Rzeźby Henry’ego Moore’a mogą być niebezpieczne! Opowiadanie ze zbioru Someone Like You opublikowane w „Przekroju” w 1961 r. przetłumaczył H. Olekinaz (pseudonim Ludwika Jerzego Kerna).
Osiem lat temu zmarł stary sir William Turion, a jego syn Bazyli odziedziczył „The Turton Press” (jak również i tytuł). Przypominam sobie, że zaczęto wówczas zakładać się w sferach prasowych, na temat, ile też czasu upłynie, zanim jakaś miła młoda kobieta zakrzątnie się wokół niego, i przekona go, że powinna się nim zaopiekować i jego pieniędzmi.
Sir Bazyli Turion miał w tym czasie chyba około czterdziestu lat. Był kawalerem, człowiekiem o łagodnym i prostym usposobieniu, który aż do tej pory nie wykazywał żadnych zainteresowań z wyjątkiem swojej kolekcji nowoczesnych obrazów i rzeźb.
Nie miał żadnych sercowych kłopotów, jego nazwisko nie było nigdy zamieszane w żaden skandal czy plotkę. Teraz jednak, kiedy został właścicielem dość sporego koncernu prasowego, musiał opuścić spokojny wiejski dom swego ojca i przybyć do Londynu.
Naturalnie od razu zleciały się sępice i wydaje mi się, że nie tylko Fleet Street ale prawie całe miasto przyglądało się skwapliwie jak walczą one o ciało. Odbywało się to, naturalnie, w zwolnionym tempie, w piekielnie zwolnionym tempie, dlatego też przypomniało może nie tyle sępy, ile stado ruchliwych krewetek wydzierających sobie pod wodą kawałek końskiego mięsa.
Ale ku zdumieniu wszystkich facet znakomicie wymykał się z zasadzek i polowanie ciągnęło się przez całą wiosnę i przez początek lata. Nie znałem sir Bazylego osobiście ani nie miałem żądnych powodów, aby żywić dla niego przyjazne uczucia. Ale nie mogłem się powstrzymać od trzymania strony mojej płci i łapałem się na tym, że wydaję okrzyki radości, ilekroć udało mu się uwolnić z haczyka.
Potem, gdzieś na początku sierpnia, jak by na jakiś tajemniczy znak, dziewczyny zawarły między sobą coś w rodzaju zawieszenia broni, żeby wyjechać za granicę, odpocząć, przegrupować się i opracować nowe plany na jesienną batalię.
To był błąd, ponieważ dokładnie w tym momencie, olśniewające stworzenie, mające zdaje się na imię Natalia, stworzenie, o którym nikt przedtem nie słyszał, zjawiło się z kontynentu. Wzięło zdecydowanie sir Bazylego za rękę i jak by zaczadzonego zaprowadziło do Urzędu Stanu Cywilnego w Coxton Hall, gdzie poślubiło go zanim ktokolwiek, a przede wszystkim pan młody, zdał sobie sprawę z tego, co się stało.
Możecie sobie wyobrazić, że londyńskie panie były oburzone i że naturalnie zaczęły rozsiewać niezliczone ilości plotek o nowej lady Turton („Ta wstrętna kłusowniczka” mówiły o niej). Ale nie będziemy w to wnikać.
Dla dobra tego opowiadania mażemy opuścić następne sześć lat i przenieść się do chwili obecnej, do pewnego wydarzenia, które miało miejsce dokładnie tydzień temu, kiedy to ja sam miałem przyjemność spotkać się z lady Turton po raz pierwszy.
Teraz już, jak możecie się sami domyślać, nie tylko trzyma ona w swoich rękach cały koncern „The Turton Press”, ale w wyniku tego faktu stała się ważną siłą polityczną w kraju. Zdaję sobie sprawę, że inne kobiety przed nią robiły już takie rzeczy, ale w tym przypadku jest coś niezwykłego, ponieważ lady jest cudzoziemką i nikt zdaje się dokładnie nie wie z jakiego kraju pochodzi, z Jugosławii, Grecji czy Włoch.
*
Tak więc we wtorek poszedłem na małe przyjęcie do moich przyjaciół w Londynie.
Podczas gdy przed kolacją staliśmy w salonie, popijaliśmy bardzo dobre martini, i rozmawialiśmy o bombie atomowej i panu Bevanie, pokojówka wetknęła nagle głowę w drzwi. Zaanonsowała ostatniego gościa:
— Lady Turton.
Nikt nie przestał mówić. Na to byliśmy zbyt dobrze wychowani. Ani jedna głowa się nie odwróciła. Jedynie nasze spojrzenia skierowały się w stronę drzwi czekając na jej wejście.
Weszła szybko, szczupła i wysoka, w czerwono-złotej nakrapianej sukni, z uśmiechem na ustach, z ręką wyciągniętą w stronę gospodyni i rzeczywiście muszę powiedzieć, że była piękna.
— Dobry wieczór, Mildred!
— O, droga lady Turton! Jak to miło!
Wydaje mi się, że dopiero wtedy przestaliśmy rozmawiać, odwróciliśmy się i potulnie czekaliśmy, żeby nas przedstawiono, zupełnie jak by to była królowa, albo jakaś gwiazda filmowa. Wyglądała jednak o wiele lepiej od nich. Włosy miała czarne, a do tego jedną z tych bladych owalnych i niewinnych piętnastowiecznych twarzy flamandzkich, prawie taką samą jak madonny Memlinga albo van Eycka. Przynajmniej takie było pierwsze wrażenie.
Chwilę później, kiedy nadeszła moja kolej wymienienia uścisku dłoni, przyjrzałem się bliżej i zobaczyłem, że z wyjątkiem rysów i kolorytu nie była to z pewnością madonna, a zupełnie coś przeciwnego.
