
Wraz z premierą Anihilacji powraca klasyczna dziennikarska mantra: „najlepszy od czasu…”. Puste miejsce należy wypełnić wedle własnego uznania przykładem ostatniej udanej realizacji danej konwencji. W przypadku filmu Aleksa Garlanda chodzi o konwencję „ambitnej fantastyki”, wyrastającej wprost z pnia 2001: Odysei kosmicznej (1968) i traktującej fantastycznonaukowy kostium jako pretekst nie do zabawy, a do filozoficznych dywagacji. To tradycja, w którą – obok Kubrickowskiego klasyka – wpiszemy choćby Stalkera (1979), Pod skórą (2013) czy Nowy początek (2016). Każdy z tych tytułów odbija się zresztą w Anihilacji, która bawi się metaforami pryzmatu, hybrydy czy sobowtóra. Naczelnym symbolem – również w wymiarze „meta” – jest tu jednak oczywiście tytułowy proces. Film Garlanda wyalienował bowiem publikę pokazów testowych i przestraszył decydentów studia Paramount do tego stopnia, że (wszędzie poza USA) sprzedano go do dystrybucji platformie Netflix. W sumie nic dziwnego: Anihilacja to materiał na film kultowy, a nie na przebój weekendu. Kino zbyt ambitne dla własnego dobra; takie, które samo anihiluje się w box-offisie, celując od razu ku gwiazdom.
Nie sądźcie bowiem po klasycznym – żeby nie powiedzieć: sztampowym – punkcie wyjścia: oto grupa śmiałków wyrusza do strefy zakazanej. Wystarczy napomknąć, że śmiałkowie są tu śmiałkiniami, a literacki pierwowzór (Unicestwienie Jeffa VanderMeera) zestawia się raczej z Waldenem Henry’ego Davida Thoreau czy Do latarnii morskiej Virginii Woolf, niż z – dajmy na to – Obcym – decydującym starciem. Nie zrozumcie mnie źle, to nie tak, że w Anihilacji brakuje czysto gatunkowych podniet. Główną bohaterką jest Lena (Natalie Portman), biolożka z wojskową przeszłością, która potrafi jakby co wypalić z karabinu maszynowego, a obok wykładów o życiu komórkowym oferuje również zrozumiałe, łatwo-utożsamialne motywacje. Do strefy wyrusza przecież, by znaleźć sposób na uratowanie męża, Kane’a (Oscar Isaac), wojskowego, który wrócił stamtąd śmiertelnie chory. Reżyser Alex Garland potrafi więc zaangażować emocjonalnie, potrafi zbudować napięcie, potrafi zainscenizować mrożącą krew w żyłach konfrontację z nadprzyrodzonym monstrum. Nie bawi się też w filmowca-awangardzistę: opowiada „przezroczyście”, w klasycznie skomponowanych kadrach i przejrzystym montażu. Ale od spektaklu testosteronowych podniet zdecydowanie woli powolne smakowanie nastroju otoczenia i obserwowanie, jak kiełkują pączki wielkich pytań.
Fabuła kręci się bowiem wokół tajemniczego „zakłócenia”, które ni z tego ni z owego wykwitło na południowym wybrzeżu USA. Skąd się wzięło? Czym jest? Wiadomo jedynie, że w jego obrębie podważeniu ulegają fundamenty, na których spoczywa nasza biologiczno-egzystencjalna tożsamość. Flora i fauna ewoluują w surrealistyczne formy, łańcuchy DNA rysują esy-floresy, a umysł – tak bohaterek, jak i widza – skręca się w precelek. Garland testował już granice – i słabości – człowieczeństwa w debiutanckiej Ex Machinie, teraz idzie za ciosem. Lena ubolewa zatem nad zapisanym w ludzkich genach mechanizmem autodestrukcji, a wtóruje jej psycholożka doktor Ventress (Jennifer Jason Leigh), wyliczając sposoby, na jakie sami sabotujemy własne życia. Znaczące, że każda z wyruszających w głąb strefy bohaterek robi to niejako na własne życzenie; nie ma tu ubezwłasnowolnionych przez rozkazy najemniczek, są jedynie samostanowiące osoby z jakże osobistymi demonami. Psychoanalityczny popęd śmierci spotyka się z zasadą entropii, kondycja ludzka wydaje się nie być w dobrej kondycji, a tajemnicza strefa niczym krzywe zwierciadło tylko wzmacnia fundamentalną ludzką wątpliwość: czy aberracją nie jesteśmy aby my sami?
