadgarstek wbiła się pszczoła. Odrywam ją szybkim ruchem, a ojciec wyjmuje żądełko i smaruje to miejsce octem. Robi to spokojnie: wie, że niewielka opuchlizna, która się pojawiła, do rana zniknie. Jestem wybrany: nie puchnę. Mogę pracować przy pszczołach.

Czytaj dalej