Nozdrza na przykład były bardzo dziwne, jakieś bardziej rozchylane, bardziej namiętne od wszystkich, które widziałem dotychczas. To nadawało całemu nosowi szczególny wygląd. Były to rozdęte chrapy mustanga.
Oczy zaś, kiedy zobaczyłem je z bliska, nie były wielkie i okrągłe, tak jak to zwykle malowali malarze madonn, ale podłużne, pól przymknięte, pół uśmiechnięte, pół złośliwe i nieco wulgarne i stwarzały wrażenie delikatnego roztargnienia. Co więcej, nie patrzyły wprost na ciebie. Prześlizgiwały się po tobie w jakiś szczególny sposób, który wyprowadzał mnie z równowagi. Próbowałem stwierdzić jaki mają kolor, zdaje się, że były jasno szare, ale nie byłem tego pewien.
Zupełnie wyraźnie zdawała sobie sprawę ze swego powodzenia i z tego, że ci londyńczycy poddawali się jej. „Oto jestem — zdawała się mówić — przybyłam tutaj zaledwie kitka lat temu, a już jestem bogatsza i o wiele bardziej znacząca niż ktokolwiek z was”. W jej chodzie był ślad triumfu.
W parę minut potem zasiedliśmy do kolacji i ku memu zdziwieniu znalazłem się po prawej stronie lady Turton. Przypuszczam, że była to uprzejmość naszej gospodyni, która sądziła, że mogę zebrać jakiś materiał do kroniki towarzyskiej, którą pisałem codziennie dla mojej popołudniówki. Siadłem, spodziewając się interesującego posiłku. Ale sławna lady nie zwróciła na mnie w ogóle uwagi. Cały czas rozmawiała z gospodarzem, siedzącym po jej lewej stronie.
Wreszcie, kiedy już kończyłem lody, odwróciła się nagle, sięgnęła ręką, podniosła moją kartę leżącą na obrusie i przeczytała nazwisko. Następnie tym swoim dziwacznym prześlizgującym się spojrzeniem popatrzyła mi w twarz. Uśmiechnąłem się i lekko się skłoniłem. Nie odwzajemniła mojego uśmiechu, ale zaczęła zasypywać mnie pytaniami, pytaniami raczej osobistej natury — zawód, wiek, stan rodzinny, i tak dalej — wszystko to szczególnym rytmicznym głosem. Odpowiadałem najlepiej jak mogłem.
Podczas tej inkwizycji wyszło między innymi na jaw, że jestem miłośnikiem malarstwa i rzeźby.
— Wobec tego powinien pan przyjechać któregoś dnia do nas na wieś i zobaczyć kolekcję mego męża.
Powiedziała to najzwyczajniej w świecie, jedynie jako szczegół rozmowy, ale musicie zrozumieć, że w moim zawodzie nie mogę sobie pozwolić na niewykorzystywanie takich sposobności.
— Jak to uprzejmie z pani strony, lady Turton. Byłbym po prostu uszczęśliwiony. Kiedy mam się zjawić?
Uniosła głowę, zastanowiła się, zmarszczyła, wzruszyła ramionami i wreszcie powiedziała:
— Och, nieważne. Kiedy pan chce.
— Może w najbliższą sobotę? Czy to jest możliwe?
Podłużne oczy popatrzyły przez moment w moje oczy, a potem powędrowały dalej.
— Sądzą, że tak, jeśli pan ma ochotę. Wszystko mi jedno.
*
Dzięki temu w najbliższą sobotę po południu jechałem do Wooton, z walizką w bagażniku samochodu.
Uważacie, być może, że zbyt na siłą wymusiłem zaproszenie, ale przecież nie byłbym go otrzymał żadną inną drogą. A poza tym, obok zawodowego aspektu, sam bardzo chciałem zobaczyć ten dom. Jak wiecie, Wooton jest jednym z autentycznych kamiennych domów wczesnego angielskiego renesansu. Podobnie jak bliźniacze domy w Longleat, Wollaton i Montacute, został zbudowany w drugiej połowie szesnastego wieku, kiedy to po raz pierwszy domy wybitnych ludzi zaprojektowano jako wygodne mieszkanie, a nie jako zamek i kiedy grupa architektów takich jak John Thorpe i Smithsonowie zaczęła budować cudowne rzeczy w całym kraju. Leży na południe od Oxfordu, w pobliżu małego miasta zwanego Princes Risborough — z Londynu to mała wycieczka — tak że kiedy przejeżdżałem przez główną bramę niebo ciemniało i zaczynał się letni wieczór.
Jechałem wolno długim podjazdem usiłując zobaczyć możliwie jak najwięcej, szczególnie jeśli idzie o sławny strzyżony ogród, o którym słyszałem tak dużo. Wszędzie rosły potężne cisy przycinane i strzyżone w najrozmaitsze komiczne kształty — w kury, gołębie, butelki, buty, fotele, zamki, kieliszki do jajek, latarnie, stare kobiety błyskające halkami, wysokie kolumny, niektóre ukoronowane kulą, inne z ogromnymi okrągłymi dachami. W półmroku zieleń stawała się czarna, dzięki czemu każda postać, każde drzewo nabierało jakichś rzeźbiarskich właściwości.
W pewnym momencie zobaczyłem trawnik pokryty gigantycznymi figurami szachowymi. Każda z tych figur to był żywy cis cudownie przycięty.
Zatrzymałem samochód, wysiadłem i pospacerowałem między figurami. Były dwukrotnie wyższe ode mnie. Co więcej, figury były w komplecie: króle, damy, laufry, konie, wieże i pionki stały na swoich miejscach jak przed rozpoczęciem partii.
Za kolejnym zakrętem zobaczyłem wielki szary dom, a przed nim ogromny wejściowy dziedziniec otoczony murowaną wysoką balustradą z małymi kolumnowymi pawilonami na zewnętrznych skrzydłach. Filary balustrady były zakończone kamiennymi obeliskami — włoski wpływ na styl Tudorów — a szerokie przynajmniej na sto stóp schody prowadziły do domu.