Na tym nie koniec pytań. Garland zastanawia się, na czym polega różnica między Zmianą a Zniszczeniem, a potem pokazuje, jak sam strach przed ową zmianą generuje – paradoksalnie – auto-niszczycielskie odruchy. Znamienne: tytułowa „anihilacja” oznacza zarówno destrukcję, jak i (w fizyce) proces przemiany materii w energię. Film podsuwa kolejne odczytania: anihilację można rozmieć tu globalnie (ekologiczny kryzys) i indywidualnie (depresja, kryzys związku), czytać w niej metaforę choroby (rak) albo – odwrotnie – terapii. Słyszałem zachwyty nad „Anihilacją” jako portretem szczególnego klimatu Florydy; wyobrażam sobie nawet, że ktoś mógłby zaszaleć z jej (nad)interpretacją polityczną: w końcu energia rozkładu przychodzi tu z południa Stanów. Ta płynność jest zamierzona: pastelowo-prześwietlony, deszczowo-tropikalny klimat filmu ma w sobie coś ze snu. Jak w słuchanej przez Lenę piosence grupy Crosby, Stills & Young („They are one person, they are two alone, they are three together…”) zacierają się tu podziały między stałymi: między jednostką a parą, między dwa a trzy, i tak dalej. Garland prowokuje oniryczne rozmycie przeciwieństw: naukowiec/żołnierz, intelekt/emocje, nauka/natura, bliski/obcy, gitara akustyczna/syntezator. A zarazem świetnie „uziemia” te konflikty obsadowo. Na drugim planie kipi więc rozpisany na role spór postaw, pięknie wydobyty ze strzępów ekspozycji przez Ginę Rodriguez, Tuvę Novotny i Tessę Thompson. Portman również buduje postać Leny ze sprzeczności, lawirując między siłą a kruchością, między chłodną rzeczowością a drętwotą kogoś na granicy załamania.
Razem z nią Anihilacja przepoczwarza się na naszych oczach. Charakterystyczne: w trakcie oglądania film budzi szereg wątpliwości, które jednak z czasem rozbraja. Twórcy niejako „uczą” nas uważnego patrzenia: czułości na „byle” detale i na ich niespodziewanie kosmiczne implikacje. Nieprzypadkowo fundamentalne znaczenie ma tu tak błaha rzecz, jak gest podania komuś wody. Nieprzypadkowo na naczelne (choć i tak wątpliwe) narzędzie poznania wyrasta kamera wideo: ważny rekwizyt i rejestrator kluczowych wydarzeń. Garland, człowiek liter (zanim zabrał się za reżyserię, był pisarzem i scenarzystą), dochodzi do ściany werbalizacji i próbuje zajrzeć, co leży za nią. Wszak najważniejsza scena filmu rozgrywa się w milczeniu, bez użycia słów – blisko stąd już do spektaklu tańca współczesnego. Za „język” robią tu przecież spazmatyczne ruchy ciał w przestrzeni i zapośredniczający Obcość syntezatorowy dźwięk, jaki będzie śnił się wam po nocach. Oto prztyczek w nos wszystkich tych, którzy lubią szpanować chwytliwą, ale świadczącą o braku wyobraźni maksymą, że „pisanie o muzyce jest jak tańczenie o architekturze”. No bo czemu by o tej architekturze, albo czymkolwiek innym, nie tańczyć? Anihilacja dowodzi, że się da.