Kiedy wjechałem w dziedziniec zauważyłem z niemiłym zdumieniem, że basen fontanny pośrodku podtrzymuje wielka nowoczesna rzeźba Epsteina. Cudowna rzecz, proszę was, ale w całkiem nieodpowiednim otoczeniu. Potem, kiedy wchodziłem na schody, prowadzące do frontowych drzwi, spojrzałem do tyłu i zobaczyłem, że dokoła na wszystkich trawniczkach i tarasach znajdują się inne ciekawe współczesne rzeźby. Rozpoznawałem je z daleka. To jakiś Gaudier Brzeska, to jakiś Brancusi, to Saint-Gaudens, Henry Moore i jeszcze jeden Epstein.
Drzwi otworzył mi młody lokaj, który poprowadził mnie do sypialni na pierwszym piętrze. Lady Turton, jak mnie objaśnił, odpoczywała w tej chwili, tak samo pozostali goście, ale mniej więcej za godzinę wszyscy zejdą się w głównym salonie na kolację.
W moim zawodzie muszę często jeździć na week-endy. Przypuszczam, że prawie pięćdziesiąt sobót i niedziel w roku spędzam w domach innych ludzi i w rezultacie stałem się bardzo wrażliwy na atmosferę panującą w poszczególnych mieszkaniach. Wystarczy mi tylko pociągnąć nosem w momencie, kiedy wchodzę do domu i już mogę powiedzieć, czy atmosfera jest dobra czy zła. Ta tutaj nie bardzo mi się podobała.
Miejsce miało niedobry zapaszek. W powietrzu czuło się niewyraźny powiew czegoś niepokojącego. Zdawałem sobie z tego sprawę nawet wtedy, kiedy pławiłem się w wielkiej marmurowej wannie. I nie byłem w stanie powstrzymać się od przeświadczenia, że przed poniedziałkiem muszą się stać jakieś nieprzyjemne rzeczy.
Pierwsza z nich — bardziej może zaskakująca niż nieprzyjemna — zdarzyła się w dziesięć minut później.
*
Siedziałem na łóżku i wkładałem skarpetki, kiedy drzwi cichutko się otworzyły. Staroświecki pokręcony karzeł w czarnym fraku wśliznął się do pokoju.
Był służącym, jak wyjaśnił, nazywał się Jelks i wyraził nadzieję, że czuję się wygodnie oraz że mam wszystko czego mi potrzeba.
Powiedziałem mu, że tak.
On z kolei powiedział, że uczyni wszystko, co będzie mógł, aby uczynić mój week-end przyjemnym. Podziękowałem mu i czekałem, aż odejdzie. On jednak ociągał się, a potem, namaszczonym głosem poprosił o pozwolenie poruszenia pewnej dość delikatnej materii. Powiedziałem mu, żeby mówił.
Szczerze mówiąc, powiedział, chodzi o napiwki. W ogóle całe to dawanie napiwków sprawiało mu ogromną przykrość.
O? Dlaczegóż to?
Otóż, jeśli naprawdę chciałbym wiedzieć, nie znosił myśli, iż jego goście czują się zobowiązani do dawania mu napiwku, kiedy opuszczają dom — jak to zresztą istotnie czynili. To była nieprzyjemna sprawa zarówno dla dającego napiwek jak i dla biorącego. Ponadto doskonale sobie również zdawał sprawę z problemów, jakie mają często tacy jak ja goście, jeśli zechcę wybaczyć mu poufałość, którzy mogą czuć się zmuszeni tym powszechnie przyjętym zwyczajem do dawania więcej niż ich w istocie stać.
Przerwał i tylko dwa małe przebiegłe oczka wpatrywały się we mnie czekając na jakąś reakcję. Mruknąłem, że jeśli o mnie chodzi nie musi się zupełnie przejmować takimi rzeczami.
Przeciwnie, powiedział, miał szczerą nadzieję, że od początku zgodzę się na nie dawanie mu żadnych napiwków w ogóle.
— Świetnie — powiedziałem — nie martwmy się tym teraz, a kiedy przyjdzie czas zobaczymy, jak to będzie.
— Nie, proszę pana! — zawołał. — Bardzo mi na tym zależy.
Wobec tego zgodziłem się.
Podziękował mi i przysunął się o krok albo dwa bliżej. Następnie przechylając głowę na bok i składając przed sobą dłonie, jak ksiądz, przepraszająco wzruszył ramionami. Małe chytre oczka ciągle wpatrywały się we mnie, a ja czekałem w jednej skarpetce na nodze, drugą trzymałem w ręce, usiłując odgadnąć co dalej nastąpi.
Wszystko o co chciałby poprosić, powiedział łagodnie, tak łagodnie, że jego głos zabrzmiał jak ledwo słyszana muzyka na ulicy obok wielkiej koncertowej sali, wszystko o co chciałby poprosić, to abym zamiast napiwku dał mu trzydzieści trzy i jedną trzecią procent od wygranej w karty w ciągu całego weekendu. Jeśli przegram, nie trzeba będzie nic płacić.
Wszystko to zostało powiedziane tak delikatnie, gładko i znienacka, że nawet mnie nie zaskoczyło.
— Czy dużo się tu grywa w karty, Jelks?
— Tak, proszę pana, sporo.
— Trzydzieści trzy i jedna trzecia procent czy to aby trochę nie za wiele?
— Nie sądzę, sir.
— Dam ci dziesięć procent.
— Nie, sir, nie mógłbym się na to zgodzić.
Przyglądał się teraz paznokciom u swojej lewej ręki, marszcząc twarz z niezadowolenia.
— Wobec tego, powiedzmy, piętnaście. Co?
— Trzydzieści trzy i jedna trzecia, sir. To nie tak dużo. W końcu proszę pana nawet nie wiem, czy pan jest dobrym graczem, stawiam więc w tej chwili, oczywiście nie dosłownie, na konia, którego nigdy nie widziałem w biegu.
Z pewnością jesteście zdania, że nie powinienem w ogóle wdawać się w rozmowy z lokajem i prawdopodobnie macie rację. Ale będąc człowiekiem liberalnym z usposobienia zawsze usiłuję postępować jak najuprzejmiej z ludźmi niższego pochodzenia. Niezależnie od tego im więcej o tym myślałem, tym bardziej skłonny byłem przyznać, że była to propozycja jakiej żaden sportsmen nie miałby powodów odrzucać.
— A więc dobrze, Jelks. Niech będzie, jak chcesz.
— Dziękuję panu, sir.
Ruszył w stronę drzwi, idąc powoli bokiem jak krab. Ale trzymając już rękę na klamce jeszcze raz się zatrzymał.
— Jeśli mogę dać panu maleńką radę, sir — czy mogę?
— No?
— Po prostu lady Turton licytuje za wysoko.
To już było zbyt wiele. Było to tak przerażające, że aż upuściłem skarpetkę. Ostatecznie taka mała sportowa umowa z lokajem o napiwek jest rzeczą nieszkodliwą, ale kiedy lokaj zaczyna wam pomagać wyciągać pieniądze od gospodyni, wtedy najwyższy czas powiedzieć stop.
— Dobrze już Jelks. To będzie wszystko.
— Mam nadzieję, że Pan się nie czuje dotknięty. Chciałem jedynie powiedzieć, że będzie pan zmuszony grać przeciwko lady. Zwykle jej partnerem jest major Haddock.
— Major Haddock? Myślisz o majorze Jacku Haddocku?
— Tak, sir.
Zauważyłem, że w kącikach ust Jelksa czaił się cień szyderstwa, kiedy mówił o tym człowieku. Jeszcze gorzej wyglądała sprawa z lady Turton. Za każdym razem, kiedy mówił „lady Turton”, wymawiał te słowa wywiniętymi wargami tak jak by nadgryzał cytrynę, a w jego głosie czuło się delikatną drwinę.
— Przepraszam teraz pana, sir. Lady zejdzie na dół o siódmej. Tak samo major Haddock i reszta.
Wyśliznął się poza drzwi pozostawiając za sobą w pokoju jak by jakiś opar i słaby zapach płynu do nacierań.
*
Tuż po siódmej znalazłem się w głównym salonie, a lady Turton, piękna jak zawsze, podniosła się, aby mnie powitać.
— Nie byłam wcale pewna, że pan przybędzie — powiedziała tym swoim charakterystycznym rytmicznym głosem. — Zapomniałam pańskiego nazwiska.
— Wziąłem panią za słowo, lady Turton. Mam nadzieję, że wszystko jest w porządku.
— Dlaczegóż by nie — powiedziała. — W tym domu jest czterdzieści siedem pokoi sypialnych. Oto mój mąż.
Spoza niej wysunął się niski mężczyzna i powiedział:
— Wie pan, bardzo się cieszę, że mógł pan przybyć.
Miał przyjemny ciepły uśmiech, a kiedy podał mi dłoń poczułem natychmiast coś przyjaznego.
— A to Carmen la Rosa — powiedziała lady Turton.
Była to potężnie zbudowana kobieta, która wyglądała jak by miała coś do czynienia z końmi. Kiwnęła mi głową i chociaż wyciągnąłem do niej rękę nie podała mi swojej, zmuszając mnie w ten sposób do zamiany tego ruchu w sięgnięcie po chusteczkę i wytarcie nosa.
— Ma pan katar? — powiedziała. — Współczuję.
Nie podobała mi się Carmen la Rosa.
— A to jest Jack Haddock.
Znałem tego człowieka niewiele. Był dyrektorem jakichś tam towarzystw (cokolwiek to może znaczyć) i znanym bywalcem. Wymieniłem kilka razy jego nazwisko w mojej kronice, ale nigdy go nie lubiłem. Jak sądzę głównie dlatego, że głęboko nie dowierzam wszystkim ludziom, którzy używają w cywilu swoich wojskowych tytułów — szczególnie jeśli są to majorzy i pułkownicy. Stojąc, w smokingu, z pełnokrwistą zwierzęcą twarzą, czarnymi brwiami i ogromnymi białymi zębami wyglądał tak przystojnie, że było w tym aż coś nieprzyzwoitego. Uśmiechając się unosił górną wargę i odsłaniał zęby. Właśnie teraz uśmiechał się, podając mi obrośniętą, opaloną dłoń.
— Mam nadzieję, że zechce pan napisać coś przyjemnego o nas na swojej kolumnie.
— Lepiej dla niego będzie, jeśli to zrobi — powiedziała lady Turton — w przeciwnym razie ja napiszę o nim coś brzydkiego na mojej pierwszej stronie.
Zaśmiałem się, ale ta trójka — lady Turton, major Haddock i Carmen la Rosa już się odwrócili i rozsiedli się na sofie. Jelks podał mi coś do picia. Sir Bazyli odciągnął mnie delikatnie na bok, żeby uciąć sobie spokojną pogawędkę w drugim końcu pokoju. Od czasu do czasu lady Turton wołała do męża o jeszcze jedno martini, papierosa, popielniczkę, chusteczkę — a on unosząc się już w fotelu, za każdym razem był ubiegany przez czujnego Jelksa.
Było rzeczą jasną, że Jelks kochał swego pana. Tak samo jak rzeczą jasną było, że nienawidzi jego żony. Ilekroć robił coś dla niej na jego twarzy błąkał się uśmiech szyderstwa i mocno zaciskał wargi.
Do kolacji nasza gospodyni posadziła oboje swoich przyjaciół Haddocka i la Rosę po obu swoich stronach. Dzięki temu niekonwencjonalnemu układowi sir Bazyli i ja siedliśmy przy drugim końcu stołu, gdzie mogliśmy kontynuować naszą przyjemną rozmowę o malarstwie i rzeźbie.
Naturalnie teraz było już dla mnie całkiem oczywiste, że major był zadurzony w lady. A znów, chociaż nienawidzę mówić takich rzeczy, ta cała la Rosa zdaje się też polowała na ta samo.
Wszystko to razem zdawało się bawić gospodynię. Nie sprawiało natomiast przyjemności jej mężowi. Widziałem, że przez cały czas naszej rozmowy wie co się tam dzieje.
Często jego uwaga odbiegała od przedmiotu rozmowy, przerywał nagle w środku zdania, a jego wzrok wędrował na drugi koniec stołu i zatrzymywał się na moment na owej ślicznej czarnej główce i na rozdętych nozdrzach. Musiał zauważyć jak bardzo była rozbawiona. Jak jej gestykulująca ręka co chwilę spoczywała na ramieniu majora i jak ta druga kobieta, ta która prawdopodobnie miała coś do czynienia z końmi, mówiła ciągle „Natalio! Natalio, posłuchaj mnie!”
— Jutro — powiedziałem — musi mnie pan zabrać i pokazać mi dokładnie rzeźby w ogrodzie.
— Naturalnie — odparł — z prawdziwą przyjemnością.
Znów spojrzał na swą żonę, a w jego oczach było coś błagającego, coś co wzbudzało litość. Był tak łagodnym i biernym mężczyzną, że nawet teraz mogłem zauważyć, że nie ma w nim złości. Nie było najmniejszego niebezpieczeństwa wybuchu.
Po kolacji poproszono mnie od razu do karcianego stolika. Byłem partnerem panny Carmen la Rosa przeciw majorowi Haddockowi i lady Turton. Sir Bazyli usiadł sobie spokojnie na sofie przeglądając książkę.
W samej grze nie było niczego zaskakującego. Była to normalna, raczej nudna partia. Uciążliwy był tylko Jelks. Cały wieczór kręcił się między nami opróżniając popielniczki, pytając co będziemy pili i zaglądając nam w karty.
Był zupełnie wyraźnym krótkowidzem i wątpię, czy widział wiele z tego o co mu chodziło, ponieważ jak może wiecie albo i nie, tutaj w Anglii żaden lokaj nie może nosić okularów, ani z tych samych powodów wąsów. Jest to żelazna, nienaruszalna zasada i z pewnością bardzo rozsądna, chociaż nie jestem całkiem pewien co się za nią kryje. Przypuszczam, że wąsy mogłyby sprawić, że wyglądałby jak dżentelmen, okulary zaś upodobniłyby go do Amerykanina i co by wtedy było?
W każdym razie Jelks był uciążliwy przez cały wieczór. Tak samo zresztą lady Turton, którą stale odwoływano do telefonu w sprawach dotyczących pisma.
O jedenastej spojrzała znad kart i powiedziała:
— Bazyli, najwyższy czas żebyś poszedł spać.
— Tak, kochanie, zdaje się że tak.
Zamknął książkę, wstał i przez chwilę, stojąc, przyglądał się grze.
— Przyjemnie się gra? — spytał.
Ponieważ wszyscy milczeli, ja się odezwałem:
— Bardzo przyjemnie.
— Bardzo się cieszę. Jelks będzie dbał o państwa i poda wszystko co będzie potrzebne.
— Jelks może iść także spać — powiedziała lady.
Słyszałem jak obok mnie major Haddock oddycha przez nos i jak jedną po drugiej opuszcza karty na stół, a potem odgłos stóp Jelksa sunących po dywanie w naszą stronę.
— Nie wolałaby pani abym został, lady?
— Nie. Idź spać. Ty Bazyli także.
— Tak, kochanie. Dobranoc. Dobranoc państwu.
Jelks otworzył przed nim drzwi, lord wyszedł przez nie powoli, a za nim lokaj.
Gdy tylko skończył się następny rober, powiedziałem, że ja także chciałbym iść spać.
— Doskonale — powiedziała lady Turton. — Dobranoc.
Poszedłem na górę do swego pokoju, zamknąłem drzwi na klucz, zażyłem swoje lekarstwo i położyłem się do łóżka.
*
Następnego dnia, w niedzielę, wstałem, ubrałem się i około dziesiątej zszedłem na dół na śniadanie.
Sir Bazyli był już przy stole przede mną, a Jelks podawał mu duszone cynaderki, bekon i smażone pomidory. Ucieszył się na mój widok i powiedział, że jak tylko skończy jeść powinniśmy zrobić sobie dłuższy spacer po ogrodzie. Powiedziałem mu, że nic nie sprawiłoby mi większej przyjemności.
W pół godziny potem wyszliśmy. Nie macie pojęcia co to była za ulga wyjść z tego domu na powietrze. Był właśnie jeden z tych niespodziewanych i bezwietrznych, ciepłych, słonecznych dni, jakie niekiedy zdarzają się w środku zimy po deszczowej nocy. Ogołocone drzewa wyglądały pięknie w blasku słońca, woda ciągle jeszcze skapywała z gałęzi, a wszystko, co było mokre dokoła, iskrzyło się jak diamenty. Po niebie płynęły małe delikatne obłoczki.
— Jaki piękny dzień!
— Tak, przepiękny dzień!
Nie zamieniliśmy więcej prawie ani jednego słowa w czasie spaceru. Nie było potrzeby. Ale zaprowadził mnie wszędzie i widziałem wszystko — ogromne szachy i całą resztę strzyżonego ogrodu. Wymyślne domki, baseny, fontanny, dziecięcy labirynt, którego korytarze były z lipy i buku tak że spełniał swą rolę jedynie w lecie, kiedy liście były na drzewach, poza tym kwietniki, ogródki skalne i oranżerie z winoroślami i mandarynkami.
No i oczywiście rzeźby. Znajdowała się tam większość współczesnych europejskich rzeźbiarzy, w brązie, w granicie, w piaskowcu i w drzewie. Ale chociaż było wielką przyjemnością oglądać te rzeźby w blasku słońca, ciągle wydawały mi się one odrobinę nie na miejscu w tej jakiejś rozległej przestrzeni.
— Może tutaj na moment odpoczniemy? — powiedział sir Bazyli po więcej niż półgodzinnym spacerze.
Siedliśmy więc na białej ławeczce obok sadzawki z liliami wodnymi, w której pływało dużo karpi i złotych rybek. Zapaliliśmy papierosy. Znajdowaliśmy się w pewnym oddaleniu od domu, na terenie, który górował nad otoczeniem. Stąd, gdzie siedzieliśmy, widać było ogrody rozciągające się poniżej nas zupełnie jak na jakimś sztychu w starej książce o ogrodowej architekturze. Żywopłoty, trawniki, tarasy i fontanny tworzyły śliczne kwadratowe i okrągłe wzory.
— Mój ojciec kupił tę posiadłość akurat przed moim urodzeniem — powiedział sir Bazyli. — Odtąd mieszkam tutaj i znam każdy zakamarek. Codziennie kocham to miejsce coraz to bardziej.
— Tutaj musi być cudownie w lecie.
— Jeszcze jak. Powinien pan przyjechać w maju albo w czerwcu. Proszę mi obiecać, że pan przyjedzie.
— Oczywiście — powiedziałem. — Z przyjemnością przyjadę.
Mówiąc to obserwowałem ubraną w czerwień kobiecą postać poruszającą się w oddali pomiędzy grządkami kwiatów. Widziałem, jak kroczy przez szeroki trawnik. W jej chodzie była rytmiczność. Towarzyszył jej niewielki cień. Kiedy przeszła trawnik skręciła na lewo i szła wzdłuż wysokiej ściany przystrzyżonych cisów, aż doszła do mniejszego okrągłego trawnika, pośrodku którego stała rzeźba.
— Ogród jest młodszy niż dom — powiedział sir Bazyli. — Został założony w początkach osiemnastego wieku przez pewnego Francuza nazwiskiem Beaumont, tego samego, który stworzył Levens w Westmoreland. Przez jakiś rok miał do dyspozycji dwustu pięćdziesięciu robotników.
Do kobiety w czerwonej sukni dołączył się teraz mężczyzna. Byli zwróceni do siebie twarzami, dzieliła ich odległość jarda. Stali na okrągłej plamie trawnika dokładnie w centrum panoramy całego ogrodu i widoczne było, że rozmawiają. Mężczyzna trzymał w ręce jakiś mały czarny przedmiot.
— Jeśli pana to interesuje, to pokażę panu rachunki jakie Beaumont przedkładał staremu księciu.
— Bardzo chciałbym je zobaczyć. Muszą być urocze.
— Płacił swoim pracownikom szylinga dziennie, a pracowali po dziesięć godzin.
W jasnym świetle nie było rzeczą trudną rozróżnić ruchy i gesty dwóch postaci na trawniku. Zwróciły się teraz w stronę rzeźby i wskazywały na nią w sposób żartobliwy, najwidoczniej śmiejąc się i robiąc dowcipy na temat jej kształtu. Rozpoznałem, że jest to jedno z abstrakcyjnych dzieł Henry Moore’a, rzeźbiony w drzewie smukły, gładki przedmiot wyjątkowej piękności, posiadający dwie czy trzy dziury w środku i sporo sterczących dziwacznych odgałęzień.
— Kiedy Beaumont sadził cisy na szachy i na te wszystkie inne rzeczy, zdawał sobie sprawę, że przed upływem stu lat nie będzie z nich pociechy. Nie wydaje się abyśmy dzisiaj mieli w naszym planowaniu aż tyle cierpliwości, prawda? Jak pan sądzi?
— Oczywiście — powiedziałem — nie mamy.
Czarny przedmiot w ręku mężczyzny okazał się aparatem fotograficznym. Mężczyzna cofnął się teraz do tyłu i robił zdjęcie kobiecie stojącej obok rzeźby Henry Moore’a. Kobieta przybierała najrozmaitsze pozy, które o ile mogłem dojrzeć, miały być wszystkie śmieszne i zabawne. To oplatała ramionami któreś z odgałęzień i tuliła je, to znów wspinała się i siadała jak w damskim siodle trzymając w rękach wyimaginowane cugle.
Wysoka ściana cisów osłaniała tych dwoje ludzi od strony domu i w gruncie rzeczy od reszty ogrodu z wyjątkiem tego małego pagórka, na którym siedzieliśmy. Mogli być absolutnie pewni, że nikt ich nie podgląda. Nawet gdyby przypadkowo spojrzeli w naszą stronę, co zresztą było pod słońce, wątpię żeby mogli zauważyć dwie małe, nieporuszające się postacie, siedzące na ławce obok sadzawki.
Wydawało się, że mężczyzna wyjaśnia teraz coś kobiecie, wskazując na rzeźbę Moore’a. Mógłbym powiedzieć, sądząc z ich odchylonych do tyłu głów, że znów się śmiali. Mężczyzna w dalszym ciągu coś pokazywał, a kobieta obeszła rzeźbę od tyłu, pochyliła się i wsadziła głowę w jeden z jej otworów. Rzeźba była mniej więcej wielkości źrebaka, ale węższa. Z tego miejsca gdzie siedziałem mogłem dojrzeć jej oba boki. Z lewej strony ciało kobiety, z prawej jej wystającą z rzeźby głowę. Przypominało to ogromnie żarty jakie się robi na odpustach, kiedy kładzie człowiek głowę do dziury w płótnie i daje się sfotografować jako gruba dama. Mężczyzna fotografował ją teraz.
— Z cisami jest jedna ciekawa rzecz — powiedział sir Bazyli. — na początku lata, kiedy wypuszczają młode pędy…
W tym momencie przerwał, wyprostował się, pochylił nieco do przodu i całe jego ciało, jak to mogłem odczuć, nagle zesztywniało.
— Tak — powiedziałem. — A więc kiedy zjawiają się młode pędy…
Mężczyzna zrobił zdjęcie, ale kobieta w dalszym ciągu trzymała głowę w otworze rzeźby. Potem zobaczyłem, że mężczyzna założył ręce do tyłu (razem z aparatem) i zbliża się ku niej.
Następnie pochylił się tak, że jego twarz była tuż przy jej twarzy i trzymał ją tak przez chwilę całując ją kilkakrotnie, jak przypuszczam, albo coś w tym rodzaju. W ciszy, która teraz nastąpiła, wydawało mi się, że słyszę nikły daleki dźwięk kobiecego śmiechu, dobiegający do nas poprzez rozsłoneczniony ogród.
— Pójdziemy do domu? — spytałem.
— Do domu?
— Tak, żeby się czegoś napić przed obiadem.
— Napić? Oczywiście, możemy się napić.
Ale nawet nie drgnął. Siedział nieruchomo, nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi i wpatrywał się intensywnie w te dwie postaci. Ja również się w nie wpatrywałem. Nie mogłem oderwać oczu. Musiałem patrzeć.
Przypominało to oglądanie z daleka jakiegoś niebezpiecznego miniaturowego baleciku, kiedy zna się tancerzy i muzykę, ale nie zna się zakończenia, ani układu choreograficznego, ani nie wiadomo co tancerze będą robić dalej. Jesteście zafascynowani i musicie patrzeć.
— Gaudier Brzeska — powiedziałem. — Nie sądzi pan, że byłby wielki, gdyby tak młodo nie umarł?
— Kto?
— Gaudier Brzeska.
— Tak — powiedział. — Naturalnie.
*
Zauważyłem teraz, że stało się coś szczególnego. Kobieta ciągle trzymała głowę w otworze rzeźby, ale zaczęła kręcić ciałem z boku na bok w jakiś dziwny sposób.
Mężczyzna zaś stał o jakiś krok od niej i obserwował ją. Wydawał się nagle zaniepokojony. Na podstawie opuszczenia jego głowy i napięcia całego ciała można było wnioskować, że nie jest mu już teraz do śmiechu. Przez jakąś chwilę stał nieruchomo, a potem widziałem jak położył aparat na ziemi, podszedł do kobiety i ujął jej głowę w swoje ręce.
Natychmiast balet przemienił się w przedstawienie lalkowe, z maleńkimi drewnianymi figurkami, grającymi przy pomocy drobnych kanciastych ruchów na odległej oświetlonej słońcem scenie.
Spokojnie siedzieliśmy razem na białej ławce i patrzyliśmy, podczas kiedy mała męska kukiełka zaczęła manipulować rękami koło głowy kobiety. Robił to delikatnie, co do tego nie było żadnej wątpliwości, powoli i delikatnie, cofając się od czasu do czasu aby pomyśleć, a kilka razy nawet przykucał, żeby zobaczyć jak ta cała sytuacja wygląda od innej strony.
Kobieta, kiedy tylko pozostawiał ją samą, znów zaczynała wiercić całym ciałem. Szczególny sposób, w jaki to robiła, przywodził mi na myśl psa, któremu po raz pierwszy założono na szyję obrożę.
— Ona uwięzła — powiedział sir Bazyli.
Teraz mężczyzna przeszedł na drugą stronę, tam gdzie znajdowało się ciało kobiety, wyciągnął ręce i zaczął próbować zrobić coś z jej szyją. Potem, jak by nagle zniecierpliwiony, dwa czy trzy razy gwałtownie szarpnął i tym razem dźwięk kobiecego głosu wysoki ze złości czy też z bólu, a może z powodu jednego i drugiego, dobiegł do nas cichy i dźwięczny poprzez słoneczny ogród.
Kątem oka widziałem jak sir Bazyli kiwa spokojnie głową.
— Raz ręka utkwiła mi w słoiku z landrynkami — powiedział — i me mogłem jej wyciągnąć.
Mężczyzna cofnął się kilka jarów do tyłu i stał z rękami na biodrach, z głową zadartą do góry. Wyglądał wściekle i posępnie. Kobieta, mimo niewygodnej pozycji, wydawała się coś mówić do niego albo raczej krzyczeć. I chociaż samo ciało było dość mocno uchwycone, tak że mogło jedynie wiercić się, nogi były swobodne, ruszały się ciągle i tupały o ziemię.
— Rozbiłem słoik młotkiem i powiedziałem matce, że strąciłem go niechcący z półki. —Wydawał się teraz spokojniejszy, zupełnie rozprężony, chociaż jego głos był dziwnie płaski. — Przypuszczam, że lepiej byłoby zejść na dół i zobaczyć czy nie możemy pomóc.
— Być może powinniśmy zejść.
Ale ciągle się nie ruszał. Wyciągnął papierosa, zapalił i pieczołowicie schował z powrotem zużytą zapałkę do pudełka.
— Och przepraszam — powiedział. — Czy pan zapali?
— Dziękuję, z przyjemnością.
Urządził małą ceremonię częstując mnie papierosem i zapalając mi go i znów schował zużytą zapałkę do pudełka. Potem wstaliśmy i poszliśmy powoli trawiastym zboczem.
Podeszliśmy do nich cicho, przez bramę w cisowym żywopłocie i to było oczywiście zupełnym zaskoczeniem.
— Co się tu dzieje? — spytał sir Bazyli.
Mówił łagodnie, z tą jakąś niebezpieczną łagodnością, której jego żona, jestem tego pewien, nigdy przedtem nie słyszała.
— Wsadziła głowę w dziurę i teraz nie może jej wyjąć — powiedział major Haddock. — Po prostu dla kawału, rozumie pan…
— Dla czego?
— Bazyli! — wrzasnęła lady Turton. — Nie bądź takim strasznym durniem! Zrób coś!
Nie była w stanie się poruszać, ale ciągle jeszcze mogła mówić.
— Całkiem jasne, że będziemy musieli rozwalić ten kawał drzewa — powiedział major.
Na jego siwych wąsach widniała wąska smuga czerwieni i to, podobnie jak jakiś niepotrzebny dodatkowy kolor psuje doskonały obraz, psuło w jakiś sposób jego męski wygląd. Czyniło go komicznym.
— Chce pan rozwalić Henry Moore’a?
— Mój drogi panie, nie ma innego sposobu uwolnienia lady. Bóg raczy wiedzieć jak ona się w to zmieściła, ale ja wiem jedno, że nie może się z tego wydostać. Uszy stoją na przeszkodzie.
— Ojej, kochanie — powiedział sir Bazyli. — Jaka okropna szkoda. Mój piękny Henry Moore.
W tym momencie lady Turton zaczęła obrażać swego męża w najbardziej nieprzyjemny sposób i nie wiadomo jak by to długo trwało, gdyby nagle z cienia nie wyłonił się Jelks.
Zbliżył się cicho bokiem po trawniku i zatrzymał się na przyzwoitą odległość od sir Bazylego jak by oczekując wskazówek. Jego czarne ubranie wyglądało niesłychanie dziwacznie w świetle porannego słońca. Staroświecka różowo-blada twarz i białe dłonie sprawiały, że przypominał małe krabowate zwierzę, które całe życie spędziło w norze pod ziemią.
— Czy jestem potrzebny, sir Bazyli?
Zniżył głos, ale jego twarz nie była według mnie całkiem bez wyrazu. Kiedy patrzył na lady Turton w jego oczach tliły iskierki radości.
— Tak Jelks, jesteś potrzebny. Idź i przynieś mi piłę albo coś takiego czym mógłbym odciąć ten kawałek drzewa.
— Czy mam wezwać kogoś ze służby, sir Bazyli? William jest dobrym cieślą.
— Nie trzeba, zrobię to sam. Przynieś tylko narzędzia, szybko.
Kiedy czekali na Jelksa wałęsałem się w pobliżu, ponieważ nie miałem ochoty wysłuchiwać tego wszystkiego, co lady Turton mówiła o swoim mężu. Ale wróciłem w samą porę, żeby ujrzeć powracającego lokaja a za nim tę całą Carmen la Rosa, która rzuciła się ku gospodyni.
— Natalio! Moja kochana Natalio! Co oni ci zrobili?
— Och, zamknij się — powiedziała gospodyni. — I zjeżdżaj, dobrze.
Sir Bazyli zajął pozycję w pobliżu głowy swojej żony oczekując na Jelksa. Jelks zbliżał się powoli, niosąc piłę w jednej ręce, a siekierę w drugiej i zatrzymał się mniej więcej w odległości jarda. Następnie wyciągnął oba narzędzia przed siebie aby jego pan mógł wybrać i wtedy nastąpił krótki moment — nie dłuższy niż dwie albo trzy sekundy — ciszy i oczekiwania.
Przypadkowo tak się złożyło, że przyglądałem się akurat w tym czasie Jelksowi. Zobaczyłem, że ręka trzymająca siekierę zbliżyła się o dodatkowy ułamek cala w kierunku sir Bazylego. Był to ruch tak drobny, że prawie niezauważalny, nieznaczne posunięcie ręki do przodu, powolne i skryte, maleńka propozycja, maleńka delikatnie nalegająca propozycja, której towarzyszyło być może, leciuteńkie podniesienie brwi.
Nie jestem pewien czy sir Bazyli to widział, ale się wahał. I znów ręka, która trzymała siekierę, posunęła się do przodu. Było to prawie dokładnie podobne do tego karcianego tricku, kiedy to facet mówi „Proszę wziąć jedną kartę, którą pan chce”, a ty zawsze bierzesz tę, którą on chce żebyś wziął. Sir Bazyli otrzymał siekierę. Widziałem, jak wyciągnął rękę jak we śnie przyjmując siekierę z rąk Jelksa. Potem, natychmiast, jak tylko poczuł trzonek siekiery w garści, wyglądało jak by zdał sobie sprawę z tego czego się od niego żąda.
Przypominało mi to taki okropny moment, kiedy człowiek widzi dziecko wybiegające na jezdnię przed nadjeżdżający samochód. Wszystko co może uczynić, to zamknąć oczy i czekać, aż wrzask powie mu, że już się stało. Moment oczekiwania staje się potwornie długim okresem czasu, a przed oczami na czarnym tle tańczą żółte i czerwone plamy. Nawet jeśli się otworzy oczy i stwierdzi, że nikt nie został zabity ani zraniony, to nie ma to już większego znaczenia, ponieważ ty i twój żołądek widzieliście to wszystko.
Więc ja właśnie widziałem wszystko dokładnie, każdy szczegół, i nie otworzyłem oczu dopóki nie usłyszałem głosu sir Bazylego, bardziej jeszcze łagodnego niż zwykle, robiącego delikatną wymówkę lokajowi.
— Jelks — mówił, a ja popatrzyłem i zobaczyłem, że lord stoi na swoim miejscu ciągle trzymając siekierę. Głowa lady Turton też była na miejscu dalej tkwiąc w dziurze, ale jej twarz stała się straszliwie popielata, a usta otwierały się i zamykały wydając jakiś bulgocący dźwięk.
— Jelks — mówił sir Bazyli — piła zupełnie wystarczy.
Kiedy zamienił narzędzia, po raz pierwszy zauważyłem na jego policzkach dwa małe rumieńce.
Koniec
Przełożył: H. Olekinaz
Tekst pochodzi z numeru 853/1961 r., (pisownia oryginalna), a możecie Państwo przeczytać go w naszym cyfrowym archiwum.